Lekarz wiejski - Honoré de Balzac (jak czytać książki online za darmo .txt) 📖
Powieść o doktorze Benasissie, jego zaangażowaniu w życie mieszkańców małej wsi oraz Genestasie, kapitanie, który zamieszkał u lekarza.
Dzieło Honoriusza Balzaca powstałe w 1833 należy do cyklu Sceny z życia wiejskiegoKomedii ludzkiej, na którą składa się ponad 130 tytułów, w których wielokrotnie pojawiają się te same postacie (łącznie jest ich ponad 2000).
- Autor: Honoré de Balzac
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Lekarz wiejski - Honoré de Balzac (jak czytać książki online za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac
Głos Benassisa zadrżał lekko, gdy wymówił te słowa.
— Chciałem ją wyprobować — ciągnął daléj po chwilowéj przerwie — i późniéj żałowałem tego. Boć taka próba nie jest-że szpiegostwem, a przynajmniéj dowodem nieufności?
Tu lekarz umilkł i zadumał się, nie zważając, w jakie zakłopotanie powyższe słowa wprawiły kapitana, który chcąc je ukryć, zaczął z pośpiechem rozplątywać niesplątane wcale cugle.
— Pragnąłbym wydać za mąż moję Gabrynię — odezwał się znowu Benassis — podarowałbym chętnie najlepszy mój folwark jakiemu poczciwemu chłopcu, któryby ją uszczęśliwił, a onaby potrafiła być szczęśliwą. Biedactwo! kochałoby dzieci swoje do szaleństwa, ten nadmiar uczuć, który ją przepełnia, znalazłby upływ w tém jedném, wszystkie inne streszczającém w sobie: w macierzyństwie; ale dotąd nikt jéj się nie zdołał podobać. A jednak, wrażliwą jest nadzwyczajnie, wie o tém i sama mi się do tego przyznała, gdy spostrzegła, żem to w niéj odkrył. Gabrynia należy do niewielkiéj liczby kobiet, w których najlżejsze dotknięcie wywołuje niebezpieczne wstrząśnienie, dlatego tém więcéj cenić w niéj trzeba jéj roztropność i dumę kobiecą. Dzikie-to i niedostępne jak jaskółka! Ach! co to za bogata natura! Ona jest stworzona na kobietę majętną i kochaną. Jaka-by to była dobroczynna pani i wierna żona! A tak, w dwudziestu dwóch latach już upada pod ciężarem duszy swojéj i niknie ofiarą fibr zbyt silnie drgających, organizacyi za bujnéj, czy za delikatnéj. Gorąca a zdradzona miłość doprowadziłaby ją do waryacyi, tę moję biedną Gabrynię. To téż, gdym zbadał dobrze jéj usposobienie, gdym się przekonał o prawdziwości jéj ataków nerwowych i elektrycznych wstrząśnień, o wpływie, jaki na nią atmosferyczne zmiany i lunacye księżyca wywierają, który to fakt ściśle badałem i stwierdziłem: od téj pory zacząłem ją uważać jako istotę wyjątkową, któréj chorobliwą egzystencyą ja tylko pojąć mogłem. Jest-to tedy, jak-em już powiedział, moja ulubiona owieczka. Ale zobaczysz ją pan wkrótce, bo oto już widać jéj domek.
W téj chwili jeźdźcy mieli już po-za sobą prawie trzecią część góry, którą przebywali zwolna po skłonach zarosłych krzakami. Na zakręcie jednego z takich skłonów, Genestas ujrzał domek Gabryni. Parkan dość wysoki, by mógł jakąś rękojmię bezpieczeństwa stanowić, a jednak nie zasłaniający widoku, okrążał ładny, obszerny trawnik zasadzony drzewami i parą srebrnych kaskad przecięty. Sam domek zbudowany z cegieł, pokryty płaskim na parę stóp wystającym dachem, z pomalowanemi nazielono drzwiami i okiennicami, ślicznie wśród tego otoczenia wyglądał. Dzikie róże pięły się koło czyściutkich ścian jego, a rozkwitłe akacye, orzech olbrzymi i kilka drzew pachnących wznosiły nad nim zielone swe głowy. W głębi czerniał las buków i jodeł, na którego tle kontury domku jasno się rysowały. Powietrze przepełnione było tysiącem woni różnych płynących z gór i z ogródka Gabryni. Niebo czyste i spokojne rumieniło się na zachodzie, rzucając odblask różowy na oddalone szczyty. Z téj wysokości można było widziéć całą dolinę od Grenobli aż do gromady skał i połyskującego u stóp ich jeziorka, które wczoraj przebywał Genestas. Po-nad domem w znacznéj odległości ciemna linia topoli oznaczała główny gościniec wiodący od Grenobli do miasteczka. Wreszcie miasteczko samo, ukośnemi promieniami słońca przerżnięte błyszczało jak dyament tysiącem szyb, w których łamały się czerwone smugi światła. Z kolei Genestas zatrzymał konia i, ukazując Benassisowi rozciągający się przed ich oczyma widok, wymówił:
— Od czasu zwycięztwa pod Wagram i powrotu Napoleona do Tuileries w 1815 r. nie doznałem jeszcze tak silnego wzruszenia. Panu zawdzięczam tę przyjemność, bo pan nauczyłeś mnie oceniać piękności krajobrazów.
— Zapewne — rzekł lekarz z uśmiechem — lepiéj budować miasta, niż je zdobywać.
— O! wybacz pan! a wzięcie Moskwy i poddanie się Mantui! To téż wieczna dla nas wszystkich chwała! Pan jesteś dzielny człowiek, ale i Napoleon miał złote serce, gdyby nie Anglia, bylibyście się porozumieli, i on-by nie był upadł, cesarz mój kochany! boć teraz kiedy już umarł, a tutaj szpiega nie ma, mogę wyznać, że go kochałem i kocham! Co to był za człowiek! On każdego przeczuł i odgadnął. Byłby pana z pewnością w radzie państwa umieścił, bo to był administrator, co się nazywa! O wszystkiém wiedział! nawet ile któremu żołnierzowi nabojów w ładownicy po rozprawie zostało. Biedaczysko! Gdyś mi pan o swojéj Gabryni opowiadał, myślałem o nim, jak tam na wyspie Świętéj Heleny dogorywał. To mi dopiéro klimat i życie dla człowieka przyzwyczajonego wciąż nogi w strzemionach trzymać, a plecy o tron opierać. Powiadają, że się tam ogrodnictwem zabawiał. Do dyaska! nie był on stworzony do sadzenia kapusty! A teraz, my musimy służyć Burbonom, i służyć im wiernie, boć, pomimo wszystkiego, Francya jest zawsze Francyą, jak to pan wczoraj powiedziałeś.
Mówiąc to, Genestas zsiadł z konia i idąc machinalnie za przykładem Benassisa przywiązał go do drzewa.
— Czyżby jéj w domu nie było? — rzekł lekarz, nie widząc Gabryni na progu.
Weszli do wnętrza, ale dolny pokój zastali pustym.
— Zapewne usłyszała tętent dwóch koni i pobiegła na górę przystroić się w jaki fatałaszek — rzekł z uśmiechem lekarz.
Zostawił Genestasa samego i wszedł na schody szukać Gabryni. Komendant tymczasem rozglądał się po pokoju. Ściany jego wyklejone były papierem blado-popielatym usianym różami; na podłodze zamiast kobierca leżała mata słomiana. Meble proste, drewniane i żardynierki plecione z łoziny, przystrojone kwiatami i mchem, zapełniały pokój. Okna zdobiły firanki z białego perkalu z ponsowemi frendzlami. Na kominku stało zwierciadło i skromny wazon porcelanowy między dwiema lampami, na stole leżało pokrajane płótno, parę zaczętych koszul i przybory do szycia: koszyczek, nożyczki, nici, igły. Wszystko tu było schludne, świeże, jak muszla wyrzucona falą morską na piaszczyste wybrzeże. Po drugiéj stronie korytarza, w którym były schody, Genestas zobaczył kuchnię. Widocznie piętro tak jak parter musiało się tylko z dwóch sztuk składać.
— Pójdź-żeż, nie bój się — ozwał się na górze głos Benassisa.
Genestas usłyszawszy te słowa cofnął się prędko z korytarza do pokoju, do którego wnet weszła młoda, szczupła dziewczyna ubrana w perkalową suknię w różowe paseczki. Twarz jéj zapłoniona ze wstydu i trwożliwości nie miała w sobie nic szczególnego, prócz pewnego spłaszczenia rysów, co nadawało jéj podobieństwo do tych fizyognomij rosyjskich i kozackich, które po klęskach 1814 roku tak często we Francyi spotkać można było. Gabrynia miała w istocie jak mieszkańcy północy nos nieco zadarty i wklęsły, usta jéj były duże, podbródek mały, ręce czerwone, stopy szerokie i silne jak u wieśniaczek. Cera jéj, opalona nieco i zgrubiała od słońca, bladą jednak była jak kwiat zwiędły, a barwa ta czyniła jéj fizyognomią interesującą od pierwszego spojrzenia; przytém błękitne oczy Gabryni miały tak słodki wyraz, ruchy jéj były tak wdzięczne, a głos tak miły i melodyjny, że pomimo pozornéj sprzeczności rysów jéj z zaletami, które Benassis komendantowi zachwalał, ostatni poznał w niéj fantastyczną i chorobliwą istotę, ofiarę ustawicznych cierpień natury, która się rozwinąć nie mogła. Roznieciwszy żywo ogień z suchych gałęzi, Gabrynia usiadła w fotelu i wzięła zaczętą koszulę, wpół zawstydzona, nie śmiejąca podnieść oczu, ale spokojna na pozór, choć szybkie falowanie jéj biustu, którego piękność uderzyła Genestasa, zdradzały obawę.
— I cóż, moje dziecko, dalekoż już postąpiłaś z twoją robotą? — zapytał Benassis bawiąc się kawałkami płótna pokrajanemi na koszule.
Gabrynia spojrzała na lekarza nieśmiało i błagająco.
— Nie łaj mnie pan — wymówiła — nie tknęłam jéj nawet dzisiaj, choć to pan mi ją dałeś i dla ludzi, którym bardzo bielizny potrzeba, ale, czas był tak piękny! wyszłam się przejść trochę, nazbierałam panu grzybów i trufli i zaniosłam je Jacencie. Bardzo była kontenta z tego, bo mówiła, że u pana dziś goście na obiedzie; a i mnie to ucieszyło, żem tak odgadła, czego potrzeba. Coś mi szeptało, by iść dziś na grzyby.
I powiedziawszy to, spuściła znów oczy na robotę.
— Śliczny ma panienka domek — odezwał się Genestas.
— Nie jest on moim — odparła patrząc na niego oczyma, które się rumienić zdawały. — Należy do pana Benassisa — i zwolna spojrzenie na lekarza przeniosła.
— Wiesz dobrze moje dziecko — rzekł ten-że — iż cię z niego nigdy nie wypędzą.
Gabrynia podniosła się raptem i wyszła.
— Jakież ona na panu zrobiła wrażenie? — zapytał lekarz.
— Dziwnie się czuję wzruszonym — odparł Genestas. — A! aleś jéj pan śliczne gniazdko urządził.
— E! trochę papieru po piętnaście czy dwadzieścia su, tylko, że gustownie dobranego, i oto wszystko. Meble niewiele znaczą; zrobił je mój koszykarz, chcąc mi swą wdzięczność okazać! Gabrynia z kilku łokci perkalu sama sobie firanki sporządziła. Ten domek i te skromniuchne sprzęciki wydają się panu ładne dlatego, że je pan spotykasz gdzieś na skłonie góry, w zabitéj deskami okolicy, gdzie się pan nic porządnego znaléźć nie spodziewałeś; ale cała tajemnica tego uroku polega na tém, że domek Gabryni harmonizuje niejako z tą naturą, która zgromadziła dokoła niego parę czystych strumyków i kilka wdzięcznie ugrupowanych drzew, i ubrało trawnik najpiękniejszą zielonością i wonnemi fiołkami.
W téj chwili wróciła Gabrynia i lekarz zwrócił się do niéj z zapytaniem: — Co ci jest?
— Nic, nic — odrzekła — myślałam, że się któraś z moich kur zabłąkała.
Mówiła nieprawdę, ale lekarz tylko poznał się na tém i szepnął jéj do ucha: — Płakałaś.
— Dlaczego mi pan to przy kim mówisz? — odparła.
— Nie dobrze panienka robi, że żyje tak samotnie w téj ślicznéj klateczce — odezwał się Genestas. — Potrzeba-by panience męża.
— Wiem o tém — odpowiedziała — ale, cóż robić, biedną jestem i trudną w wyborze. Nie mam wcale ochoty nosić w pole dwojaków z jedzeniem, piastować dzieci po całych dniach, łatać odzież męża i cierpiéć nad nędzą tych, których-bym kochała, nie mogąc im w niczém ulżyć. Ksiądz proboszcz powiada, że takie myśli są
Uwagi (0)