Promień zielony - Jules Gabriel Verne (barwna biblioteka .TXT) 📖
Najbardziej znane powieści podróżniczo-przygodowe Juliusza Verne'a z cyklu „Niezwykłe podróże” rozgrywają się w egzotycznych sceneriach dalekich lądów i wysp. Tym razem autor umieścił akcję na obszarze mniej odległym, choć równie ciekawym.
W niewielkiej miejscowości na północy Szkocji mieszkają dwaj bracia Melvill, starzy kawalerowie wychowujący osieroconą siostrzenicę Helenę. Kiedy rozpieszczana przez wujów dziewczyna podrasta, uznają, że pora wydać ją za mąż. Ustaliwszy odpowiedniego kandydata, przedstawiają jej swoje plany. Ku ich zaskoczeniu panna oznajmia, że nie wyjdzie za mąż, póki nie zobaczy zielonego promienia, bardzo rzadkiego zjawiska, o którym właśnie przeczytała w gazecie. Można je ujrzeć tylko w ostatnich chwilach zachodu słońca za nieprzesłonięty horyzont, najlepiej nad morzem. Helena przypomina sobie, że według legend komu uda się zobaczyć zielony promień, posiądzie zdolność czytania we własnym sercu i w sercach innych. Wujowie z Heleną i parą wiernych służących w pogoni za nieuchwytnym zjawiskiem wyruszają na Hebrydy.
- Autor: Jules Gabriel Verne
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Promień zielony - Jules Gabriel Verne (barwna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jules Gabriel Verne
Gdyby się tu znajdował Arystobul Ursiclos, byłby niewątpliwie obdarował swych towarzyszy jakąś uczoną rozprawą dotyczącą fenomenów i zjawisk historii geologii. Ale był na nieszczęście daleko i miss Campbell wcale o nim nie myślała.
— Nie myślmy o nim wcale — wyrzekli bracia Melvill jednogłośnie.
— Ale jednak nie zapominajmy o celu, w jakim tu przybyliśmy — dodał Olivier Sinclair.
— A zatem chodźmy poszukać odpowiedniego stanowiska obserwacyjnego — wyrzekł brat Sam.
— Tak jest — dodała miss Campbell.
— Znajdziemy go, znajdziemy — wtrącił Olivier Sinclair, który się niezmiernie zajmował tym przedmiotem.
— Nie spieszmy się bardzo — rzekła znowu Helena, zadowolona, że jest wolna od obecności natrętnego Arystobula. — Położenie tej wyspy jest urocze. Gdyby można było zbudować tu willę, sądzę, że zamieszkiwać ją należałoby do przyjemności, jakie trudno napotkać na stałym lądzie.
— Ale jednak pobyt na tym krańcu oceanu, zdaje mi się, byłby bardzo niebezpieczny.
— Rzeczywiście — odezwał się Sinclair. — Staffa jest wystawiona na nieustanne nawałnice i ataki wichrów, a nawet nie ma dostatecznego schronienia dla statków w porcie. Niepogody trwają tu przez ciąg blisko dziewięciu miesięcy.
— Otóż to, dlatego nie ma tu ani jednego drzewa. Cała roślinność ulega zniszczeniu.
— W każdym razie, dwumiesięczny pobyt na takiej wyspie byłby dość przyjemny — odpowiedziała miss Campbell. — Moglibyście kupić tę wyspę, moi wujowie, jeżeli tylko jest do nabycia.
— Do kogo ona należy? — zapytał brat Sam.
— Do rodziny Mac Donald — odpowiedział Olivier Sinclair. — Daje jej trzysta franków rocznie dochodu, ale sądzę, że nie ustąpiliby Staffy za żadne pieniądze.
Tak rozmawiając, nowi goście przemierzali przestrzenie wyspy. Tego dnia nie było nikogo z turystów, ponieważ statki wcale nie odpływały; nasi podróżnicy nie mieli się zatem czego obawiać z tej strony. Oprócz kilkunastu małych koników pogryzających trawę i pewnej ilości trzody, której nie strzegł żaden pasterz, nie było żadnej innej żyjącej istoty.
Nie odnaleziono tu nawet żadnych śladów zamieszkiwania. Wprawdzie napotkano zrąb jakiejś chaty, ale od dawna była zniszczona.
Tym sposobem podróżnicy musieli całą swoją uwagę wytężyć wyłącznie na horyzoncie. Tego dnia zdawało się, że słońce zajdzie spokojnie i bez chmury. Ale wnet jednak z tą ruchliwością, jaka odbywa się w zmianach na niebie w czasie jesieni, niebo pokryło się chmurami. Później kilka innych chmur nadciągnęło od zachodu.
Rozwiały się zatem wszelkie nadzieje.
Nazajutrz, to jest dnia 7 września, postanowiono zrobić bliższy przegląd wyspy. A mianowicie dzień ten przeznaczono na zbadanie groty Clam Shell, przed którą właśnie zarzucił kotwicę okręt Clorinda.
Grota była wysoka blisko na trzydzieści stóp, a szeroka na piętnaście, była głęboka, ale dostęp do niej był bardzo łatwy. Otwarta od strony wschodniej była zasłonięta od wichrów, tym sposobem nie wiały tu huragany, płynące od oceanu.
Miss Campbell niezmiernie ucieszyła się tymi odwiedzinami. Olivier Sinclair co do szczegółów geologicznych nie posiadał bez wątpienia tyle wiedzy, co Arystobul Ursiclos, ale potrafił stać się przyjemnym towarzyszem.
— Chciałabym mieć jakąś pamiątkę z naszej wizyty tutaj — odezwała się miss Campbell.
— Nic łatwiejszego — odparł Olivier.
I za kilkoma pociągnięciami ołówka zrobił szkic całej groty i skały rysującej się w mgłach wodnych Oceanu. Otwór groty podobny jest do olbrzymiego szkieletu, którego żebra stanowią stopnie schodów wiodących na sam szczyt skały. Całe te pokłady bazaltowe artysta oddał z niezrównaną wiernością.
Nareszcie u spodu swego rysunku zamieścił te słowa:
Przechadzka odbywała się wesoło i w dalszym ciągu wizyt pasażerowie udali się do tak zwanej groty Bato, a to z tego powodu, że wnętrze jej zajmuje woda morza, tak że niepodobna tam dostać się suchą nogą.
Leży ona w południowo-wschodniej stronie wyspy. Kiedy następuje przypływ, bardzo niebezpiecznie jest wpływać do niej, ponieważ fale są nadzwyczaj kapryśne i gwałtowne.
Po dopełnieniu wizyty wszyscy turyści na nowo wydobyli się na płaskowyż Staffy.
Wyspa posiadała mnóstwo innych grot i jaskiń, powstałych już to skutkiem zmian atmosferycznych, już to skutkiem wylewu wód, już z samej natury. Do jednej z takowych, wytworzonych ogniem wulkanicznym, należała grota Fingala.
Otóż cały następny dzień poświęcono zbadaniu tego nadzwyczajnego zjawiska kuli ziemskiej.
Gdyby kapitan Clorindy znajdował się od dwudziesta czterech godzin w jednym z portów Zjednoczonego Królestwa, niechybnie byłby otrzymał sprawozdanie meteorologiczne niezmiernie niepokojące dla tych, którzy udawali się w podróż na wody Morza Atlantyckiego.
Otóż tedy zawiadomiono z Nowego Yorku o zbliżających się nawałnicach. Przebywszy Ocean w stronie od zachodu do północy, groziły one wyrzuceniem na brzegi Irlandii lub Szkocji lub zapędzeniem na wody Norwegii.
Tymczasem barometr statku zapowiadał również spodziewaną burzę, o którą troszczył się zawsze każdy z marynarzy, dbających o własne bezpieczeństwo.
Tym sposobem kapitan John Olduck, niezmiernie zaniepokojony, udał się w dniu 8 września na skaliste szczyty Staffy, aby tam czynić spostrzeżenia nad stanem powietrza.
Już z wielką szybkością wicher przeganiał chmury po nieboskłonie. Wicher, początkowo niewielkiej siły, zapowiadał zbliżający się huragan; fale z wielkim impetem i hukiem odbijały się od bazaltowych brzegów.
John Olduck uczuł się wielce zaniepokojony. Wprawdzie Clorinda znajdowała się w dość bezpiecznym schronieniu, ale jednak port nie ten był odpowiednim miejscem nawet dla statków mniejszej objętości. Morze napełniała coraz bardziej piana, fale z trzaskiem rozbijały się o wystające nad brzegami złomy skał.
Kiedy powrócił na pokład, oświadczył pasażerom, że należy odpływać, ponieważ gdyby się spóźnili, okręt mógłby zostać zapędzony daleko od Staffy aż na wyspę Mull. Tam właśnie w najgorszym razie, ale przy spokojnym stanie morza, należałoby szukać schronienia przed burzą, uprzedziwszy takową.
— Jak to? Oddalić się z wyspy? Pozostawić tutaj wszelkie nadzieje ujrzenia jasnego horyzontu?
— Sądzę, że byłoby bardzo niebezpiecznie pozostać na kotwicy blisko groty Glam Shell — odpowiedział John Olduck.
— Jeżeli tego potrzeba — wtrącił Sam.
— Tak jest, potrzeba — dodał Sib.
Olivier, widząc na twarzy miss Campbell nieprzyjemne wrażenie wywołane tak niespodziewaną wiadomością, odezwał się do kapitana:
— Jak pan myśli, jak długo może trwać nawałnica?
— Dwa lub trzy dni najwyżej, szczególnie w tej porze roku.
— I uważa pan nieodwołalny odjazd okrętu za konieczny?
— Konieczny i naglący.
— Jaki ma pan plan?
— Wypłynąć stąd jeszcze dziś. Korzystając z obecnego wiatru, dostaniemy się bardzo łatwo do Achnagraig, a następnie powrócimy tutaj gdy już przeminie burza.
— Dlaczego nie wrócić na Ionę, dokąd moglibyśmy dostać się za godzinę? — rzekł Sam.
— Nie, nie, nie na Ionę! — zawołała miss Campbell, której natychmiast zarysowała się przed oczyma występna postać Arystobula.
— W porcie Iony tak samo jak tutaj nie będziemy wcale bezpieczni — rzekł kapitan.
— A zatem jedź pan natychmiast, a nas pozostaw na Staffie! — zawołał Olivier Sinclair.
— Na Staffie? Przecież tu nawet nie ma żadnego domu do schronienia się!
— Grota Clam Shell wystarczy nam przez kilka dni — odparł Olivier. — Mamy dostateczną ilość zapasów i nie potrzebujemy obawiać się głodu.
— Tak, tak — dodała miss Campbell — niech pan płynie, kapitanie. Będziemy tutaj jak rozbitkowie, jak Robinsonowie. Przez czas pańskiej nieobecności będziemy z utęsknieniem oczekiwać na przybycie Clorindy.
— Ależ... — rzekł po chwili brat Sam z pewnym niepokojem.
— Zdaje mi się moi, wujowie, że potrafię was całkowicie uspokoić — odpowiedziała na to miss Campbell.
Po czym całując każdego z kolei.
— To dla was i spodziewam się, że nie macie mi nic do zarzucenia.
Była niezmiernie wdzięczna Olivierowi za podsunięcie tak fantastycznego projektu.
Postanowiono zatem, że majtkowie zniosą z pokładu to, co było potrzebne dla pozostających na wyspie. Tym sposobem Clam Shell przekształcono w dość wygodny Melvill House. Było tu dużo wygodniej niż w oberży na Ionie. Kucharz oświadczył, że znajdzie sobie odpowiednie pomieszczenie w celu pełnienia swoich obowiązków.
Następnie, otrzymawszy od kapitana małą łódkę do swej dyspozycji, wszyscy opuścili statek.
Po odjeździe kapitana całe towarzystwo gotowało się do dalszej wycieczki.
Opuścili tedy grotę Clam Shell i udali się ścieżką prowadzącą ku północnej stronie wysepki. Skały, po których się wdzierali, przypominały bardzo wygodne i mocne schody, jakby naturalnie wyrobione w pokładach granitu. Spacer ten niezmiernie był przyjemny, podróżni mieli przed sobą cudowny krajobraz i wielki płat wody niby odłam morza, którego powierzchnia błyszczała z dala wszystkimi kolorami tęczy.
Przybywszy na sam kraniec wyspy, Olivier Sinclair nagle ukazał miss Campbell po lewej ręce pewien rodzaj niewielkiego przejścia lub raczej pewien rodzaj naturalnej ławeczki, która ciągnęła się aż do otworów groty. Rodzaj schodów i pryczy utworzonej z sąsiadujących ścian skały wybornie służył do bezpiecznego przejścia.
— Ach, te schody — odezwała się miss Campbell — psują mi nieco efekt pałacu sławnego Fingala.
— Bo też rzeczywiście są wykonane ludzką ręką.
— Jeżeli jednak są użyteczne... — wtrącił brat Sib.
— Przecież możemy po nich wchodzić bardzo wygodnie — dodał brat Sam.
Po dostaniu się do groty podróżni zatrzymali się, by zaciągnąć rady przewodnika.
Przed ich wzrokiem rozpościerał się pewien gatunek nawy pełnej tajemniczości. Otwór między oboma ścianami skały, czyli raczej groty Fingala, wynosił na szerokość blisko trzydzieści cztery stopy. Po prawej i po lewej ręce stały bazaltowe pilastry, przyciśnięte jeden do drugiego, okrywające tym sposobem jak w wielu świątyniach z dawnych czasów widok znajdujących się po za nimi murów. Na tych pilastrach wspierało się olbrzymie sklepienie, które obejmowało przestrzeń blisko pięćdziesięciu stóp nad powierzchnią morza.
Miss Campbell i jej towarzysze, oczarowani tym pierwszym widokiem, pogrążyli się w zadumie, idąc dalej drogą wyrobioną przez naturę na całej długości groty.
Tu w największym porządku ciągnęły się kolumny pryzmatyczne, nierównej objętości, podobne do skrystalizowanych przypadkiem złomów. Wyciągnięte w linię geometryczną okazywały cały przepych swych naturalnych ornamentów. Styl całej tej cudownej budowy natury przedstawiał załomy i zręby prawdziwie artystyczne, ścisłości iście matematycznej.
Dochodzące z zewnątrz światło oświetlało wszystko niezrównanym blaskiem. Odbite w kryształach wód darzyło obrazami wnętrze morza, cudownie rysując kontury budowli, będącej zadziwiającym zjawiskiem!
Panował tu niczym niezamącony spokój i cisza naprawdę grobowa. Jedynie tylko lekkie podmuchy wiatru odbijając się w akustycznie ułożonych załomach, wydawały lekkie, ale bolesne jęki i westchnienia.
— Jak zachwycające jest to wszystko, jak genialne marzenia nasuwają się tutaj oczom widza! — zawołał Olivier Sinclair.
— Bez wątpienia, ale jak mówi Osjan: „Kiedy moje uszy słyszą pieśni bardów, serce moje drży, jak gdybym słyszał historię o swoich przodkach. Harfa nie odezwie się więcej w lasach Sebora!” — wyrzekł brat Sam, deklamując.
— Tak jest — dodał brat Sib: —„Pałac obecnie jest pusty i echo nie odbija już pieśni starożytnej”.
Głębokość całej groty wynosi ogółem sto pięćdziesiąt stóp. W samym jej końcu otworzony załom przedstawia do złudzenia jakby prawdziwe organy.
Tutaj właśnie podróżni postanowili zatrzymać się na chwilę.
Z tego punktu rozwija się perspektywa na cały strop nieba. Wszyscy uniesieni szczytnym krajobrazem byli niezdolni sformułować tych wrażeń, jakich doznawali.
Na koniec wyrzekła miss Campbell.
— Jakiż to pałac cudów i ten, kto twierdził, że Bóg utworzył tę grotę na miejsce pobytu dla sylfów i ondyn morskich, miał pojęcie niezmiernie prozaiczne. Dla kogoż tedy drżało powietrze, w tym jęku, w tej pieśni, podobnej do pieśni wychodzącej z piersi natchnionego człowieka? Skąd powstała ta urocza prawdziwa harfa eolska! Czyż Waverley nie słyszał owej muzyki ukrytych duchów, wielkiego poematu stworzonego przez naturę?
— Rzeczywiście — odparł Olivier — Walter Scott tworząc swego Waverleya i kładąc mu w usta zachwyt, myślał o pałacu Fingala.
— Tutaj właśnie chciałabym wywołać ducha wielkiego poety — rzekła młoda dziewczyna. — Dlaczegóżby niewidzialni bardowie po przebyciu snu piętnastu wieków nie mieli pojawić się na moje wezwanie? Lubię myśleć, jak ten nieszczęśliwy, oślepiony jak Homer, poeta jak on, śpiewał wielką epopeję swojego wieku, jak tylokrotnie szukał schronienia w tym zamku, który nosił imię jego ojca. Tutaj bez wątpienia echo Fingala powtarzało niejednokrotnie poetyckie zwroty tej cudownej pieśni, jakiej nie ma równej język gaelicki. Czy nie przypuszcza pan, panie Sinclair, że Osjan niegdyś siadywał na tym samym miejscu, gdzie my znajdujemy się obecnie? I że dźwięk jego uroczej harfy mieszał się z sykiem fal morskich?
— Jakżebym nie miał wierzyć w to wszystko, o czym pani mówisz z takim głębokim przekonaniem?
— Jeżeli go zatem przywołam? — szepnęła nagle miss Campbell.
I głosem dźwięcznym powtórzyła po wielokroć imię wielkiego geniusza Kaledonii.
Echa trzykrotnie odbiły jej głos, ale... duch wielkiego Osjana wcale nie się zjawił.
Tymczasem słońce z wolna schyliło się do zachodu i grube cienie napełniły wnętrze groty; zwiedzający zatem zajęli miejsce na ławce pokładu, najmniej przystępnej dla fal.
Od dwóch godzin już dawała się uczuwać jakaś zmiana w powietrzu grożąca niepogodą. Wicher zamienił się w prawdziwy huragan. Ale miss Campbell i jej towarzysze, należycie osłonięci złomami bazaltowymi, mogli bezpiecznie przedostać się do groty Clam Shell.
Nazajutrz przy nowym opadnięciu barometru wicher powiał z większą jeszcze gwałtownością. Chmury bardziej
Uwagi (0)