Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖
Akcja tej obszernej powieści Conrada toczy się w drugiej połowie XIX wieku w portowym mieście Sulaco, stolicy Zachodniej Prowincji fikcyjnej Republiki Costaguana w Ameryce Południowej. Nostromo, młody genueński marynarz, pracuje w Sulaco jako nadzorca robotników portowych. Człowiek, na którym zawsze można polegać, dumny, nieustraszony i żądny sławy, cieszy się szacunkiem zarówno biednych, jak i bogatych. Mimo że autor uczynił go tytułowym bohaterem, książka nie jest jedynie, ani nawet głównie historią o nim i jego niebywałym wyczynie. Conrad nakreśla wielobarwny obraz społeczności Sulaco w niestabilnym młodym państwie, przeżartym korupcją, wstrząsanym przewrotami i rewolucjami, prowadzonymi w imię dobra ludu, a kończącymi się zamianą jednego tyrana na innego.
Autor wykorzystuje w tym celu specyficzny, filmowy sposób narracji. Odrzuca prostą, liniową metodę opowiadania, skupia uwagę na jednej postaci, jej działaniach, myślach i uczuciach, by po pewnym czasie podążyć za inną, przełącza czasy, wykorzystuje retrospekcje i zapowiedzi przyszłych wydarzeń.
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
Przechadzali się po korytarzu. Sięgała mu głową do ramienia. Opuścił ramię i objął jej kibić. Ostrogi pobrzękiwały z lekka.
— Nie widział mnie od dziesięciu lat. Nie znał mnie. Rozstał się ze mną dla mojego dobra i nie chciał pozwolić, żebym wrócił. Powtarzał nieustannie w swych listach, żebym się wyrzekł Costaguany, porzucił wszystko i ratował się ucieczką. Sam był zbyt cennym łupem. Za pierwszym podejrzeniem byliby go wrzucili do więzienia.
Ostrogi odezwały się znów cichym podźwiękiem. Pochylał się ku żonie, mówiąc do niej. Wielka papuga przechyliła głowę i śledziła ich ruchy krągłym, niemrużącym się okiem.
— Był samotnym człowiekiem. Kiedy miałem dziesięć lat, przemawiał do mnie, jakbym był dorosły. Podczas mojego pobytu w Europie pisywał do mnie co miesiąc. Dziesięć, dwanaście stron każdego miesiąca przez dziesięć lat. Lecz mimo to mnie nie znał. Dość wyobrazić sobie — całe dziesięć lat w okresie, kiedy stawałem się mężczyzną! Nie mógł mnie znać. Jak ci się zdaje?
Pani Gould potrząsnęła przecząco głową, gdyż przyszło jej na myśl, że nikt nie może znać jej Charlesa, znać go naprawdę, prócz niej samej. To było oczywiste. Dawało się odczuć. Nie wymagało uzasadnień. Zaś biedny pan Gould-senior, który umarł za wcześnie, by dowiedzieć się o ich narzeczeństwie, przedstawiał się jej zbyt mglisto, żeby mogła przypisywać mu znajomość czegokolwiek.
— Nie, nie zdawał sobie sprawy! W moim pojęciu ta kopalnia nie jest czymś, co można sprzedać. Nigdy! Po tym, co przecierpiał, po prostu nie mógłbym wziąć za nią pieniędzy — mówił Charles Gould dalej, a ona potakująco tuliła głowę do jego ramienia.
Tych dwoje młodych ludzi rozmyślało o życiu, które zakończyło się w niedoli właśnie wówczas, kiedy ich własne istnienia zajaśniały w blaskach ufnej miłości, co bardzo wrażliwym umysłom wydaje się niby triumfem dobra nad wszystkimi nędzami ziemi. Niejasna idea rehabilitacji wtargnęła do zamierzeń ich życia. Była zbyt niejasna, by obyć się bez podpory uzasadnienia, lecz właśnie dlatego była tym silniejsza. Objawiła się im w tej chwili, kiedy kobiecy zmysł poświęcenia i męski zmysł działania pod wpływem najpotężniejszego ze złudzeń ulegają najsilniejszemu bodźcowi. Z surowości zakazu wynikała konieczność powodzenia, jakby byli moralnie zobowiązani do wykazania wyższości swego pełnego wigoru podejścia do życia nad błędem znużenia i rozpaczy.
Myśl o bogactwie nasuwała im się tylko o tyle, o ile łączyła się z powodzeniem tamtej sprawy. Pani Gould, sierota bez majątku, wychowana w atmosferze upodobań intelektualnych, nie upajała się nadzieją wielkich bogactw. Były one zbyt dalekie, a przy tym nie nawykła ich pożądać. Z drugiej strony nie zaznała zupełnego niedostatku. Nawet wielkie ubóstwo jej ciotki marchesy nie było nie do zniesienia dla wysubtelnionego umysłu; pozostawało w zgodzie z wielkim cierpieniem, tchnęło surowością ofiary, złożonej szczytnemu ideałowi. Nie było zatem w charakterze pani Gould najsłuszniejszych nawet rysów materializmu. Zmarły, o którym myślała z czułością (gdyż był ojcem Charleya) i z niejaką niecierpliwością (ponieważ był słaby), nie mógł mieć ani cienia słuszności. W przeciwnym bowiem razie nic nie zdołałoby uchronić ich pomyślności od skazy, plamiącej jej jedynie realną, jej niematerialną stronę!
Natomiast Charles Gould musiał brać należycie pod rozwagę myśl o bogactwie; jednak zajmował się nim jako środkiem, nie zaś jako celem. Gdyby kopalnia nie była korzystnym interesem, nie należałoby jej puszczać w ruch. Musiał dbać o widoki przedsiębiorstwa. Była to dźwignia, za pomocą której mógł ruszyć kapitalistów. A Charles Gould wierzył w kopalnię. Wiedział o niej wszystko, co tylko można było wiedzieć. Jego wiara w kopalnię udzielała się innym, chociaż nie miała na swe usługi wielkiej wymowy; ale ludzie interesu bywają często nie mniej zapalni i marzycielscy od kochanków. Częściej ulegają urokowi osobistemu, niżby ktoś przypuszczał, a Charles Gould ze swą niezachwianą pewnością był bezwarunkowo przekonywający. Ponadto ludzie, do których się zwracał, znali się na rzeczy i wiedzieli, że przedsiębiorstwo górnicze w Costaguanie jest grą, która może być nierównie więcej warta od świeczki. Ludzie interesu posiadali dobre informacje. Rzeczywista trudność ruszenia z miejsca znajdowała się gdzie indziej. Ale zwalczała ją spokojna i nieugięta stanowczość, zabarwiająca nawet głos Charlesa Goulda. Ludzie interesów porywają się czasem na rzeczy, które dla zdrowego rozsądku ludzkiego uchodzą za niedorzeczne, powodują się w swych postanowieniach pobudkami impulsywnymi i bardzo ludzkimi.
— No, tak — rzekła wybitna osobistość, której Charles Gould, przejeżdżając przez San Francisco, wyłuszczył jasno swe poglądy. — Przypuśćmy, że przystępujemy do przedsiębiorstwa górniczego w Sulaco. Któż w nim będzie? Po pierwsze firma Holroyd, zupełnie pewna, po drugie pan Charles Gould, obywatel costaguański, zupełnie pewny, no i wreszcie rząd republiki. Bardzo to podobne do początków przedsiębiorstwa pól saletry w Atacamie; brała tam udział firma, która dawała pieniądze, pewien dżentelmen nazwiskiem Edwards i rząd, a raczej dwa rządy, dwa rządy południowoamerykańskie. I wie pan, co z tego wynikło? Wynikła z tego wojna, przewlekła, wyniszczająca wojna, panie Gould! Co prawda, w pańskim wypadku mamy do czynienia tylko z jednym rządem południowoamerykańskim, czyhającym łapczywie na udział w łupie. Jest to korzystne. Ale zło ma swe stopniowania, a rząd, o którym mówimy, jest rządem costaguańskim.
Tak mówiła wybitna osobistość, milionowy fundator kościołów na skalę godną wielkości jego ojczyzny, ten sam, do którego lekarze przemawiali językiem zatrważających i skrywanych pogróżek. Był to silnie zbudowany, roztropny człowiek, którego stateczna tusza obszernemu surdutowi na jedwabnej podszewce użyczała wytwornej dostojności. Włosy miał siwe jak stal, brwi jeszcze czarne, a jego potężny profil przypominał profil głowy Cezara na starożytnych monetach rzymskich. Jednak jego pochodzenie wyprowadzano od Niemców, Szkotów i Anglików, co z niejaką domieszką krwi duńskiej i francuskiej wyposażało go w temperament purytanina i nienasyconą wyobraźnię zdobywcy. Nie krępował się zupełnie w stosunku do swego gościa, ponieważ miał on gorące poparcie z Europy i ponieważ silne przekonania i determinacja budziły niewytłumaczalne upodobanie, bez względu na koniec, do jakiego prowadzą.
— Rząd costaguański wyciągnie rękę po całą jej wartość, wspomni pan moje słowa, panie Gould! Bo i czym jest Costaguana? Bezdenną otchłanią pożyczek na dziesięć procent i innych, równie szalonych inwestycji. Europejczycy przez długie lata oburącz rzucali w nią swe kapitały. Ale my nie. Znamy ten kraj już dość dobrze, by mieć się na baczności. Możemy siedzieć i czekać. Przyjdzie oczywiście czas, że tam wtargniemy. Jesteśmy gotowi. Ale nie ma pośpiechu. Sam czas jest na usługach największego kraju w całym bożym świecie. Naszym posłannictwem jest dać niejedno światu: przemysł, handel, prawo, dziennikarstwo, sztukę, politykę i religię, od Przylądka Horn po Cieśninę Smitha i dalej, choćby i do Bieguna Północnego, gdyby się okazało, że jest tam coś wartego uwagi. A z czasem zagarnie się postronne wyspy i lądy ziemskie. Weźmiemy sprawy świata w ręce bez względu na to, czy to światu się spodoba czy nie. Nic na to nie poradzi — a my od swego nie odstąpimy. Tak sądzę.
Swej wierze w posłannictwo dawał ujście w słowach dostosowanych do swej inteligencji, niewyćwiczonej w wyrażaniu idei ogólnych. Inteligencja jego karmiła się faktami. Zaś Charles Gould, którego wyobraźnia pozostawała stale pod urokiem jednego wielkiego faktu, mianowicie kopalni srebra, temu jego poglądowi na przyszłość świata nie miał nic do zarzucenia. Jeżeli chwilowo go raził, to tylko dlatego, że to nagłe stwierdzenie tak rozległych możliwości sprowadzało niemalże do nicości sprawę, która była na porządku dziennym. On i jego zamierzenia, i wszystkie bogactwa kopalniane Zachodniej Prowincji wydały się mu nagle ogołocone ze wszystkich znamion wielkości. Wrażenie było niemiłe, ale Charles Gould nie był tępy. Czuł już, że się podoba. Świadomość tego pochlebnego faktu pozwoliła mu zdobyć się na nieokreślony uśmiech, który jego tęgi towarzysz wziął za uśmiech dyskretnego i pełnego podziwu uznania. Odwzajemnił się spokojnym uśmiechem. I w jednej chwili Charles Gould z tą lotnością umysłu, którą zwykli okazywać ludzie broniący swych umiłowanych nadziei, zdał sobie sprawę, iż nader widoczna niepozorność jego zamierzeń może mu dopomóc w powodzeniu. Jego osoba i jego kopalnia będą dobrze przyjęte, ponieważ są to rzeczy niewielkiej wagi dla człowieka, którego działalność miała na celu cały ogrom przeznaczenia. Charles Gould nie czuł się upokorzony tą myślą, gdyż dla niego sprawa kopalni nie postradała nic ze swego wielkiego znaczenia. Niczyje, najrozleglejsze nawet poglądy na przeznaczenie nie mogły umniejszyć wartości jego dążeń do odbudowania kopalni San Tomé. W porównaniu z jasnością jego zamierzeń, określonych w przestrzeni i dających się osiągnąć w oznaczonym czasie, wielki finansista wydał mu się idealistą, marzycielskim i niemogącym zaważyć na szali.
Otyły, dobrotliwy potentat spoglądał na niego w zamyśleniu. Wkrótce jednak przerwał milczenie, by rzucić uwagę, iż w Costaguanie aż roi się od koncesji. Każdy poczciwina, który zapragnie tamtejszej koncesji, może ją uzyskać od razu.
— Nasi konsulowie przejadają się nimi — ciągnął dalej z błyskiem jowialnej wzgardy w oczach. — Sumiennemu, prawemu człowiekowi, który niczego nie traktuje byle jak i umie się połapać w ich intrygach, sprzysiężeniach i klikach, natychmiast wręczają paszport. Cóż pan na to, panie Gould? Persona non grata90. I to jest przyczyną, dla której nasz rząd nigdy nie jest należycie poinformowany. Trzeba jednak trzymać Europę z dala od tego lądu, a na nasze wmieszanie się jeszcze czas nie przyszedł; przynajmniej tak pozwalam sobie twierdzić. Ale my nie jesteśmy ani rządem tego kraju, ani pierwszymi lepszymi poczciwinami. Pańska sprawa przedstawia się korzystnie. All right. Głównym zagadnieniem naszym jest, czy drugi uczestnik, to znaczy pan, zdoła poradzić sobie z trzecim i niepożądanym uczestnikiem, mianowicie z tą lub ową rozpanoszoną i potężną szajką łupieską, która będzie miała w rękach rządy Costaguany. Jak panu się zdaje, panie, hę?
Pochylił się, patrząc uparcie w spokojne oczy Charlesa Goulda, który wspomniawszy wielką szkatułę listów ojcowskich, nagromadzoną od wielu lat gorycz i wzgardę zawarł w tonie swej odpowiedzi:
— O ile chodzi o znajomość tych ludzi, ich metod i ich polityki, to mogę ręczyć za siebie. Karmiono mnie tą znajomością od lat chłopięcych. Nie jestem skłonny popadać w błędy z nadmiaru optymizmu.
— Nie jest pan skłonny, hę? To bardzo dobrze. Takt i stanowczość — oto, czego pan potrzebuje! I może pan nieco mydlić oczy potęgą swego przedsiębiorstwa. Ale nie zanadto. Nie opuścimy pana, dopóki wszystko będzie szło dobrze. Ale nie chcemy narażać się na większe kłopoty. Podejmę się tego eksperymentu. Jest w nim pewne ryzyko, ale godzimy się na nie. Z chwilą jednak, gdy nie będzie pan mógł dać sobie rady, weźmiemy straty na siebie — i damy wszystkiemu spokój. Ta kopalnia może czekać... Pan wie, iż raz już była zasypana. Zapewne pan rozumie, iż żadną miarą nie będziemy marnowali dobrych pieniędzy na kiepskie interesy.
Tak mówił ów znakomity mąż w swym prywatnym biurze, w wielkim mieście, gdzie inny człowiek (nader wybitny w pojęciu gawiedzi) oczekiwał z upragnieniem skinienia jego ręki. A kiedy w jakiś rok później pojawił się nieoczekiwanie w Sulaco, dał jeszcze silniejszy wyraz swej nieustępliwości ze szczerością i swobodą, na jaką mu pozwalały jego wpływy i bogactwa. Być może, że przyszło mu to tym łatwiej, iż odbyta kontrola, zaś przede wszystkim sposób, w jaki posuwała się stopniowo rozbudowa przedsiębiorstwa, obudziły w nim przeświadczenie, iż Charles Gould zdoła sprostać zadaniu.
„Ten młodzieniec — pomyślał — może z czasem stać się potęgą w tym kraju”.
Ta myśl pochlebiała mu, gdyż to, co dotychczas powiadał swym przyjaciołom o tym młodzieńcu, brzmiało następująco:
— Mój szwagier poznał go w pewnym starym mieście niemieckim położonym w okręgu górniczym i przysłał go do mnie z listem. Pochodzi on z Gouldów costaguańskich, czystej krwi Anglików, ale urodzonych już w tym kraju. Stryj jego wmieszał się w sprawy polityczne, był ostatnim prezydentem prowincjonalnym Sulaco i został rozstrzelany po przegranej bitwie. Ojciec jego był wybitnym przemysłowcem w Santa Marta, chciał wyzwolić się z matactw politycznych i umarł, zrujnowany zmiennymi kolejami rewolucji. Cała historia Costaguany w miniaturze!
Oczywiście był nazbyt wielkim człowiekiem, by o jego pobudki mieli pytać nawet najbliżsi. Światu wolno było pokornie podziwiać ukryte znaczenie jego posunięć. Był tak wielkim człowiekiem, iż jego szczodry patronat nad „czystszymi formami chrześcijaństwa” (które przejawiało się naiwnym fundowaniem kościołów, co bawiło panią Gould) uchodził wśród swoich współobywatelki za objaw pokory i pobożności. Natomiast w jego własnych sferach świata finansowego na jego przystąpienie do takiego przedsiębiorstwa jak kopalnia San Tomé zapatrywano się wprawdzie z uznaniem, ale nie bez tajonej wesołości. Był to kaprys wielkiego człowieka. W gmachu Holroyda (olbrzymim stosie żelaza, szkła i kamiennych bloków, położonym na zbiegu dwu ulic i zasnutym u szczytu promienistą pajęczyną drutów telegraficznych) naczelnicy głównych departamentów wymieniali między sobą żartobliwe spojrzenia, które miały oznaczać, iż nie są dopuszczeni do tajemnicy przedsiębiorstwa San Tomé. Przesyłki pocztowe z Costaguany (niezbyt obfite, ograniczające się do jednej, średnio ciężkiej koperty) odsyłano nieotwarte wprost do pokoju wielkiego człowieka, skąd nigdy nie otrzymywano polecenia, żeby je załatwić. Urzędnicy szeptali sobie na ucho, iż odpowiadał osobiście, nie dyktując nikomu, lecz pisząc własnoręcznie piórem i atramentem. Przypuszczano nawet, iż sam kopiował swe listy we własnym zeszycie, niedostępnym dla oczu zwykłych śmiertelników. Niektórzy złośliwi młodzieńcy, spełniający podrzędne czynności w jedenastopiętrowym warsztacie wielkich interesów, wypowiadali otwarcie swe osobiste zdanie, iż ich znakomity szef palnął wreszcie głupstwo i czuł się zawstydzony swym nierozumem. Inni, starsi i mało znaczni, lecz pełni romantycznego podziwu dla interesów, które pochłonęły najlepsze ich lata, przebąkiwali niejasno i przenikliwie, że jest to zapowiedź wielkiej wagi, że spółka Holroyda zamierza zagarnąć
Uwagi (0)