Darmowe ebooki » Powieść » Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska (gdzie mozna czytac ksiazki online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska (gdzie mozna czytac ksiazki online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska



1 ... 12 13 14 15 16 17 18 19 20 ... 36
Idź do strony:
narzucenia stołu i przyciemnienia tła.

Chodziło teraz o wybór kobiety, która miała uosabiać wspaniały typ Ropsa.

Oczy wszystkich mężczyzn zwróciły się na Renę.

— Pani Rena! — zawołał pierwszy Ottowicz.

— Tak... Lalusia!...

Kobiety, jakkolwiek podrażnione, zawtórowały:

— Tak... Rena!...

Rena w każdej innej chwili byłaby odrzuciła rzecz podobnie ryzykowną. Lecz zaczynało jej być powoli „wszystko jedno”.

Kto wie nawet, czy nie była w gruncie rzeczy rada, iż nastręczyła się jej sposobność być na czysto bezwstydną. Podeszła do stołu.

— Skoro chcecie!

Przyćmiono elektryczności.

— Proszę... Warum!... Mały, improwizuj!...

Ottowicz poskoczył do fortepianu. Ali ukląkł przy stole.

Nagle przez grupujące się na ziemi towarzystwo delikatnie ku drzwiom wyjściowym przesuwać się zaczął Halski.

Rena, stojąca już na stole, dostrzegła go.

Wszystka krew zbiegła jej do serca.

Wygięła się w łuk ku niemu.

— Pan odchodzi? — zapytała bezdźwięcznym głosem.

Skłonił się.

— Pani wie... powiedziałem, pół godziny, spieszę na pociąg...

— A!... Na pociąg.

Kaswin wyciągnął ku niemu rękę.

— Panie, niech pan nie odchodzi! To będzie takie śliczne.

Lecz Halski uśmiechnął się ironicznie.

— Nie, panie! To będzie raczej smutne. Un cochon triste... no tak... bezrogie, melancholijne.

Kaswin się obruszył.

— Proszę pana!

Przywołała go do równowagi Rena:

— Zapominasz się, mały! Pierwszym warunkiem bezwzględna szczerość.

Mrużyła oczy impertynencko, była nawet śmieszna i czuła to.

Rzuciła ku Halskiemu:

— Ten pan wyznaje bezrogie wesołe.

Odparł:

— Przynajmniej niech się wesołością usprawiedliwi.

Ironicznie podjęła:

— Tak... wszystko otwarcie.

Halski odparł:

— Wszystko, albo nic! To moja dewiza.

Zdawało się jej, że chce zrobić jakąś do niej aluzję, więc żywo rzuciła z całą wspaniałością, na jaką się zdobyć mogła:

— Wszystko — tylko nie... to! Moja dewiza.

Czarujący uśmiech rozjaśnił jego usta.

— Szkoda!

— Wierzę! — szydziła.

Lecz on, ukłoniwszy się jej dwornie, wyrzekł:

— Dla pani...

I — znikł za portjerą.

A ona uczuła wrażenie, że nie warto ani uśmiechać się, ani być piękną... że nie warto wogóle patrzeć, mówić, poruszać się, nieść grację i wdzięk rozsiewać dokoła.

Takie wypełniło ją wrażenie.

Tymczasem goście reklamowali hałaśliwie przyobiecane ilustracje Ropsa. Dobre jej wychowanie przeważyło. Nie umiała oprzeć się. Przybrała odpowiednią pozę. Mimowoli uszlachetniła trywialną zmysłowość gestu. Wydobyła nawet pierwiastek jakby dziecięcej swawoli. Uczyniła sobą rzecz piękną z tego, co mogło być tylko ładne.

U stóp jej, na tle Szumana, płynął głosik młody Alego.

Podwiązeczka! Kwiat cudny, filuterne ptaszę. 
Ona — wróżka nadobna z uniesień cieplarni, 
Zdradzi nam grzeszki wszystkie i figielki nasze, 
Któreśmy hodowali na miłosnej darni. 
Zdradzi nam, już zdradziła, już się rodzi księga. 
Jest skład welinowy i formacik wąski. 
A co wewnątrz? To poza wolne żarty sięga... 
A tytuł będzie... Żywot i dzieła Podwiązki.  
 

*

Jak lekki, wonny dym kadzidła, tak unosiły się te lekkie i wonne słowa ku prześlicznej linji nóg Reny, odzianych w jedwabną pajęczynę pończoch, które czyniły je prawie nagiemi. Nic nie zdoła określić doskonałej czystości tych linij i poetycznych kształtów. Podwiązki blado liljowe, lśniące drobnemi kokardami atłasu, ginęły prawie wśród śniegu koronki miękkiej o żółtawej barwie. Cały poetyczny wdzięk owych dessous współczesnej kobiety, z jakąś klasyczną pięknością połączony, zajaśniał nagle, wywołując zdziwienie i uczucie jakby hołdu.

Nie we wszystkich jednak. Bo oto już redaktor trywialnie i niesympatycznie odezwał się:

— Wyżej! Wyżej!

Rena, która przez chwilę czuła także jakby rodzaj ekstazy nad emanowaniem ze siebie tyle niewieściego czaru, uczuła się niemile dotkniętą.

Osunęła na swe stopy suknię i zeszła ze stołu.

— Przepraszam pana! — wyrzekła — gdyby wyżej — byłoby to właśnie, co pan Halski powiedział... Któreś — bezrogie.

Redaktor się usprawiedliwiał:

— Och! Mniejsza, lecz byłoby piękne!

Lecz Rena uparcie z oczyma pełnemi gniewu odparła:

— Byłoby szpetne. — Do tej granicy było dzieło sztuki.

Zaczął się gwar i śmiechy. Ali, któremu drobny triumf deklamatora i przygodnego truwera zasmakował, proponował ilustrację Buveuse d’absinthe. Lecz inni protestowali. Znudzeni się uczuli rolą bierną. Przytem atmosfera zaczynała stawać się jakaś zanadto prude. Coś się psuło w państwie duńskiem. Od Reny wiało jakby niechęcią. Lecz oni postanowili nie zważać na to. Zeszli się tu dla zabawy, dla pieszczot. I pierwsza dała sygnał Weychertowa. Siedząc na bujającym fotelu Reny, pociągnęła ku sobie skrzydło jednego z gazowych parawaników, odcinając się w ten sposób od reszty towarzystwa. Wprawdzie przez gazę widać było doskonale klęczącego u jej nóg redaktora, jednak była to już jakaś zasłona, upoważniająca do większego zbliżenia się. Natychmiast w ślad za nimi poszedł Ottowicz z Janką, która rozbawiona, podobny gabinecik urządziła i dla Maryli z mężem politycznym. Potworzyły się państwa w państwie — trzy małe, odosobnione wysepki na wielkiej wyspie miłości, którą był od tej chwili salon Reny. Nie działo się w tem nic złego, przeciwnie, to było raczej jakieś rozbawienie dzieci, tworzących pod stołami jadalni własne domki i salony. Tak wziąć tę rzecz należało, tem bardziej, że z poza parawaników, bynajmniej szczelnie nie zasuniętych, Rena mogła doskonale kontrolować stopień zachowania się swych gości. Lecz młoda kobieta była w tej chwili niezdrowo podniecona. Sama, czując w sobie jakieś gwałtowne, niezrozumiałe dla niej budzenie się namiętności, przyzwała ku temu prądowi całe uzbrojenie wrogich argumentów, jakiemi od dzieciństwa tradycjonalnie ją napajano, celem zgłuszenia wszelkich popędów jej przyrodzonych.

— Bawimy się w gabinety! — śmiała się ku niej przez gazę Weychertowa.

Już Ali, rozzuchwalony powodzeniem swej poezyjki i nieobecnością rywala, ofiarował jej z przymileniem ramię.

— Lala ze mną?

Lecz odepchnęła go prawie brutalnie.

— Za kogo mnie pan bierzesz? — zapytała głośno i wyniośle.

Skierowała się do drzwi balkonu. Przechodząc, jakby mimowoli, przewróciła jeden z parawaników. Ottowicz całował zawzięcie ramiona uświadomionej panny. Wydali lekki okrzyk. Ona imperatywnie odtrąciła parawan i wybiegła na balkon. Wzburzona poddała się cichemu czarowi nocy letniej, która nawet w mieście potrafi zachować swój urok. Oparła się o ścianę i uczuła się nagle strasznie, bezdennie nieszczęśliwą. Nie czuła się już zdolną do tak zwanego „krowiego morału” Nietzschego, do tej opasłej szczęśliwości, a zarazem nie miała siły do walki, której zbliżanie się przeczuwała. Stała bezsilna i wyczerpana.

I tylko z jej głębi, jak w godzinach udręki mniszki, która o północnej adoracji, ciepła jeszcze od snów miłosnych, bije czołem o podłogę kamienną chóru, tak głos jakiś, nie poskromiony, buntowniczy wołał:

— Dlaczego? Dlaczego?... ja muszę trwać? Kto mi kazał? W imię czego? Pod jakiem hasłem męka moja? Tortura moja?

Wyciągnęła ręce przed siebie. W wyobraźni swej dojrzała nagle dworzec kolei, usłyszała gwizd, szczęk lokomotywy, szereg zajeżdżających wagonów. I z jednego takiego wagonu wyłania się postać kobiety wolnej, nie walczącej, spokojnie biorącej z życia swą część pełną dłonią i nie kalecząc i nie koszlawiąc piękności potężnej linji, wykreślonej z nieubłaganą logiką przez naturę. Kobieta owa padała w tej chwili w rozwarte objęcia Halskiego, niosąc mu rozkosz spragnienia swego i biorąc nawzajem od niego zaspokojenie swych miłosnych pragnień.

I nagle wydali się oni oboje Renie w oślepiającym blasku błyskawic doskonali i stokroć więcej czyści, niż ci tam, wyprawiający łamańce pseudo skromności, pseudo przyzwoitości, a szpetni w swej kulturą pokrytej pruderji. Na jedną chwilę stała się moralistką prymitywną i zaciekłą.

Widząc, że Ali w rozswawoleniu zagasił w salonie elektryczność, wpadła nagle, szarpnąwszy drzwi z łoskotem.

— Co się tu dzieje? — zawołała.

Ta rozpusta na zimno, ten flirt wstrętny wydał się jej w tej chwili karygodnym i obrzydliwym. Oni jednak pomylili się w pobudkach, jakie nią kierowały. — Sądzili, iż posądza ich o zapomnienie się rzeczywiste. Zaprotestowali. Do głosów ich przyłączyły się także jakieś głosy nieznane. Rena, kierując się do ściany, aby rozjaśnić światło, potknęła się o jakieś postacie, siedzące grzecznie na krzesłach. Byli to mężowie Maryli i Weychertowej, którzy w trakcie zabawy gabinetowej weszli do salonu i bardzo cierpliwie i przyzwoicie zachowywali się w ciemnościach. Gdy zajaśniała elektryczność, wydobyła na jaw dwie, podobne do siebie postacie dobrze ubranych mężczyzn, na stanowiskach — o doskonałej podwójnej moralności — pionków solidnych i skończone typy zwierząt stadnych. Czuć w nich było przejęcie się wyborne i poddanie dyscyplinie, która w zamian za uszanowanie jej praw obdarzała swych wyznawców sytością i wygodą zupełną. Ludzie ci byli w porządku z sobą i społeczeństwem. — Byli doskonali.

Z poza parawanów z chichotem wysuwały się ku nim ich żony i ich adoratorowie. Całowali w ręce żony, ściskali ręce adoratorom. Witali Renę, która zaciskała ironicznie wargi, powstrzymując się całą siłą, aby nie wypowiedzieć tej całej „bandzie” słów prawdy, jakie w niej wzbierały. Nigdy może nie wydali jej się więcej kłamliwą i oszukańczą bandą, jak w tej chwili.

— Ładny komplet! — myślała, patrząc, jak mężowie otulali swe żony płaszczami, gotując się do odejścia i przejażdżki automobilem Ottowicza, który właśnie z łomotem i hukiem zajechał przed kamienicę.

— Ale pan musi kogoś przejechać! Pan to dla mnie zrobi! — mizdrzyła się uświadomiona panna.

Weychertowa uczepiła się ramienia redaktora, rzucając mężowi swoje boa i wachlarz.

— Nieś to! Dobranoc ci, Reno!

Lecz Ottowicz zwrócił się do Reny z propozycją:

— Może pani z nami?

Aż wzdrygnęła się cała.

— Ja? Po co?

Roześmiali się. Wybiegli wszyscy, śpiesząc się do nowej zabawy, jakby podnieceni obecnością mężów. Pozostała tylko Rena i na poduszkach opadły, prawie drzemiący, piękny jak cherubin — Ali.

V

Dojrzawszy go, Rena rzuciła się ku niemu, jak ku swej ofierze.

— Czego chcesz tu? Idź sobie!

Dla niej była to pozostałość po tym fałszu, tej obłudzie, która przez kilka godzin swą obecnością zatruwała jej dom.

— Idź stąd! — powtórzyła twardo i z pasją dziwną.

Patrzył na nią mętnemi oczyma.

— Lalusiu!... Ja tu zostanę!

— ?...

— Jesteś taka cudna! Nie wypędzaj mnie!

Przyczołgał się do niej, wpół pijany, i pochwycił jej stopę, przylgnął do jej pantofelka. Szybkim ruchem zesunęła pantofel z nogi, pozostawiając mu to cacko w rękach.

Zadzwoniła.

Weszła zaspana pokojowa.

— Czy ów lokaj restauracyjny odszedł?

— Wybiera się właśnie.

— Niech przyjdzie tu, zabierze panicza, wsadzi go do dorożki, a w razie potrzeby odwiezie do domu. Panicz jest pijany. Daj lokajowi za to dziesięć koron.

Uciekła na balkon, tłumiąc w sobie jakieś spazmatyczne łkanie. Za chwilę widziała, jak lokaj prowadził opierającego się Alego. Obaj wydali się jej ohydni. — Miała do nich szaloną nienawiść i urazę. Lokaja nienawidziła za jego urodę, która posłużyła jej do okrycia się szpetną brutalnością w oczach Halskiego, Alego zaś za jego pożądanie dziecinne, mające w sobie cierpki smak przed czasem robactwem stoczonych owoców.

Osunęła się na balkonowe krzesełko, które stało tam zapomniane pod ścianą. — I tak trwała w ciszy i cieniu. — Miasto zdawało się umarłe — w tej śmierci olbrzymiało i nabierało jakiegoś ogromu, jak każda rzecz martwa, milcząca i przez to bardziej od nas oddalona. Renie wydało się, iż jest w tej chwili Parją, skazaną na wieczne osamotnienie. Czuła bowiem w tej martwocie miasta potęgę miłosnych dreszczy, które w tej chwili wśród ciemności wstrząsały jego mieszkańcami. — Najsilniejsze instynkta życia, nie zdławione niczem, nie przygniecione, szły swoim torem. — I wielka, chyląca czoła była ta potęga, która mimo nienawiści, mimo oków i pęt moralności trwała silniejsza nad wszystko — panująca, rozwijająca się, mimo klątw i ucisku wszelkiego rodzaju...

Z głębin Reny powstawała wielka gorycz. I ta niszczyła w niej pragnienie zmysłowe. — Wiedziała i wyczuwała, że w tej nocy letniej spełniały się wszędzie — dozwolone i niedozwolone czasy rozkoszy. Cud miłosnych misterji przepełniał przestworze. — W wyobraźni tylko odtworzone te połączenia i zjednoczenia obu płci nabierały głównego, zasadniczego znaczenia w Istocie wszechświata. — Oczyszczone z naleciałości ludzkich, strojne tylko jedynie w rozkaz i władztwo natury, stawało się owiane niepojętą dla ludzkiego pojęcia idealnością. I pożądanie dochodziło do godności najwyższych i najszlachetniejszych instynktów, stokroć wyższych nad zaspakajanie głodu, a równomiernych nad uczynieniem zadość pragnieniom snu i wypoczynku. I nic, nic nie zdołało wypaczyć i zniszczyć piękności idealnej samego aktu połączenia cielesnego mężczyzny i kobiety. — Naleciałości i wykrzywienia komedjanckie etyki mogły zeszpecić przygotowawczy okres. — Prawem, kodeksem, policją, obmową, klątwą oblepione zespolenia w danej chwili odrzucały nagle precz wszystkie te szpetoty i z kielicha upojeń w równej mierze pili wszyscy spragnieni w ten czarujący moment upojnego dreszczu!

I w tem leży prawdziwa, wielka, niezmożona siła miłosnego aktu.

Trwa wiecznie i po wszystkie czasy, przybierając ogromy wieczności. Ogarnia to wszystko, co jest najsilniejsze i najbardziej delikatne w nas samych. — Przenika i przepaja nasze czucia i odczucia. — Sięga do najpiękniejszych wzruszeń i każdego w chwili ekstazy podnosi w sferę doskonałego zjednoczenia. Jak w śmierci, tak i tu panuje równość zupełna. — Dreszcze rozkoszy są identyczne, jak spokój śmiertelny dla wszystkich jest jeden. — Nigdy żadna twarz kobieca nie dochodzi do wyrazu równej piękności, jak w chwili odczuwanej rozkoszy. — Jest to ten sam wyraz podniosłej, szczęśliwej tragiczności, jaki przyobleka twarz zmarłego w kilkanaście godzin po śmierci. — Rzecby można, iż ten moment ekstazy — jest właśnie chwilą jakiegoś odpoczynku, wstąpienie w Nirwanę, stopienie się w tę boską słodycz, z której powstaliśmy wszyscy.

I jeśli za co mieć można rozpaczliwy żal do ludzkości, to za to spłaszczenie, skoszlawienie, upokorzenie najwspanialszego i zasadniczego popędu, nadanego nam w chwili królewskiej szczodrości przez naturę. I za to przystosowanie do swych marnych, żadnych, ślimaczych potrzeb — gigantycznej Mocy — mści się ta moc agonją wzniosłego ideału, który właśnie tą drogą, pozostawioną swobodzie, mógł podeprzeć sztuczne rozpłomieniania się ducha ludzkiego. W tych warunkach, jak obecnie, ludzkość skuta, spętana

1 ... 12 13 14 15 16 17 18 19 20 ... 36
Idź do strony:

Darmowe książki «Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska (gdzie mozna czytac ksiazki online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz