Podróż po Księżycu - Teodor Tripplin (co czytać w wakacje txt) 📖
Podróż na Księżyc Teodora Tripplina to jedna z najwcześniejszych polskich powieści fantastyczno-naukowych — na miarę nauki XIX wieku, dopiero stopniowo oddzielającej się od filozofii.
Książka obejmuje wstęp z zakresu selenografii, fabularną opowieść o przygodach Serafina Bolińskiego — lunatyka i nieszczęśliwego kochanka romantycznego, pogrążonego w melancholii po śmierci wielu bliskich sercu osób (typ bohatera wpisujący się w styl epoki), a na końcu dołączone zostało spolszczenie (też na modłę dziewiętnastowieczną) wcześniejszych opowieści księżycowo-kosmicznych Cyrano de Bergeraca.
We wstępie autor od wykładu na temat zjawisk takich jak zaćmienia ciał niebieskich czy fazy Księżyca, stopniowo przechodzi do kwestii, jak z drugiej strony, mianowicie z Księżyca, widoczna jest Ziemia: i już ta wolta myślowa właściwie stawia nas obu nogami na srebrnym globie. Skoro wiemy już, że mieszkańcy Księżyca doskonale mogą obserwować Ziemię, widoczną z ich perspektywy o wiele lepiej niż Księżyc z Ziemi — to pytanie o to czy ci mieszkańcy istnieją stawiałby doprawdy chyba tylko drętwy pedant…
- Autor: Teodor Tripplin
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Podróż po Księżycu - Teodor Tripplin (co czytać w wakacje txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Teodor Tripplin
Co to być może?
Ha! Nie lękajmy się straszliwej, już się zbliżającej burzy i korzystając ze skrzydeł, puśćmy się na zwiady prosto na zenit ku meteorowi.
Lecz tym razem dla bezpieczeństwa wziąłem z sobą broń: szpadę ogniem pałającą.
Wzbijam się wysoko w zenit, jak strzała wypuszczona pionowo, mknę i szybuję, aż śpiewają moje skrzydła, jak u łabędzia, który zdąża do swej ojczyzny.
Jestem pod szarym obłokiem, tuż pod nim; wkraczam w czarny obłok, ostrożnie się zbliżam do światła, powoli, podstępnie.
Ha! Wielki Boże! tym światłem jest latarka, a trzyma ją w swym ręku Neuiabi, zdradliwy książę, o którym mniemałem, że jest z swą księżniczką snogrodzką w Ciemnostanie.
On jak gdyby oczekiwał kogoś.
Lecz jakiś szmer dolatuje i zbliża się wartko.
I wpada jakiś świetny srebrny obłoczek w czarną chmurę, w środku której czeka Neuiabi i tu srebrny obłoczek łączy się przed mymi oczyma z postacią księcia.
Boże! To Lawinia!
Neuiabi ze wzruszenia opuszcza latarnię, która spada na dół, ja puszczam się za nią, chwytam ją, szukam ich w obłoku i znajduję.
Ona w jego ramionach, omdlała, z drżącymi skrzydłami; on pije jej koralowe usta, przyciska ją do serca.
— Lawinio! Neuiabi! — krzyknę, aż zadrżały echa gór okolicznych.
— Nafirze! Przedstawiam ci księżnę Neuiabi, żonę moją od przyszłej nocy — rzecze książę, unosząc omdlałą Lawinię w swych silnych ramionach.
Teraz mnie latarnia wypadła z ręki, ale Ziemia wyjrzała jasna i świetna spoza chmur i okazała mi upojonych rozkoszą małżonków.
— Przebacz, Nafirze! Ja ciebie kocham, lecz w nim kocham siebie; podaj mi rękę, bądź naszym przyjacielem i opiekunem; i kiedy już tak chciało niebo, żeś ty pierwszy odkrył tajemnicę naszego związku, zwiastuj ją memu wujaszkowi i jego ojcu.
Tak mówiła do mnie, rękę moją całując i skrapiając łzami.
— Ale Lawinio, tutaj, w obłokach?...
— Nafirze! Nie mamy domu innego, tylko kopułę nieba za strzechę, obłok zaś za łoże. Jego ojciec wydziedziczy, a mnie wujaszek.
— Zapomniałaś Lawinio o twych dwóch milionach?... — spytam zmieszany. — O dwóch milionach, które tobie dałem, należą do ciebie od tej chwili, bo ja żyć przestanę. Widzisz krater pogrzebowy, nad którym kiedyś w pamiętnej dla mnie nocy bujaliśmy razem? W tej chwili wyziewać zaczął ogień, on mnie do siebie zaprasza. Bądźcie szczęśliwi i módlcie się za mnie.
Biegłem ku kraterowi, oni mnie przytrzymywali za skrzydła, ściskali i całowali, aż mnie uprosili, że nie zadam sobie śmierci, tylko wprost polecę do wujaszka Gerwida zwiastować, com widział.
28. PrzeszłośćGerwida zbudziłem i opowiedziałem mu wszystko.
— Stało się nie według mej woli, ale widać i z przemożnej woli losu, bo się stało pomimo wszystkich starań naszych i zabiegów — rzecze Gerwid, kiwając głową żałośnie.
— Więc im przebaczasz, doktorze?
— Kiedyś ty przebaczył, to i ja przebaczyć muszę; przed tobą jednym nie chciałbym się wstydzić, bo ty jesteś istotą nadludzkiej dobroci.
— A zatem ruszam do księcia Wadwis, aby u niego wybłagać przebaczenie.
— Nie potrzeba, ja sam go uwiadomię i będzie tu za chwilę z wszystkimi tymi, których pokochałeś i znasz od dawna. Chodź ze mną do obserwatorium. Spojrzyj teraz przez ten nowy teleskop na Ziemię w pełni stojącą. Nastawię ci Ziemię na ten punkt, który ci wskrzesi pamięć przeszłości i obudzi tęsknotę, bo tęsknić, mój przyjacielu, to jest wierzyć w przyszłość, kto tęskni, ten ma nadzieję. Co widzisz teraz na Ziemi?
— Widzę ogród, a w nim łoże, a na łożu?.... Boże wielki! Na łożu ja sam, ale uśpiony, nie martwy, tylko uśpiony.
— A kogo tam widzisz obok siebie?
— Widzę starca z siwymi włosami, stojącego obok łoża mego, widzę niewiastę u stóp moich, widzę młodą osobę klęczącą przy tym łóżku. Ach Boże! Jakież cierpienia na ich twarzy wyryte! Czy nie można im pomóc, Gerwidzie? Czemuż mnie tak obchodzi los tych osób?
— Wkrótce się o tym dowiesz. Teraz przygotuj się na przykry widok, mój Nafirze, o dziecko znane mi od tak dawna i od tak dawna ukochane. Zobaczysz twoich przyjaciół, znanych ci skądinąd, zobaczysz takich, jakimi byli, gdy ich oddano wnętrznościom padołu, na którym się rodzili.
Gerwid zniknął, ciemność zaległa salę, nawet słońce zasłoniło się nieprzejrzałymi chmurami. Sześć błędnic niebieskich bujało około mnie i nareszcie spoczęło nad głowami sześciu trupów w trumnach.
Rozpoznałem ich od razu... byli to: Ignaś, mój mały brat, Edwiger, mój nauczyciel, pan Andrzej, mój dobry opiekun, stary Swidwa, Malwina, moja narzeczona, ksiądz Beniamin, mój przyjaciel.
Od jednego do drugiego chodziłem, nie wzbudzali mi żadnej odrazy, tylko owszem jakąś lubą nadzieję, że ja pomiędzy nimi spocznę.
Oglądałem się za siódmą trumną, nie było jej.
— Szkoda! W tak dobrym towarzystwie milej być umarłym, niźli żyć między żyjącymi bez czucia i serca!
I dalej rzekłem do starego nauczyciela:
— Dotrzymałeś słowa, profesorze Edwiger, widzę cię na Księżycu, ale umarłym, czemuż ja żyjący pomiędzy wami?
— Boś nie umarł na Ziemi, tylko tam śpisz na niej, zawieszony pomiędzy życiem a śmiercią — rzecze Edwiger i wstaje z trumny i staje się Gerwidem.
— Wstańcie i wy, przyjaciele Serafina — rzeknie Gerwid uroczystym głosem.
Ignaś wstaje i jest Icangim, sędzia Andrzej jest Drzejną, Swidwa księciem Wadwisem, Malwina Lawinią, ksiądz Beniamin księciem Neuiabi! Trumny znikają, światło powraca.
— Widziałeś nas takimi, jakimi byliśmy na Ziemi, tu w innych istot postać wcieleni, przybraliśmy inny charakter, inne stanowisko, tylko echo dawnych sympatii w nas pozostało. Ja jeden przedarłem się wiedzą do całkowitości dawnych uczuć istności i dlatego sprowadziłem cię tutaj na uszczęśliwienie lub na wyleczenie z rozpaczy. Pierwszego dokonać nie mogłem, drugiego dokonam, jeśli poznasz osoby otaczające cię uśpionego na Ziemi. Spojrzyj teraz w teleskop.
— Boże! To mój ojciec, moja matka, moja siostra, płaczą nade mną uśpionym, nie wiedząc, czy wróci życie lub śmierć nastąpi. Ja chcę pójść do nich, otrzeć im łzy i żyć pomiędzy nimi.
— Więc do widzenia, Serafinie, jeszcze znajdziesz się z nami, lecz na innym planecie. Na żadnym nie ma szczęścia zupełnego, na każdym żyć można dość szczęśliwie, krzepiąc się w duchu, wierząc, że doskonałe szczęście dane będzie dopiero w niebie, gdzie ciała nie ma i namiętności, pędzące cielesnym życiem, umilkną na zawsze w wiecznie trwającym uczuciu niebiańskich uwielbień.
Wszyscy zbliżyli się do mnie i serdecznym mnie pożegnali uściskiem. Wróciłem duszą na Ziemię, na której jako uśpione ciało leżałem przez całe dwa miesiące od chwili, gdym zemdlał na grobie księdza Beniamina.
Tam mnie znaleziono uśpionego, zawieziono mnie w tym stanie do Montpellier i złożono w szpitalu. Wkrótce potem przybyli ojciec, matka i siostra z Polski i w tym dziwnym znaleźli mnie stanie, o którym nie można było wyrzec z pewnością, czy się skończy powrotem do zdrowia czy śmiercią lub co gorzej idiotyzmem.
Lecz życie fizyczne nie ustawało w mym bezdusznym ciele, puls bił dobrze, cera, wprzódy tak blada, nabierała oczywiście czerstwości, a cała twarz wyrazu weselszego.
— Jego dusza musi być szczęśliwsza tam, gdzie teraz buja, niż była kiedykolwiek w rzeczywistości — rzecze profesor Lallemand i kazał mnie zanieść do ogrodu, między kwitnące krzewy i rozpiąć nade mną namiot, by mi nie szkodziły słoty, ani raziły promienie słońca.
I coraz więcej dawał mym rodzicom nadziei, im mnie widział czerstwiejszym i pogodniejszym.
Ziściły się jego przepowiednie: gdym stanął duszą nazad w mym ciele, zerwałem się z łóżka i do nóg upadłem rodzicom, co z dalekiej Polski przybyli odszukać stęsknionego syna.
Wiedziałem, gdzie jest Malwina, Edwiger, Andrzej i wszyscy, których kochałem, wierzyłem, że się z nimi znów kiedyś połączę jeszcze przed śmiercią, i nie tęskniłem już do Księżyca, lecz żyłem pełnymi siłami tu, na Ziemi, świadcząc dobre za złe, kochając wszystkich, nawet i nieprzyjaciół moich.
Wiele lat od tego czasu upłynęło, starzeć się zaczynam, ale się czuję szczęśliwy, bo wierzę w Boga i w uczucie miłości, które On wlewa w serce swym szczerym sługom.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Sawiniusz Cyrano de Bergérac109, autor wielu do dziś dnia cenionych utworów komicznych, urodził się w roku 1620, w zamku Bergérac w Perygordzie, umarł zaś w 1655. Młodość swą spędził w sposób bardzo urozmaicony i burzliwy. Najprzód wszedł jako kadet do pułku gwardii, w którym odznaczył się walecznością. Wybitną cechą jego charakteru był popęd do pojedynków i miał ich w swym życiu nieprzeliczoną liczbę. Otrzymawszy na wojnie wiele ciężkich ran, porzucił Bergérac służbę wojskową i całkowicie poświęcił się literaturze. Zostawił nam następujące utwory: Agryppinę, tragedię; Udanego Pedanta, komedię; Podróż po Księżycu i Komiczną historię państwa na Słońcu. Molliere, Fontenelle (w swych Światach), Voltaire (w Mikromegasie) i Swift (w Guliwerze) czerpali bardzo wiele z Berżeraka. Dzieła jego doczekały się bardzo wielu wydań, z których ostatnie ukazało się w Paryżu w roku zeszłym.
Podróż na KsiężycByło to podczas pełni Księżyca, niebo jaśniało pogodą, a dziewiąta godzina tylko co wybiła, gdyśmy wracali z Clamart do Paryża od pana Guigy, który nas gościnnym uraczył przyjęciem. Oczy każdego z nas były wlepione w szafranowe oblicze Księżyca, a myśl błąkała się na drodze najdziwniejszych przypuszczeń co do istotnej jego przyrody. Jeden z nas utrzymywał, że to być musi otwór niebieskiego sklepu110; drugi znów twierdził, że to jest owo okrągłe żelazko, na którym Diana prasuje wykwintne żaboty Apollina; inny na koniec dowodził, że Księżyc może być bardzo prawdopodobnie Słońcem w wice mundurze, które zdjąwszy z siebie pod wieczór świetne swe promienie, wygląda przez ten otwór, chcąc się dowiedzieć, co też to ludzie robią na świecie podczas jego niebytności.
— A ja — rzekłem — dorzucając swe słówko do waszych, powiem wam, nie wdając się w owe wysokiej waszej wyobraźni przypuszczenia, którymi tak doskonale zabijacie czas dość już długo trwającej drogi, iż wierzę, że Księżyc jest światem równie jak nasz i że nasza z kolei Ziemia służy mu w nocy za latarkę.
Odpowiedziano mi głośnym śmiechem.
— Może tak samo — odrzekłem — śmieją się w tej chwili na Księżycu z tego, co podobnie utrzymuje, że nasza planeta jest światem.
Ale na próżno starałem się im dowieść, że wielu znakomitych ludzi trzymało się tego zdania. Podniecało to tylko coraz bardziej ich śmiechy.
Bądź co bądź, myśl ta jednak dość odpowiednia mym usposobieniom w owej chwili, głębiej mi się jeszcze w mózg wwierciła, wywoławszy przeciwko sobie tak żwawe w mych towarzyszach przeczenie. Przez całą drogę wnętrze mej czaszki zapładniało się tysiącem określeń księżycowej przyrody, lecz ani jedno z nich nie mogło przyjść na świat szczęśliwie i w zdrowym stanie. Słowem, utrzymując w sobie podobne myśli i popierając je rozsądnymi (o ile przedmiot pozwalał) rozumowaniami, byłem już bardzo bliski oddania się im całkowicie i na zawsze, gdy przecie cud czy wypadek, los lub coś może takiego, co to zowią widzeniem, urojeniem, chimerą albo głupstwem, wyprowadziło mnie z tego kłopotu, a nawet postawiło w możności napisania niniejszej gawędy.
Wróciwszy do domu, gdym wszedł do mego pokoju, spostrzegłem na biurku otwartą jakąś książkę, której tam ani kładłem, ani roztwierałem. Było to dzieło Kardana, i jakkolwiek nie miałem najmniejszego zamiaru czytania go, oko moje jednak mimowolnie, niby jakąś tajemną kierowane siłą, wpadło na wyrazy opisujące wypadek, jaki się wydarzył pewnego razu temu filozofowi: w nocy, przy słabym świetle jednej świecy, zatopiony w swych oderwanych badaniach spostrzega Kardan wchodzących do pokoju, pomimo że drzwi szczelnie były pozamykane, dwóch olbrzymiego wzrostu starców, którzy po wielu zapytaniach ze strony filozofa odpowiedzieli mu nareszcie, iż są mieszkańcami Księżyca, i powiedziawszy to, znikli.
Byłem cały zdumiony. Książka ta, która sama z półek przywędrowała na stół, sama się w tym znaczącym dla mnie otworzyła miejscu, wszystko to nastroiło mnie na taką nutę, żem postanowił przekonać przecie raz już ludzi, że Księżyc jest rzeczywistym światem.
— Jak to? — mówiłem sam do siebie — cały dzień myśl moja była wyłącznie zajęta jednym tym tylko przedmiotem, a teraz powróciwszy do domu, widzę jedyną w świecie książkę zajmującą się tą rzeczą, leżącą na mym stoliku i otwartą?... i oczy moje nadludzką jakąś wiedzione siłą, utkwiły właśnie w miejscu jak najciekawszym... w miejscu, które coraz silniej podsyca i tak już mocno rozbudzoną mą ciekawość do badań Księżyca??... Zaprawdę musi w tym wszystkim być coś... tak, bez zaprzeczenia, niewątpliwie dwaj starcy, którzy zjawili się niegdyś sławnemu owemu filozofowi, oszczędzając tym razem sobie i mnie pracy i niepotrzebnej żmudy czasu na odwiedziny, musieli w czasie mej nieobecności wyjąć z szafki tę książkę i tu ją rozłożyć w tym miejscu.
Ale — pomyślałem sobie dalej — jakąż drogą dojdę do rozstrzygnienia wszelkich niepokojących mnie wątpliwości w badaniach nad Księżycem? Trzeba by się nań dostać... A czemużby nie natychmiast? — odpowiedziałem sobie. — Prometeusz przecież wędrował do nieba po ogień. Mamże być mniej od niego przedsiębiorczy?... Dlaczegóż nie miałbym się spodziewać równie szczęśliwego jak on w mych poszukiwaniach i przedsięwzięciach skutku?
Po wszystkich tych widzimisiach, które by kto inny wziął może za objawy gorączki, ogarnęła mnie całego nadzieja wynalezienia sposobu przejażdżki na Księżyc. W tym celu pojechałem na wieś, osiadłem w domku zupełnie odosobnionym i przerzuciwszy tysiące nawijających
Uwagi (0)