Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖
Akcja tej obszernej powieści Conrada toczy się w drugiej połowie XIX wieku w portowym mieście Sulaco, stolicy Zachodniej Prowincji fikcyjnej Republiki Costaguana w Ameryce Południowej. Nostromo, młody genueński marynarz, pracuje w Sulaco jako nadzorca robotników portowych. Człowiek, na którym zawsze można polegać, dumny, nieustraszony i żądny sławy, cieszy się szacunkiem zarówno biednych, jak i bogatych. Mimo że autor uczynił go tytułowym bohaterem, książka nie jest jedynie, ani nawet głównie historią o nim i jego niebywałym wyczynie. Conrad nakreśla wielobarwny obraz społeczności Sulaco w niestabilnym młodym państwie, przeżartym korupcją, wstrząsanym przewrotami i rewolucjami, prowadzonymi w imię dobra ludu, a kończącymi się zamianą jednego tyrana na innego.
Autor wykorzystuje w tym celu specyficzny, filmowy sposób narracji. Odrzuca prostą, liniową metodę opowiadania, skupia uwagę na jednej postaci, jej działaniach, myślach i uczuciach, by po pewnym czasie podążyć za inną, przełącza czasy, wykorzystuje retrospekcje i zapowiedzi przyszłych wydarzeń.
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
Don Pépé, który okazywał również ogromne zaciekawienie, spoglądał przez jej ramię z uśmiechem, który żłobił podłużne bruzdy w jego twarzy, czyniąc ją podobną do skórzanej maski z dobrodusznie diabelskim wyrazem.
— Byleby muchachos126 Hernandeza nie pokusili się o tę bagatelkę, która, por Dios127, wygląda jak kawałek cyny — odezwał się jowialnie.
Rozbójnik Hernandez był niegdyś nieszkodliwym, drobnym ranchero, którego podczas jednej z wojen domowych wydarto ze szczególnym okrucieństwem z pieleszy rodzinnych i zmuszono do służby w wojsku. Jako żołnierz sprawował się wzorowo aż do chwili, kiedy udało mu się zabić swego pułkownika i odzyskać wolność. Z szajką zbiegów, którzy uczynili go swym przywódcą, schronił się w dzikich i bezwodnych pustkowiach Bolson de Tonoro. Haciendas opłacały mu haracz bydłem i końmi. Opowiadano istne cuda o jego zdolnościach i nieprawdopodobnych ucieczkach z więzień. Do wsi i miasteczek Campo miał zwyczaj przyjeżdżać konno, sam jeden, z dwoma rewolwerami u pasa, pędząc przed sobą jucznego muła. Przyjechawszy, wchodził do sklepu lub magazynu, zabierał, co mu było potrzebne, i odjeżdżał nienapastowany, gdyż słynął ze swej nieustraszoności i z okropieństwa swych rozbojów. Biedotę wiejską pozostawiał zwykle w spokoju, zamożniejszych często zatrzymywał po drogach i grabił, natomiast wszystkich urzędników, którzy mieli nieszczęście wpaść mu w ręce, poddawał surowej chłoście. Oficerowie nie lubili, gdy wymieniano jego imię w ich obecności. Jego towarzysze, jeżdżąc na skradzionych koniach, kpili sobie z pościgów kawalerii, którą wysyłano na ich połów, i zabawiali się, wciągając ją nader umiejętnie w zasadzki w załamaniach terenu niedaleko swych kryjówek. Urządzano obławy i wyznaczono nagrodę za jego głowę, próbowano nawet wdawać się z nim podstępnie w jawne układy, ale nie zdołano wymóc najlżejszej bodaj zmiany w jego postępowaniu. W końcu dyrektor urzędu skarbowego w Tonoro, pałając chęcią poskromienia osławionego Hernandeza, postąpił iście po costaguańsku i zaofiarował mu wynagrodzenie pieniężne oraz list żelazny na wyjazd z kraju, jeśli zgodzi się wydać swych towarzyszy. Jednak Hernandez nie był widocznie z tej samej gliny, z której ulepiono znakomitych polityków i wojskowych warchołów costaguańskich. Ten przebiegły, choć niewyszukany pomysł (który jest zaklęciem powściągającym często rewolucje) zawiódł w zupełności w stosunku do herszta pospolitych salteadores128. Zapowiadało się zrazu nader pomyślnie dla dyrektora urzędu skarbowego, lecz skrupiło się bardzo dotkliwie na szwadronie lanceros zaczajonych w kotlinie, do której Hemandez obiecał przyprowadzić swych towarzyszy, niepodejrzewających rzekomo niczego. Przyszli też istotnie o oznaczonej porze, lecz pełznąc przez chaszcze na czworakach, i o swej obecności dali znać tylko salwą ognia karabinowego, który wielu lanceros zmiótł ze siodeł. Pierzchający żołnierze, pędząc co koń wyskoczy, wpadli do Tonoro. Utrzymywano potem, iż ich komendant (który wyprzedził wszystkich, mając lepszego konia) upił się do nieprzytomności z rozpaczy i za to zniesławienie armii narodowej obił mocno płazem swej szabli ambitnego dyrektora urzędu skarbowego w obecności jego małżonki i jego córek. Podobno najwyższy dostojnik cywilny z Tonoro miał zemdleć i paść się na ziemię, zaś jego kolega wojskowy w przystępie przeczulenia pastwił się nad nim dalej, kopiąc go i kiereszując mu twarz i szyję ostrogami. Pani Gould znała do najdrobniejszych szczegółów tę plotkę z głębi Campo, tak znamienną dla rządców kraju, którego dzieje są jednym pasmem ucisku, niemocy, tępoty, zdrady i dzikiego zezwierzęcenia. Jedną z oznak upadku, który ją doprowadzał niemal na skraj rozpaczy, było to, iż ludzie inteligentni, wytworni, niepozbawieni charakteru dowiadywali się o takich zdarzeniach bez oburzenia, godząc się z nimi niby z czymś wynikającym z natury rzeczy. Nie podnosząc jeszcze oczu znad sztaby srebra, potrząsnęła głową i odrzekła na słowa don Pépégo:
— Gdyby nie bezprawie waszych rządów, wielu z tych wyjętych spod prawa, którzy teraz łączą się z Hernandezem, żyłoby spokojnie i szczęśliwie z uczciwej pracy swych rąk.
— To prawda, señora! — zawołał don Pépé z zapałem. — To jakby Bóg dał pani władzę przenikania do głębi dusz ludzkich! Widziała ich pani przy pracy, doño Emilio: łagodni jak baranki, cierpliwi jak ich osły, waleczni jak lwy! Prowadziłem ich w paszcze dział, jak tu stoję, señora, za czasów Paeza, który był wspaniałomyślny i któremu nikt nie dorównywał odwagą, prócz może stryja don Carlosa. Nic dziwnego, że Campo wydaje bandytów, skoro w Santa Marta rządzą złodzieje, oszuści i krwiożercze małpy. Lecz niech będzie, jak chce, bandyta jest bandytą i powinniśmy mieć z tuzin dobrych winchesterów, jeśli zechcemy odwieźć to srebro do Sulaco.
Przejażdżka konna z eskortą, która odstawiła pierwszy transport srebra do Sulaco, była dla pani Gould zakończeniem tego, co nazywała swym „życiem polowym”; odtąd osiedliła się już na stałe w swym miejskim domu, jak wypadało i co nawet było konieczne dla małżonki administratora takiego potężnego przedsiębiorstwa, jak kopalnia San Tomé. Stało się bowiem ono instytucją, punktem węzłowym dla wszystkich tych żywiołów, które nie mogły wyżyć bez porządku i spokoju. Bezpieczeństwo zdawało się spływać na kraj z rozpadliny górskiej. Władze w Sulaco pojęły, iż kopalnia San Tomé może być warta zachodu, o ile jej sprawy i ludzi pozostawi się w spokoju. Było to pierwsze zbliżenie się do prawideł sprawiedliwości i zdrowego rozsądku, które Charles Gould uważał na razie za możliwe do osiągnięcia. Toteż ze swą organizacją, ze swą szybko wzrastającą ludnością, przywiązaną gorąco do przywileju bezpieczeństwa, ze swą zbrojownią, ze swym don Pépém i zbrojnym zastępem serenos (między którymi znajdowało się podobno wielu zbiegów i wygnańców, a nawet rozbójników z szajki Hernandeza) kopalnia była potęgą w kraju. Pewnego razu, kiedy w Santa Marta zastanawiano się nad kierunkiem działań, jaki władze z Sulaco przyjęły w okresie przesilenia politycznego, któryś z wybitnych mężów stanu zawołał, parskając czczym śmiechem:
— Panowie sądzicie, że oni są urzędnikami rządowymi? Oni? Bynajmniej! To urzędnicy kopalni, urzędnicy koncesji Gouldów! Wierzcie mi!
Znakomity ten mąż (który dzierżył podówczas ster władzy, a miał twarz koloru cytryny oraz nader krótką i kędzierzawą, by nie rzec, wełnistą czuprynę) zapamiętał się w swym niezadowoleniu tak dalece, iż potrząsnął swą żółtą pięścią pod nosem przeciwnika i wrzasnął:
— Tak jest! Wszyscy! Milczeć tu! Wszyscy! Powiadam wam! Polityczny jefe129, dyrektor policji, dyrektor Urzędu Celnego, generał, wszyscy, wszyscy są urzędnikami Goulda.
Po czym w gabinecie ministerialnym wszczął się nieulękniony, lecz przyciszony i przekonywający poszmer głosów i gniew znakomitego męża zakończył się cynicznym wzruszeniem ramion. „O cóż zresztą chodzi? — chciał nim powiedzieć — skoro nie zapomina się i o ministrze podczas jego krótkiego urzędowania?” Mimo to nieoficjalny przedstawiciel kopalni San Tomé, pracujący dla dobra sprawy, miewał chwile troski, której dawał ujście w listach do swego wuja, don Joségo Avellanosa.
— Żadna krwiożercza małpa ze Santa Marta nie postanie nigdy w tej części Costaguany, która leży za mostem San Tomé — zapewniał don Pépé w rozmowach z panią Gould — chyba że będzie naszym gościem, bo nasz señor administrador jest wytrawnym politykiem. — Ale kiedy był sam na sam z Charlesem Gouldem, stary major mawiał z żołnierską niedbałością: — Stawką w tej grze są nasze głowy.
Zaś don José Avellanos pomrukiwał: — To imperium in imperio130, Emilio, moja duszo — a mówił to z wyrazem głębokiego zadowolenia, które jednakże jakimś szczególniejszym trafem zdawało się zawierać domieszkę fizycznej przykrości. Było to jednak widoczne tylko dla wtajemniczonych.
I dziwnym, zaiste, dla wtajemniczonych miejscem był salon Casa Gould, gdzie tylko od czasu do czasu pojawiał się pan domu, el señor administrador, starszy, bardziej krzepki i zagadkowo milczący. Pogłębiły się rysy jego angielskiej, czerwonawej, ogorzałej twarzy. Jego cienkie nogi kawalerzysty przekraczały ten próg bądź to kiedy wracał „z gór”, bądź też kiedy wybierał się „w góry”. Pobrzękiwał wówczas ostrogami i miewał szpicrutę pod pachą. Z żołnierską skromnością przesiadywał tam don Pépé, szczery llanero, który zdawał się odzyskiwać niekiedy swą rycerską jowialność, swą znajomość świata i poczucie swego stanowiska, zatracone wśród dzikich zbrojnych zmagań z podobnymi sobie. Bywał Avellanos, poufały i wytworny, pokrywający wielomównością wielką roztropność i wiedzę, zawartą w subtelnych wskazaniach rękopisu dzieła historycznego o Costaguanie. Nosiło ono tytuł Pięćdziesiąt lat nierządu. Przezorność nie pozwalała mu na razie (nawet gdyby to było rzeczą możliwą) „dać tę książkę światu”. Wśród nich nad błyszczącą zastawą stołową zajmowała miejsce doña Emilia, wdzięczna i drobna niby czarodziejka. Łączyła ją z tymi trzema ludźmi wspólna myśl przewodnia, wspólne poczucie trudnych warunków i niewygasająca nigdy troska o zachowanie nietykalności kopalni za każdą cenę. Widywano tam również kapitana Mitchella, który siadywał nieco na uboczu, w pobliżu wielkiego okna. Wyglądał na staroświeckiego, przyzwoitego kawalera w swej białej kamizelce i z napuszoną po trosze miną. Nie zwracano zbytnio na niego uwagi, ale nie czuł tego. Będąc jak tabaka w rogu, wyobrażał sobie, iż przenika do rdzenia rzeczy. Spędził trzydzieści lat na pełnym morzu, zanim otrzymał to, co nazywał „biletem na brzeg”, i był wielce zdziwiony ogromem przedsięwzięć (niemających nic wspólnego z żeglugą), które dokonywały się na stałym lądzie. Niemal każdy wypadek rozmijający się z codzienną powszedniością miał dla niego „znaczenie epokowe” lub był „historyczny”. Zdarzało się jednak, iż wrodzona chełpliwość przedzierzgała się w stropioną niepewność na jego czerwonej, niebrzydkiej twarzy, okolonej gęstą, śnieżnobiałą czupryną i krótkimi bokobrodami; zmieszany bełkotał:
— Ach, to! To była pomyłka, panie!
Kapitan Mitchell był przekonany, iż ma do czynienia z „wypadkiem epokowym”, kiedy jednemu z parowców T.O.Ż.P. polecono odstawić do San Francisco pierwszy transport srebra z kopalni San Tomé. Sztaby tego kruszcu mieściły się w skrzynkach ze sztywnej skóry wołowej, opatrzonych uchwytami z plecionego rzemienia. Każdą taką skrzynkę dwu ludzi mogło unieść z łatwością. Powierzono tę pracę serenos, którzy krocząc dwójkami po stromych zakosach ścieżek, znieśli starannie drogocenny ciężar do podnóża góry. Tu wkładano te skrzynki do ustawionych długim rzędem dwukołowych wozów, podobnych do dużych skrzyń z drzwiczkami z tyłu. Zaprzęg każdego takiego wozu pancernego składał się z pary mułów. Nad całym taborem czuwali zbrojni serenos na koniach. Don Pépé pozamykał w końcu wszystkie drzwiczki, po czym na znak dany przez niego gwizdkiem rząd wozów ruszył z miejsca wśród szczęku ostróg i karabinów, wśród świstu i trzaskania batów. Z wielkim zgiełkiem tabor przetoczył się przez graniczny most („w głąb kraju złodziei i krwiożerczych małp”, jak wyraził się później don Pépé). Zakołysały się w pierwszych brzaskach dnia kapelusze na głowach postaci otulonych w opończe. Spoczęły winchestery na biodrach. Dzierżąc lejce, wysuwały się spod fałdzistych ponchos szczupłe, brunatne ręce. Tabor minął niewielki lasek, po czym podążając traktem kopalni, wjechał między lepianki i niskie mury wsi Rincon. Na Camino Real przyśpieszono kroku; poczęto popędzać muły, eskorta ruszyła cwałem. Don Carlos jechał konno sam na czele ogromnej kurzawy, w której majaczyły niewyraźnie długie uszy mułów, trzepotały zielono-białe chorągiewki, pozatykane na wozach, podnosiły się ramiona wśród ciżby sombreros i błyskały białka podkrążonych oczu. Don Pépé, ledwie widoczny w obłokach kurzu, cwałował na samym końcu tego roztrajkotanego taboru. Jego wyprostowana postać podnosiła się i opadała rytmicznie na grzbiecie karej szkapy o owczej szyi łbie kształtu młota.
Rozespani mieszkańcy chatek z gospodarstw przydrożnych, słysząc ogromną wrzawę, domyślili się, iż z kopalni San Tomé wiozą srebro ku zrujnowanym murom miejskim od strony Campo. Wybiegli na zewnątrz, by zobaczyć tabor, który podążał kamienistą drogą wśród świstu i trzaskania batów z regularnością i niewstrzymanym pędem baterii rzucającej się w odmęt walki. Daleko na samym przodzie widniała samotnie angielska postać señora administradora.
W przydrożnych ogrodzeniach bryknęły dziko puszczone luzem konie. Bydło brodziło po piersi w trawach, odpowiadając głuchym porykiem na przelatującą wrzawę. Pokorne chłopstwo indiańskie spoglądało poza siebie i pośpiesznie usuwało się pod mury, wlokąc za sobą objuczone osiołki, by nie zastępować drogi transportowi srebra, który z kopalni San Tomé zdążał ku morzu. Gromadka leperos, którzy marzli pod Kamiennym Koniem na alamedzie, zabełkotała: Caramba!131, widząc, jak tabor, zatoczywszy wielkie koło, zagłębił się cwałem w pustą ulicę Konstytucji. Bowiem mulnicy z kopalni San Tomé uważali, iż wypada pędzić przez budzące się miasto co koń wyskoczy, jak gdyby diabeł siedział im na karku.
Wczesne świty jarzyły się bladą różanością i bladym błękitem na ścianach wielkich domów. Bramy były jeszcze pozamykane i za żelaznymi kratami okien nie ukazywały się twarze. Puste były balkony, zalane światłem słonecznym, i tylko na jednym z nich, zawieszonym wysoko nad połyskliwym brukiem, pojawiła się biała postać. Była to żona señora administradora. Wychyliła się, by zobaczyć, jak tabor będzie przejeżdżał ku portowi. Szczodre oploty jasnych warkoczy okalały niedbale jej główkę. Miała na sobie muślinową suknię zamkniętą pod szyją smugą koronki. Uśmiechnęła się, gdy mąż podniósł ku niej przelotnie oczy, po czym przyglądała się tłumowi, który przepływał z wrzawą poniżej jej stóp, a w końcu odpowiedziała przyjacielskim skinieniem głowy na sztywny, czołobitny ukłon don Pépégo, który w pędzie uchylił kapelusza aż poniżej swych kolan.
Z każdym rokiem wydłużał się sznur zamykanych na kłódkę wozów i pomnażała się eskorta. Potężniejący nieustannie strumień skarbów przelewał się co trzy miesiące przez ulice Sulaco, by zatrzymać się w skarbcu w budynku portowym T.O.Ż.P. i odpłynąć następnie ku północy. Ze zwiększoną objętością zwiększała się również ogromna jego wartość. Charles Gould, promieniejąc radością, powiedział pewnego razu do żony, że nie ma na świecie niczego, co by dorównywało bogactwom kopalni San Tomé. Każdy transport przesuwający się pod balkonami Casa Gould był dla nich obojga nowym zwycięstwem w walce o pokój Sulaco.
Niepodobna zaprzeczyć, iż początkowej działalności Charlesa Goulda sprzyjał zrazu okres względnego pokoju,
Uwagi (0)