Małe niedole pożycia małżeńskiego - Honoré de Balzac (książki czytaj online txt) 📖
Małe niedole pożycia małżeńskiego to zbiór obrazków obyczajowych i porad dla małżeństw. Prawie serio. Narrator opisuje fikcyjne sytuacje, odzwierciedlające jednak prawdziwe problemy małżonków, na przykładzie mieszczańskiej pary — Adolfa i Karoliny.
Porusza wiele kwestii, m.in. emocjonalnych, ekonomicznych i wychowawczych, w zależności od problemu posługując się żartobliwym lub poważnym tonem.
Małe niedole pożycia małżeńskiego należą do cyklu Komedii Ludzkiej autorstwa Honoriusza Balzaka. Na monumentalny ten cykl składa się ponad 130 utworów, połączonych ze sobą dzięki postaciom niektórych bohaterów; ich losy oglądać możemy z odmiennych perspektyw. Autor ukazuje człowieka niemalże jako przedmiot swoich badań obserwowany w różnych środowiskach. Ważnymi tematami Komedii Ludzkiej są finanse, obyczaje oraz miłość.
- Autor: Honoré de Balzac
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Małe niedole pożycia małżeńskiego - Honoré de Balzac (książki czytaj online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac
Nie kończmy tego programu, bowiem powiedzielibyśmy wszystko, a to byłoby przerażającym dla tych, którzy zastanawiają się nad istotą literatury.
Zresztą autor, zabierający głos w środku swojej książki, robi wrażenie owego poczciwca w obrazach mówiących, który wysuwa swą twarz w miejsce malowanej. Dość więc na tym!
Oto ukażę wam teraz żeńską stronę książki; albowiem jeśli ta książka ma dać zupełny obraz małżeństwa, musi być mniej lub więcej androgyną159.
Dwie młodziutkie mężatki, Karolina i Stefania, serdeczne przyjaciółki z pensji panny Machefer, jednego z najznakomitszych zakładów wychowawczych dzielnicy Saint-Honoré, spotykają się na balu u pani de Fischtaminel i następująca rozmowa zawiązuje się we wgłębieniu okna buduaru160.
Było tak gorąco, że jednemu z obecnych mężczyzn, znacznie wcześniej jeszcze, przyszła myśl odetchnięcia świeżym powietrzem nocy; przystanął przeto w samym rogu balkonu, ponieważ zaś w oknie stało dużo kwiatów, dwie przyjaciółki mogły mniemać, iż były zupełnie same. Mężczyzna ten był jednym z najlepszych przyjaciół autora.
Jedna z dwóch młodych mężatek, oparta w rogu wgłębienia, stała niejako na czatach, obejmując okiem buduar i sąsiednie salony. Druga wcisnęła się w głąb framugi, jak gdyby chcąc zasłonić się przed przeciągiem, złagodzonym zresztą przez zasłony z muślinu161 i jedwabne portiery162.
Buduar był w tej chwili opróżniony, bal zaczynał się właśnie, stoliki do gry stały rozłożone, roztaczając swoje zielone obicia i ukazując talie kart jeszcze ściśnięte w wiotkiej osłonce narzuconej im przez urząd skarbowy. Tańczono drugiego kontredansa163.
Ktokolwiek uczęszcza na bale, zna ten moment wielkich wieczorów, gdy całe towarzystwo jeszcze się nie stawiło, lecz sale już są pełne — moment, który zawsze budzi chwilę niepokoju w sercu pani domu. Jest to, w odpowiednich proporcjach oczywiście, chwila podobna do tej, która na polu bitwy rozstrzyga o zwycięstwie lub przegranej.
Rozumiecie więc teraz, w jaki sposób to, co miało być głęboko ukrywaną w sercu tajemnicą, dostąpiło dzisiaj zaszczytu prasy drukarskiej.
— I cóż, Linko?
— I cóż, Stefo?
— Jakże?
— A ty?
Podwójne westchnienie.
— Nie pamiętasz już o naszej umowie?
— Owszem...
— Czemuż więc nie przyszłaś mnie odwiedzić?
— Nigdy nie zostaję sama, zaledwie tutaj mogłam się wyrwać na chwilę...
— Ach, gdyby mój Adolf postępował w ten sposób! — wykrzyknęła Karolina.
— Widziałaś nas przecież razem, Armanda i mnie, wówczas gdy, jak to nazywają, „starał się o moje względy”...
— Ależ tak, podziwiałam go, zazdrościłam ci twojego szczęścia, znalazłaś swój ideał! Piękny mężczyzna, zawsze tak dobrze ubrany, w żółtych rękawiczkach, świeżo ogolony, buciki lakierowane, bielizna bez zarzutu, najwyszukańsza czystość do najmniejszych drobiazgów...
— Dalej, dalej, nie żałuj sobie.
— Słowem, ideał mężczyzny; sposób mówienia wprost o kobiecej słodyczy, bez cienia szorstkości. A jakie obietnice szczęścia, wolności! Każde jego zdanie zdawało się wykładane palisandrem164. Słowa spowite w szale i koronki. W najmniejszych słówkach słyszało się turkot wykwintnych pojazdów. Twój dar ślubny był godny milionera. Armand robił na mnie wrażenie męża z aksamitu, okrycia z ptasiego puchu, w które tobie dane było się otulić.
— Karolino, mój mąż zażywa tabakę!
— Więc cóż! Mój za to pali!
— Ale on ją zażywa w tym stopniu, jak podobno zażywał Napoleon; ja zaś tabaki wprost znosić nie mogę; wiedział o tym ten potwór i przez siedem miesięcy umiał się z tym ukrywać...
— Wszyscy mężczyźni mają coś w tym rodzaju; czegoś muszą koniecznie używać.
— Nie masz pojęcia o mękach, jakie przechodzę. W nocy budzę się nagle, zrywając do kichania. Usypiając, przewracam się po łóżku i mimo woli natrafiam nosem na ziarnka tabaki rozsypane na poduszce, wdycham je i wyskakuję w powietrze jak nabój eksplodujący. Zdaje się, że ten niegodziwy Armand przyzwyczajony jest do podobnych wydarzeń: ani się nie obudzi. Znajduję rozsypaną tabakę wszędzie, wszędzie, a przecież ostatecznie nie miałam zamiaru wyjść za mąż za dystrybucję...
— Cóż znaczy ta drobna przykrość, moja droga, gdy zresztą twój mąż jest taki miły, poczciwy, serdeczny!
— Tak myślisz! To człowiek zimny jak marmur, pedantyczny jak starzec, rozmowny jak szyldwach165 na warcie i w dodatku jeden z tych ludzi, którzy niby na wszystko się zgadzają, lecz robią tylko to, co sami chcą.
— Spróbuj mu się opierać.
— Próbowałam.
— No i...?
— No i zagroził mi, że obetnie z mojej pensji sumę, która mu będzie potrzebna, aby się mógł obejść beze mnie...
— Biedna Stefa! Ależ to nie człowiek, to potwór!...
— Potwór chłodny i wyrachowany, z fałszywą peruczką, który co wieczór...
— Jak to co wieczór?...
— Ależ czekaj! Który co wieczór stawia przy łóżku szklankę wody, aby w nią włożyć siedem fałszywych zębów.
— Ależ to istna pułapka to twoje małżeństwo! Ale przynajmniej Armand ma majątek...
— Kto to wie?
— Och, mój Boże! Ależ to wygląda na to, że w krótkim czasie będziesz bardzo nieszczęśliwą... albo bardzo szczęśliwą.
— A ty, moje złoto?
— Ja do dziś dnia mam tylko jedną szpilkę, która mnie kłuje w mojej sznurówce; ale to nie do wytrzymania.
— Biedne dziecko! Nie oceniasz twojego szczęścia. No, powiedz, powiedz!
Tutaj młoda kobieta pochyliła się tak blisko do ucha swojej przyjaciółki, iż niepodobieństwem było pochwycić choć słówko. Rozmowa zaczęła się na nowo, a raczej zakończyła rodzajem konkluzji.
— Więc twój Adolf jest zazdrosny?
— O kogo? Nie rozstajemy się ani na chwilę i to jest, wierz mi, prawdziwa niedola, tego nikt nie zniesie. Nie mogę sobie pozwolić na ziewnięcie; ciągle muszę być w roli kobiety kochającej. To szalenie męczące.
— Linko?
— Co?
— I cóż ty myślisz robić, biedactwo?
— Cierpieć. A ty?
— Walczyć z moją Dystrybucją...
Ta drobna niedola może posłużyć za dowód, że, jeżeli chodzi o zawody osobiste, obie płci nie mają sobie nawzajem nic do wyrzucenia.
Młody człowiek opuścił swoje rodzinne miasto położone w głębi jakiegoś departamentu, oznaczonego na mapie takim lub innym kolorem. Czuł w sobie powołanie, aby zdobyć sławę, mniejsza o to jaką; przypuśćmy sławnego malarza, powieściopisarza, dziennikarza, poety, męża stanu.
Mówiąc po prostu, młody Adolf de Chodoreille chciał, aby o nim mówiono, pragnął stać się głośnym, być kimś. Wszystko to odnosi się więc na równi do owej całej masy ambitnych, młodych ludzi cisnących się do Paryża przy pomocy wszelkich środków natury moralnej lub fizycznej i rzucających się pewnego dnia w to miasto z obłąkańczym postanowieniem obalenia wszystkich istniejących powag, zbudowanie dla siebie piedestału na ich ruinach — dopóki nie przyjdzie godzina rozczarowań. Ponieważ chodzi tu o ujęcie tego powszechnego zjawiska stanowiącego cechę naszej epoki, przeto weźmy za typ tych wszystkich osobistości tę, którą autor gdzie indziej określił jako prowincjonalnego wielkiego człowieka.
Adolf doszedł do przekonania, że najwspanialszą operacją handlową jest ta, która polega na tym, aby kupić w handlu papieru flaszkę atramentu, paczkę piór i ryzę papieru za dwanaście franków pięćdziesiąt centymów, zaś odprzedać dwa tysiące stronic, jakie daje ta ryza, jeżeli każdy arkusz przetniemy na czworo, za jakie pięćdziesiąt tysięcy franków, wypełniwszy oczywiście każdą ćwiartkę pięćdziesięcioma wierszami pisma, wierszami pełnymi stylu, myśli i wyobraźni.
Ten problem zamiany dwunastu i pół franka na pięćdziesiąt tysięcy, licząc po dwadzieścia pięć centymów od wiersza, staje się bodźcem dla wielu rodzin, aby popychać swoje latorośle w piekło Paryża, zamiast zatrudnić je z pożytkiem w głębi swojej prowincji.
Młody człowiek, przedmiot tego eksportu, posiada zawsze w oczach swego miasteczka co najmniej tyle talentu, co najsławniejsi autorzy współcześni. Z reguły ukończył świetnie szkoły, pisze niebrzydkie wiersze, cieszy się opinią dobrej głowy; nierzadko przy tym popełnił w odcinku miejscowego dziennika prześliczną nowelę, która wzbudziła zachwyt w całym departamencie.
Ponieważ biednym rodzicom nigdy nie przejdzie przez głowę to, czego ich syn z wielkim trudem dowie się w Paryżu, a mianowicie: że trudno jest zostać pisarzem i opanować język francuski bez jakich dwunastu lat herkulesowych wysiłków; że aby móc być prawdziwym powieściopisarzem, trzeba zgłębić i ogarnąć całe życie społeczne, gdyż powieść jest historią życia prywatnego narodów; — że wszyscy wielcy mistrzowie opowieści (Ezop, Lucjan, Boccacio, Rabelais, Cervantes, Swift, La Fontaine, Lesage, Sterne, Wolter, Walter Scott, nieznani twórcy arabskich Tysiąca i jednej nocy) są to wszystko zarówno ludzie genialni, jak kolosy erudycji.
Ich kochany Adolfek odbywa swoją praktykę literacką w rozmaitych kawiarniach, zostaje członkiem Towarzystwa Literackiego, napada na prawo i na lewo utalentowanych pisarzy, którzy nie czytują jego artykułów, staje się z czasem łagodniejszym w sądach, widząc brak powodzenia swoich krytyk, obnosi swoje nowele po redakcjach, które go sobie odsyłają jak piłkę, i po pięciu lub sześciu latach, mniej lub więcej nużących manewrów, straszliwych zawodów, bardzo kosztownych dla jego rodziców, dochodzi do pewnej pozycji.
Oto jaką jest ta pozycja.
Dzięki pewnego rodzaju towarzystwu wzajemnych ubezpieczeń miernych talentów, które nazywa się tutaj koleżeństwem, spotyka się nazwisko Adolfa cytowane dość często pomiędzy sławnymi imionami, bądź to w prospektach księgarskich, bądź też w zapowiedziach dziennika, który ma zacząć wychodzić. Księgarnie zamieszczają tytuły jego dzieł w owej zwodniczej rubryce Pod prasą; niekiedy wspomina się nazwisko Chodoreille’a pomiędzy nadziejami młodej literatury.
Adolf Chodoreille przebywa jedenaście lat w szeregach „młodej literatury”: nabiera wcale pokaźnej łysiny ciągle w szeregach młodej literatury; ale w końcu zdobywa sobie bilety wstępu do teatrów dzięki podziemnym usługom i notatkom sprawozdawczym, stara się zdobyć sobie opinię dobrego chłopca i, w miarę jak traci swoje złudzenia co do sławy, świata i Paryża, gromadzi w zamian coraz więcej długów i lat.
Jakiś dziennik w opałach przyjmuje wreszcie jego wieczysty romans, poprawiony przez jednego z przyjaciół, wygładzany i piłowany co roku na nowo, pachnący pomadą166 wszystkich manier w swoim czasie modnych, a już zapomnianych. Książka ta staje się dla Adolfa tym, czym dla kaprala Frim jego sławna czapka, którą ciągle stawia na kartę, bowiem przez pięć lat Wszystko dla kobiety (tytuł ostateczny) będzie jednym z najwspanialszych dzieł naszej epoki.
Po upływie lat jedenastu Chodoreille uchodzi za człowieka, który ma za sobą poważne prace, pięć lub sześć noweli w młodo zgasłych przeglądach, w tygodnikach dla kobiet, w pismach przeznaczonych dla dorastającej młodzieży.
Wreszcie, ponieważ jest kawalerem, ponieważ posiada frak, spodnie z czarnego kaszmiru, może się w potrzebie ucharakteryzować na wytwornego dyplomatę i odznacza się dość inteligentnym wyrazem twarzy, udaje mu się zyskać wstęp do kilku salonów mniej lub więcej literackich; kłania się na ulicy pięciu czy sześciu członkom Akademii, posiadającym geniusz, talent lub stosunki, bywa czasem u dwóch lub trzech naszych wielkich poetów, pozwala sobie w kawiarniach mówić po imieniu o dwóch lub trzech kobietach słusznie uważanych za gwiazdy naszej epoki; jest zresztą w najlepszych stosunkach z niebieskimi pończochami167 drugiej klasy, i które powinny by raczej nosić przydomek skarpetek, i wymienia uściski dłoni i szklaneczki absyntu z gwiazdami brukowych dzienniczków.
Oto jest historia miernot wszelkiego rodzaju, którym brakowało tego, co ludzie zwykli nazywać szczęściem. Owo szczęście, to wytężona wola, to nieustanna żelazna praca, pogarda taniego rozgłosu, olbrzymia wiedza i wytrwałość, która, według Buffona, stanowiłaby całą istotę geniuszu, a która z pewnością jest jego połową.
Nie pojmujecie jeszcze, jaka mała niedola zamyka się w tym wszystkim dla Karoliny. Sądzicie, że ta historia pięciuset młodych ludzi trudniących się w tej chwili szlifowaniem bruków Paryża, napisana jest jako rodzaj przestrogi dla poczciwych rodzin naszych dziewięćdziesięciu sześciu departamentów; ale przeczytajcie te dwa listy wymienione pomiędzy dwiema mężatkami, których losy popłynęły rozmaitymi drogami, a zrozumiecie, że historia ta była potrzebna na kształt owego prologu, jakim dawniej poprzedzony był każdy porządny melodramat. Zrozumiecie umiejętne manewry paryskiego pawia, jak rozkłada swój ogon na łonie rodzinnego miasta i poleruje w skrytych zamiarach matrymonialnych promienie sławy, które w tym są podobne do promieni słonecznych, iż dają ciepło i światło jedynie na wielką odległość.
Pani Klara de Roulandière, z domu Jugault, do pani Adolfowej de Chodoreille, z domu Heurtaut
Viviers.
„Nie pisałaś jeszcze do mnie, moja droga Karolino, i to bardzo nieładnie z twojej strony. Czy nie do ciebie, jako do szczęśliwszej z nas obu, należało zacząć i pocieszyć trochę tę, która została na prowincji!
Po twoim wyjeździe do Paryża, wyszłam tedy168 za mąż, za pana de La Roulandiere, prezydenta trybunału. Znasz go, pojmujesz zatem, czy mogę czuć się zadowoloną, mając serce nasycone naszymi pojęciami. Zresztą los mój nie jest dla mnie niespodzianką: żyję w otoczeniu dawnego prezydenta, wuja mojego męża, i mojej teściowej, która z dawnego towarzystwa urzędniczego w Aix przechowała tylko sztywność i surowość obyczajów. Rzadko jestem sama, wychodzę jedynie w towarzystwie teściowej lub męża. Wieczorem przyjmujemy całe poważne towarzystwo naszego miasta. Panowie grają w wista169 po dwa su za punkt, ja zaś przysłuchuję się rozmowom w tym rodzaju: «Pan Vitremont umarł, zostawił dwieście osiemdziesiąt tysięcy franków majątku...» — mówi substytut, młody człowiek lat czterdziestu siedmiu, zabawny jak deszcz jesienny. «Czy pan wie to na pewno?»...
To, to jest owych dwieście osiemdziesiąt tysięcy franków. Mały sędzia rozprawia, roztrząsa lokacje, zaczyna się dysputa i wreszcie towarzystwo dochodzi do wniosku, że jeżeli nie ma dwustu osiemdziesięciu tysięcy, to będzie coś bardzo blisko tego...
Na to zaczyna się koncert pochwał oddawanych nieboszczykowi, za to, że trzymał chleb zamknięty
Uwagi (0)