Bankructwo małego Dżeka - Janusz Korczak (biblioteka online darmowa .TXT) 📖
Mały Dżek zakłada klasowy sklepik. Zyski z handlu przyborami szkolnymi mają pomóc całej klasie spełnić marzenie o wspólnym rowerze…
Janusz Korczak, opowiadając o przygodach grupy uczniów trzeciej klasy, przekazuje czytelnikom solidną dawkę podstawowej wiedzy na temat ekonomii. Stary Doktor rozumie dziecięce dylematy: skąd wziąć pieniądze i jak je dobrze wydać. Szczerze i zabawnie objaśnia im te sprawy, pisząc np.: „Znam wypadek, gdzie matka zupełnie poważnie dowodziła, że lepiej kupić szalik na szyję niż parę gołębi, że ważniejsze są kalosze niż łyżwy”.
90 lat później dzieci zbierają na inne zabawki, ale „Bankructwo małego Dżeka” pokazuje uniwersalne zasady i w sympatycznej formie przypomina o odpowiedzialności.
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Bankructwo małego Dżeka - Janusz Korczak (biblioteka online darmowa .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
Ale widzi, że nic, więc dał spokój. I razem z Adamsem swoim śmieciarskim sposobem zaczął gromadzić bez wyboru, co się da i gdzie się da. Tu wytrajlował125 starą monetę, zbierał wypisane kajety na strzały i pukawki, to muszelki, to wypalone lampki elektryczne, klisze126 kinematograficzne. Urządził jakąś panoramę. Miał słonia z porcelany, figurkę Napoleona, pęknięte lusterko, widelczyki od czekoladek, pilnik tępy, piórnik złamany, jedną łyżwę, kapelusik dla lalki, diament do krojenia szkła, młotek, paski jakieś, stare karty do gry, sztukę taką, żeby zdjąć drut z drutu, ale nie siłą, no i rozumie się, pocztówki zapisane, które niby oprawił w ramki, że to są obrazki.
I dopiero rozpoczął handel.
Wszystko to robił i dawniej, ale nie tak bardzo, bo nie wiedział, czy wolno, więc musiał się ukrywać. Ale teraz, kiedy pani pozwala Dżekowi, nie ma potrzeby się bać. Rozłożył wszystko na ławce, powypisywał ceny i dopiero:
— Patrzcie! Zamiast płacić Dżekowi za pożyczanie łyżew, a jeszcze prosić jak o łaskę, możecie kupić na własność jedną łyżwę, co jest właściwie to samo.
Co tu wiele gadać: była to szacherka. Czarli dawał na kredyt, zamieniał z dopłatą albo sam dopłacał. Betty to samo robiła z dziewczynkami, a Adams obojgu pomagał. To samo robił Czarli u siebie na podwórku. I tak trwało trzy tygodnie.
Dla przykładu opowiem tylko historię diamentu do krajania szkła. Czarli powiedział, że diament jest to samo co brylant i że kto ma diament, może być szklarzem. A kosztuje tylko pięć centów. I sprzedał go Smithowi za dwa. Smith porysował szybę w klasie, pewnie i w domu — i zamienił diament z Pittem na sześć marek. Pitt pobawił się diamentem i zamienił na wieczne pióro z Hansonem. Od Hansona odebrał ten sam diament Czarli za pasek i dwie muszle i sprzedał go na podwórku za dwa centy. Ale chłopak dał tylko centa, a drugiego obiecał zwrócić za tydzień. Ale nie miał i Czarli tak mu dokuczał, że oddał diament z powrotem i Czarli sprzedał go Pennellowi za trzy centy i kogucika z prawdziwymi piórami. Kiedy się wreszcie wszystko wykryło po tej awanturze, diament znów był u Czarli127. Okazało się, że Czarli wyprosił go z powrotem od Pennella.
W ciągu trzech tygodni Dżek spokojnie prowadził dalej kooperatywę i bibliotekę. Dokupił bajki Andersena, podróże Guliwera i atlas do zbiorów botanicznych: jak zbierać i suszyć rośliny do zielnika.
Więcej niż połowa klasy brała wszystko albo prawie wszystko w kooperatywie. Przychodzili nawet z innych oddziałów i bardzo prosili. Nie kupowali tylko tacy, którzy lubią chodzić do sklepów, gdzie się zawsze widzi wiele ciekawych rzeczy i można się zapytać o cenę — no, może kilkoro obrażonych i dwoje, którym rodzice nie pozwolili. Bo są rodzice, którzy dzieciom wcale pieniędzy nie dają, tylko sami kupują, jak trzeba.
Rachunki na brudno prowadził Dżek, a potem zostawali z Nelly, która przepisywała na czysto.
Czasem przychodził woźny albo jego żona i rozmawiali o kooperatywie. Wszystko razem trwało najwyżej pół godziny i szli do domu. Gawędzili o szkole, czasem Dżek opowiedział coś o małej Mary, czasem Nelly — o mamusi i bracie.
Mamusia Nelly była bardzo miła, więc Dżek często wstępował, ale nie siedział długo. Czasem nawet w niedzielę przychodził i raz Nelly była u niego, bo chciała zobaczyć Mary. I matka Nelly podarowała teczkę skórzaną, zamykaną na kluczyk, taką, jak mają urzędnicy. A właściwie nie Dżekowi dała, a kooperatywie. Bo Dżek z początku nie chciał.
— Niech wam służy. Macie różne rachunki, kwity kontrolne, może wam coś zginąć, będziecie mieli zmartwienie. Mój mąż, ojciec Nelly, kiedy pracował w związku, też chował w tej tece wszystkie dokumenty. Weź, Dżeku, jeżeli się okaże, że niepotrzebna, to mi zwrócisz.
— Ale się zniszczy — bronił się Dżek.
— Nie szkodzi. Przecież i tak już jest używana, a u mnie w szafie jeszcze ją myszy pogryzą.
Bo teka była ze skóry z bardzo ładnym zameczkiem.
I właśnie o tę tękę wynikła bójka między Adamsem i Iimem.
Bo Czarli powiedział, że Dżek małpuje urzędnika i za pieniądze kooperatywy kupił sobie tekę. A jak się okazało, że nieprawda, Adams zaczął się śmiać z Nelly, że jest narzeczoną Dżeka. Obaj rzucili się na Dżeka i dopiero:
— Rozporządza się za cudze pieniądze jak szara gęś. Głupcy dają pieniądze, a on kupuje, co mu się podoba. Kupił kałamarze do niczego i tępe temperówki, i wieczne pióra, które wcale nie piszą. Marek pocztowych nie chce kupować, bo się na niczym nie zna. Prezenty daje: takie drogie farby dał Morrisowi, organki sfundował Barnumowi i pewnie Nelly też robi fundy za pieniądze kooperatywy.
Dżek był blady jak kreda. Z początku odpowiadał spokojnie, ale ci jeszcze gorzej. Dopiero Iim mówi:
— Daj spokój; co będziesz z tym szachrajem rozmawiał.
— Oo, patrzcie, jak go broni. To jedna paczka!
— Wy jedna paczka ze złodziejem Sandersem!
— A co ci Sanders ukradł?
— Mnie nic, ale matce Pennella ukradł pierścionek — wiesz?
— A twój Dżek ukradł teczkę.
Podobno Dżek pierwszy uderzył Czarli128, ale właściwie Iim pobił się z Adamsem, więc już tamci przestali.
— Przekupiony świadek! — krzyknął Adams i dostał.
Ale i Adams był silny. Więc parę razy jeden rżnął drugiego, a potem chwycili się wpół i dopiero, kto kogo położy. A kto uwolni rękę, ten grzmoci. Nikt się do bójki nie wtrąca, bo obaj mają równą siłę i bardzo są rozzłoszczeni. Więc porządnie sobie nakładli, ale Adamsowi pękły szelki, więc musieli przestać. I Iim uderzył się o róg ławki, ale w głowę, więc nie było znać; tylko pani widziała, że są czerwoni i spoceni.
I nawet lepiej się stało. Zaraz klasa rozdzieliła się na dwie partie i dopiero wiadomo, kto za kim trzyma. Wszyscy porządniejsi byli po stronie Dżeka.
Dżek chciał powiedzieć pani i zwołać na sobotę posiedzenie. Niech każdy powie, co myśli. Za wieczne pióra może zwrócić pieniądze, nawet kałamarze może odebrać. Właśnie zbiera na futbal. Bo kiedy nie ma ślizgawki, chłopcy chcieli już sprzedać łyżwy, ale Dżek starannie je oczyścił i posmarował tłuszczem, żeby nie zardzewiały. Jeżeli nawet w tym roku się nie przydadzą, na przyszły rok kooperatywa będzie już miała trzy pary, a jeśli dokupią dwie, więcej będzie mogło z nich korzystać. A futbal i bez tego będzie, a może i dwa.
Dużo gadania, ale lepiej, że się skończyło.
— Osiągnąłeś walne zwycięstwo — powiedział Fil.
I prawdę powiedział. Walka — to nie tylko wojna. Walczyć można o dobre imię, przekonania, dobrą sprawę — przeciwko kłamcom i zazdrośnikom.
Tylko że po takim zwycięstwie człowiek jest zawsze smutny, bo widzi dopiero, że nie wszyscy są na świecie porządni, że nie wszystkich można przekonać. Żeby nie wiem co dobrego robić, zawsze będą niezadowoleni, będą mieli pretensje.
Ale najważniejsze, żeby się nie zniechęcać, a przeciwnie — jeszcze bardziej pracować. I tak właśnie stało się z Dżekiem. Już dawno chciał zrobić klasie nową niespodziankę, a teraz jeszcze bardziej. Bo oto Dżek postanowił iść z całym oddziałem do cyrku.
Później powiem, jak Dżek obmyślił razem z Filem, bo naprzód muszę opowiedzieć o drugiej walce, którą musiał Dżek stoczyć z samym kierownikiem. Spadło to na Dżeka również niespodzianie w dziesięć dni po pierwszej awanturze. Bo przyszła na skargę na Dżeka matka Hamiltona. Rozumie się, nie na Dżeka, tylko na Czarli129, ale dobrze nie wiedziała i poplątała ich razem.
Podczas lekcji arytmetyki wezwano Dżeka do kancelarii. Dżek domyślił się, że się coś stało, bo kierownik niby spokojnie zaczął, ale od razu widać, że zły.
Często dorośli zamiast się zapytać, od razu zaczynają się gniewać. Wtedy w głowie się miesza i zamiast spokojnie wytłumaczyć, albo nic się nie odpowiada, albo się zaczyna wykręcać i jest jeszcze gorzej. Dżek był doświadczonym uczniem, więc postanowił lepiej nic nie mówić.
— Słuchaj, Fulton, pani pozwoliła wam prowadzić biblioteczkę, potem chcieliście mieć kooperatywę. Siódmy oddział ma też kooperatywę, ale tam żadnych szacherek nie robią. Bardzo chciałbym wiedzieć, co się u was dzieje. Co ty za łyżwy kupiłeś i co to wszystko znaczy?
— Tak, proszę pana kierownika — mówi pani Hamilton. — Zaczęło się bardzo pięknie. Laurki na Nowy Rok, różne choinkowe drobiazgi. Co prawda, dziwiłam się, że za pięć centów przyniósł mój chłopiec tyle różnych rzeczy. Ktoś im tam podarował podobno. Już wtedy nawet chciałam przyjść, żeby się dowiedzieć, bo mi się wydawało podejrzane. Ale mój chłopiec nigdy nie kłamał. A teraz, jak się zaczęły te handle w klasie, zmienił się, że go nie poznaję. Raz wziął pieniądze na ołówek, a kupił jakieś marki. To znów — niby mu pióro zginęło — wziął dwa centy, a pióro niby się znalazło. „Więc nie kupiłeś pióra?” „Przecież się znalazło”. „Więc gdzie masz pieniądze?” Mówi, że mu były potrzebne. Pytam się, na co dzieciakowi mogą być potrzebne pieniądze?
Pani Hamilton zaczęła płakać.
— Bo proszę pana kierownika, matka wszystkiego nie powie. Gdyby ojciec się dowiedział, toby go żywego z rąk nie puścił. A ja wiem, że nie winien, tylko koleżki, o tacy, jak ten kawaler...
I pokazuje na Dżeka.
— ...ja go posłałam po naftę, powiedział, że zdrożała. Zdziwiłam się, ale jeszcze nie podejrzewałam. Bo mi się w głowie pomieścić nie mogło...
Znów płacze; kierownik ją uspokaja. A Dżekowi jakby kto w głowie wywiercił dziurę; ledwo oddycha.
— ...wreszcie wczoraj, proszę pana kierownika, wyjął mi po kryjomu pięć centów. I dopiero się przyznał. Ale teraz już nie wiem, czy mam wierzyć... Och, jakie to bolesne dla matki... Przecież nie po to posyła się dzieci do szkół, żeby się uczyły... kraść.
I pani Hamilton już na cały głos zaczęła płakać i wykrzykiwała:
— Dla takich dzieci jak Fulton powinny być inne szkoły! Jakieś poprawcze szkoły, żeby się z porządnymi wcale nie stykały. Bo zaraza idzie na całą klasę. Takich uczniów powinno się wypędzać ze szkoły!
Już kierownik chce się o coś Dżeka zapytać, ale pani Hamilton nie daje:
— Co pan go się będzie pytał! On powie, że nie winien. Ja ich wykręty znam. Ja swojemu chłopcu za nic nie pozwolę wyjść na podwórko. Pan nie wie, jakie to wszystko zepsute. Oj, ci koledzy, ci koledzy...
— Proszę pani, znam i ja dzieci — mówi kierownik.
— Ja je lepiej znam, bo jestem matką.
— A ja jestem wychowawcą.
— To co? Pan siedzi sobie w kancelarii — i już. A jak mój chłopiec miał zapalenie płuc, pięć nocy nie rozbierałam się, nie spałam, nie jadłam, nie piłam... A teraz taka nagroda. Och, jakie to dla matki bolesne. A wszystko przez koleżków.
Więc kierownik znów do Dżeka:
— Czy sprzedawałeś marki?
— Nie — odpowiada Dżek.
— A co, nie mówiłam? Niewiniątko! Wiedziałam, że tak powie.
I znów:
— Wypędzić! Szkoła poprawcza!
Aż kierownik się zniecierpliwił i odesłał Dżeka do klasy. I co potem było, Dżek nie wie, tylko słyszał przez drzwi głos pani Hamilton na korytarzu. A potem głos woźnego.
Dopiero na pauzie zaczęli sobie wszyscy opowiadać. I już cała szkoła wie, ale każdy mówi inaczej.
— Hamilton — Dżek.
Później:
— Czarli i Dżek.
Jeszcze później:
— Dżek — Betty — Czarli — Sanders — Hamilton — łyżwy — marki — kooperatywa.
Dżek bał się najwięcej, żeby i Nelly nie wplątali do awantury. A każdy dochodzi do Dżeka.
— Co to było? Po co cię kierownik wołał? Czego chciała matka Hamiltona?
Och, jakie to było nieprzyjemne.
Mówili nawet, że się matka Hamiltona chciała pobić czy też pobiła się z woźnym.
Tak trwało przez całą pauzę. Z dziewczynek najwięcej wiedziała podobno Doris, a z chłopców Iim. Czarli miał taką minę, jakby go wcale nie obchodziło. Betty płakała.
Dżek tak myślał:
„Łyżwy kupił z panią. Ale czy ma kierownikowi powiedzieć? Może pani będzie się gniewała? Markami handlował Czarli. Ale czy kierownik uwierzy, czy Czarli się przyzna?”
A najgłówniejsze:
„Czy wezwą matkę, czy nie?”
Fil raz tylko doszedł do Dżeka. Był zupełnie poważny i powiedział:
— Zobaczysz, że nic ci nie będzie. Bo za co?
A potem rozmawiał długo z Iimem. I właściwie pierwszy Iim zaczął mówić o Czarli130.
Adams udawał, że go głowa boli.
Po dzwonku uciszyło się nareszcie. A potem znów zawołano Dżeka do kancelarii. Weszła pani podczas lekcji rysunków i powiedziała:
— Dżek, weź swoje rachunki z kooperatywy i chodź.
Teraz Dżek przekonał się, jak wygodna jest teka. Tylko otworzył szafę, wyjął tekę z papierami i już miał wszystko bez szukania.
A w kancelarii pierwszy zeznawał woźny:
— Proszę pana kierownika, Dżek jest bardzo porządny chłopiec. Tam jest jeden Czarli Rok131, ten trochę lubi kręcić.
Kierownik powiedział, żeby woźny zawołał Czarli132, a sam zaczął przeglądać rachunki Dżeka.
Okazało się, że Hamilton tylko dwa razy brał łyżwy: raz zapłacił, a drugi raz nie zapłacił, i więcej już nie brał. Hamilton przez cały czas kupił tylko jeden zeszyt, trzy stalówki, no i laurkę. Co kupił przed świętami, dokładnie nie było wiadomo, bo wtedy Klaryssa obraziła się i przestała pisać.
Wszedł Czarli.
Marki? Ano tak, zbiera marki, zamienia się, ale we wszystkich szkołach wszyscy robią to samo. Zresztą może nie przynosić więcej albumu, bo i tak przynosi tylko, jak go bardzo proszą. Czy Hamiltonowi coś sprzedawał, nie pamięta, ale zdaje się, że nie.
Jak można tak strasznie kłamać. I patrzy kierownikowi prosto w oczy, i nawet się
Uwagi (0)