Podróż po Księżycu - Teodor Tripplin (co czytać w wakacje txt) 📖
Podróż na Księżyc Teodora Tripplina to jedna z najwcześniejszych polskich powieści fantastyczno-naukowych — na miarę nauki XIX wieku, dopiero stopniowo oddzielającej się od filozofii.
Książka obejmuje wstęp z zakresu selenografii, fabularną opowieść o przygodach Serafina Bolińskiego — lunatyka i nieszczęśliwego kochanka romantycznego, pogrążonego w melancholii po śmierci wielu bliskich sercu osób (typ bohatera wpisujący się w styl epoki), a na końcu dołączone zostało spolszczenie (też na modłę dziewiętnastowieczną) wcześniejszych opowieści księżycowo-kosmicznych Cyrano de Bergeraca.
We wstępie autor od wykładu na temat zjawisk takich jak zaćmienia ciał niebieskich czy fazy Księżyca, stopniowo przechodzi do kwestii, jak z drugiej strony, mianowicie z Księżyca, widoczna jest Ziemia: i już ta wolta myślowa właściwie stawia nas obu nogami na srebrnym globie. Skoro wiemy już, że mieszkańcy Księżyca doskonale mogą obserwować Ziemię, widoczną z ich perspektywy o wiele lepiej niż Księżyc z Ziemi — to pytanie o to czy ci mieszkańcy istnieją stawiałby doprawdy chyba tylko drętwy pedant…
- Autor: Teodor Tripplin
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Podróż po Księżycu - Teodor Tripplin (co czytać w wakacje txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Teodor Tripplin
Napisałem do kolegi Tulpensztejna, aby zawiadomił barona Drzejnę, żem z ministrem Plasterysem pojechał do zakładu somnopatycznego.
Już jesteśmy w drodze, dobre piętnaście mil z Drzemniawy do Snopola, ale wiatr nam służył, biegliśmy cztery mile na godzinę.
— Cóż tak nagłego cię wzywa do Snopola, panie ministrze? — spyta książę Neuiabi.
— Wie przecież książę — odpowie minister — że Mirza Baszkir, który się niedawno ożenił z córką lamy Ciemnostańskiego, znikł w kilka dni po ślubie nie wiadomo gdzie, i że go nadaremnie szuka żona.
— Wiem o tym.
— Otóż nadeszła wiadomość, że Mirza Baszkir bierze tu incognito w zakładzie doktora Gerwida kurację senną, i to już od trzech tygodni; więc mam sprawdzić z rysopisem i fotografem w ręku, czy tak jest, a nie inaczej.
— Jak to? Mirza Baszkir wolałby spać w zakładzie somnopatycznym jak w własnym świetnym pałacu? — spyta Neuiabi.
— Ba! Tu go przynajmniej głos jego dobrodziejki nie przebudza; przecież znane są córki naszego najjaśniejszego lamy — odpowie pan minister, dowcipnie się uśmiechając.
— I cóż pan masz zrobić z Mirzą Baszkirem, gdy go wynajdziesz? — spytam.
— Mam go dostawić pocztową rybą pod dobrą strażą do żony, ot wszystko; tam zapewne sam lama wyznaczy mu przykładną karę.
W najpiękniejszym miejscu wyspy, w rodzaju Edenu, a przynajmniej Arkadii, leży wieś Snopol z pałacykiem Gerwida, a za nią na dużej kępie, pomiędzy dwoma ramionami rzeki, pośród wysokich drzew, na przepysznym wzgórzu wznosi się sławny zakład, w którym ludzie śpią dla odzyskania zdrowia, spokojności, szczęścia, dla zapomnienia trosk lub stłumienia targających namiętności.
Najwięcej rozkiełzane nerwy, najburzliwszy mózg, najniespokojniejsza krew nie zdołają się oprzeć wpływowi narkotycznych tu na tej kępie w nadzwyczajnej obfitości rosnących ziół, których wpływ można doskonale stopniować za pomocą kondensatorów, a za pomocą zaś narkozometru, złożonego z dwunastu żywych ptaków różnej wielkości, można się doskonale przekonać o stopniu narkotyczności zawartej w powietrzu.
W tym przybytku Morfeusza wszystko wzywa do snu, co tylko na jakikolwiek zmysł działać może: zapach subtelnych białych kwiateczków, zwanych morfinkami, widok ogromnych drzew zasłaniających horyzont, a w podwojach malowideł i posągów, przedstawiających uroki snu pod wszystkimi możliwymi postaciami, najzupełniejsza cichość, głuche milczenie przerywane tylko falującym, jak wody oceanu chrapaniem stu kilkunastu śpiących tego przytułku mieszkańców, smak ziółek lub wód przez lekarzy przepisanych, a wlewanych w regularnych ustępach śpiącym łyżkami, nareszcie owe systematyczne łaskotania podeszew, którymi umyślnie na to trzymane dziewczynki i chłopaczki ułatwiają najuporczywszym pacjentom sen, wszystko to wpływa przemożnie na nerwy, i zaraz przy wstępie do zakładu odwiedzający wpadaliby w sen, gdyby się nie trzeźwili substancjami sen odbierającymi, zwłaszcza pastylkami z kofeiny.
W stosunku mężczyzn bardzo mało kobiet w tym zakładzie, ale które tu przebywały dla kuracji, po większej części cierpiały na melancholię z manią graniczącą.
Kobieta najwięcej zgnębiona nie lubi przesypiać swych cierpień, dla kobiety każda sensacja jest żywiołem duszy!
Na różne ceny można tu spać i chrapać: na ogólnych salach, gdzie śpi po piętnastu, płaci się mało, ale w osobnych pokojach bardzo wiele. Doktor nie wychodzi z zakładu i winien trzy razy na dzień przekonywać się o dobrym śnie swoich pacjentów. Dla suchotników osobna jest izba i mogę zaręczyć, że pod wpływem kilkomiesięcznego snu, stosownej temperatury i lekarstw dawanych łyżkami leczą się nieraz suchoty najwyższego stopnia.
— Teraz ja — rzecze minister zdrowia — pójdę na wyszukanie mego Mirzy Baszkira, który jeśli tu jest, zapewne leży w jednej z najprywatniejszych celek, a tymczasem panowie tu raczą spocząć w tym pokoju. Przede wszystkim jednakże napijmy się kawy, nigdy w życiu nie uczułem się tak śpiący, odwiedzając ten zakład.
Byliśmy wtenczas w pokoju, w którym tylko trzy znajdowały się krzesła; w jednym końcu pokoju dwa, a w drugim pod kaloryferem jedno. Na tym tu przy stoliku usiadł minister, na dwóch drugich odległych od niego na pięć stóp siadł książę i ja.
Przyniesiono kawę i postawiono ją na stoliku obok ministra.
— Szanowny kolego, udziel mi do tej kawy jedną kropeleczkę twego życiodawczego eliksiru — rzecze do mnie minister.
Ja mu podaję flakonik, nie spodziewając się niczego złego. On bierze flakonik, otwiera go i —
I wtem zapada pomiędzy nami a ministrem z sufitu żelazna krata, i jakby jakimścić cudem spod podłogi ukazują się dwa posłania z najpiękniejszych aromatycznych ziół, a na okna zapadają z tyłu także żelazne kraty.
— Co to znaczy? — krzyknęliśmy obydwaj, przerażeni, rozpaczliwym głosem.
— To znaczy — odpowie podstępny doktor Plasterys — że panowie jesteście skazani z wyższej woli na kurację somnopatyczną; to wszystko...
— Kto mnie śmie więzić tu, w obcym kraju, na gruncie sprzymierzonego z nami monarchy? — wrzaśnie książę Neuiabi piorunowym głosem.
— Wybacz mi, dobry mój i miły książę, ale to się stało za ugodą jakąś zobopólną pomiędzy jednym i drugim rządem, mnie na nieszczęście wybrano za wykonawcę tego przykrego obowiązku.
— Ależ po co i na co nas zmuszać do spania, kiedy my, zadowoleni z rzeczywistości, używamy jej skromnie i spokojnie? — spytam, już ziewając, bo mnie ogarniała okrutna senność, wpływ zapachu, który wyziewały te przeklęte zioła posłania naszego.
— Co ja wiem? Podobno panowie rozkochani w osobach nieprzeznaczonych dla nich z woli losu... Ja nic nie wiem, żal mi panów serdecznie; ale poddajcie się losowi, śpijcie, będą tu mieli o was staranie jak najczulsze, ja sam dojeżdżać będę często do was; dobranoc, moi dobrzy panowie.
— Słuchaj, na miłość Boga, panie ministrze — rzecze książę, także już ziewając. — Dziś miałem być na balu u księcia wicelamy, jego córka, owa miła wdówka...
— Ha, ha! Pojmuję, mój dobry książę, ona ciebie oczekuje do tańca.
— Więc jej racz oznajmić, mój ministrze, gdzieś mnie zaprowadził i zostawił.
— Tego nie zrobię, mój książę, za nic w świecie; wicelama zakazał.
— Więc przynajmniej powiedz jej tak, w ciągu mowy, niby przypadkiem, że słowik nie będzie śpiewał tej nocy, chociaż tak pogodnie na niebie. Ale tak kilka razy... powtórz to, mój ministrze, że tej nocy... słowik śpiewać nie będzie... rozumiesz, panie ministrze?... Tym się nie skompromitujesz, a ją zaspokoisz... będzie ci nieskończenie wdzięczna... Dajesz słowo honoru na to?
— Daję, chętnie daję, dobranoc, moi panowie. Nim jeszcze wyszedł, my legliśmy na posłaniu jak byliśmy, sen nas zmorzył.
— Ach, widzisz, książę, czego nas nabawiły twoje miłostki z córką wicelamy — rzekłem, usypiając.
— To nie to: chciał ci skraść flakonik z eliksirem życia i dlatego nas uwięził; a stąd wyjdziemy chyba trupami — odpowie książę i już śpi.
26. PrzebudzenieSen nas owładnął jednocześnie i obszedł się z nami równie po tyrańsku. O oporze ani myśleć nie można było, subtelny narkotyk wkradał się w płuca z siłą chloroformu, lecz przyjemniej od niego, nie ogarniając mózgu nagłym odurzeniem, pozostawiając nam naszych najsłodszych uczuć i marzeń pamięć.
— Lawinio! Moja najsłodsza Lawinio! — jęknął książę Neuiabi, usypiając, głosem tak tkliwym, że się we wszystkich nerwach moich obił donośnym echem.
— Lawinio! — powtórzyły me własne usta, lecz głowa już nie była w stanie pomyśleć, że mój towarzysz inne w tej chwili wezwać powinien był imię, imię księżniczki, którą zdawał się być tak zajęty w ostatnich dniach swego pobytu w Drzemniawie.
Senny mój byt uroczy: obraz kochanki roztoczył nań swe różowe barwy, swego głosu dźwięk, swej atmosfery zapach.
Długo trwał urok tego imienia i obrazu, byłby trwał wiecznie, lat tysiące snu nie wyrugowałyby z mych piersi uczucia, z którego wyleczyć się miałem tym dziwnym somnopatycznym sposobem.
Lecz nie trwał wiecznie, bo jednej chwili jakieś dziwnie miłe dreszcze jaźni przenikać zaczęły nerwy moje i wdzierać się do mózgu, drażniąc go, łoskocząc, wstrząsając do coraz pełniejszego czucia.
Słyszę jakieś przyjaźnie brzmiące głosy około mnie, otwieram oczy i widzę przed sobą starego barona Drzejnę w swym urzędowym mundurze i młodego przyjaciela Icangi, trzeźwiącego mnie solami.
Kilku innych mężczyzn obok nich ujrzałem.
— Dzień dobry, doktorze! — zawołał Drzejna
— Dzień dobry, drogi przyjacielu — krzyczy Icangi i ze łzami w oczach ściska mnie i całuje.
— Ach, więc żyję i jestem pomiędzy przyjaciółmi! — zawołam przejęty najwyższą rozkoszą.
— I będziesz wolny za chwilę — rzecze wielki sędzia, pomagając mi wstać z łoża.
— Długo spałem?
— Osiem dni, mój dobry Nafirze — odpowie Icangi. — Ach! Ileż ucierpieliśmy, nim zacny sędzia zdołał wyśledzić, co się z tobą stało. Dalej, zabieraj się, ruszajmy stąd, nim nas kto zdradzi i zdenuncjować105 zdoła.
— Ale książę Neuiabi? — spytałem.
— Leży tu obok ciebie na drugim posłaniu i śpi w najlepsze.
Istotnie Neuiabi spał, ale nie chrapał. Część twarzy miał zatopioną w poduszce, drugą zaś połowę zakrywał ręką.
— Obudźmy go i uciekajmy razem — rzeknę, przypadając do księcia.
— Broń Boże, mój Nafirze. On zdrajca, on cię tu sprowadził umyślnie do Snogrodu, żeby cię rozłączyć z Lawinią, a tymczasem stary książę Wadwis pokochał się na zabój w Lawinii i was tu kazał uśpić, aby się ożenić z piękną i młodą siostrą moją. Otóż takich intryg stałeś się ofiarą; lecz wszystko wykryliśmy, Lawinia wszystko wyjawiła, ona tylko ciebie kocha i czeka powrotu twego jak zbawienia. Wszystko do ślubu gotowe, jutro jesteś małżonkiem Lawinii, moim szwagrem i nigdy się już nie rozłączymy w życiu.
— Ja mężem Lawinii!? Uszom moim nie wierzę! Ach! Powtórz mi to tysiąc razy.
— Nie ma na to czasu, Nafirze, dalej, opuszczajmy ten dom czym prędzej.
— Nie, bracie Icangi, ja go nie opuszczę bez księcia Neuiabi, którego mi ojciec dał w opiekę, i lubo mnie zdradził, wybaczam mu, bo on kocha Lawinię.
— Więc go pozostaw tutaj aż do ślubu, który się odbędzie tajemnie, mimo woli i wiedzy starego księcia. Potem go sprowadzimy do Jasnogrodu, skoro się dowie ojciec, że ani dla niego, ani dla syna Lawinia nie może być żoną.
— Nie, bracie! Chcę być szlachetniejszy, miłość Lawinii jest dla mnie dostateczną rękojmią szczęścia, nie opuszczę mego towarzysza.
Wyrywam bratu Lawinii sole do trzeźwienia, przytykam je do ust księcia Neuiabi.
Wielki Boże! Jego twarz zimna i skrzepła, on nie żyje, on umarł!
Okropna nas ogarnia trwoga: biorę księcia w ramiona moje i chcę go unieść, dobywając wszystkich sił moich.
Unoszę w powietrze coś nadzwyczaj lekkiego.
Ha! To nie książę Neuiabi, ani śpiący, ani umarły, lecz wielka lalka ubrana w suknie księcia Neuiabi, jego twarz jest maską.
— Wykradli go i lalę zostawili na jego miejscu, by oszukać stróżów!!!
— Natychmiast uwięzić doktora tego zakładu i przyprowadzić go przede mnie! — krzyknie wielki sędzia do swych pomocników.
Doktor wyznaje, że już przed trzema dniami księżniczka, córka wicelamy, wykradła księcia Neuiabi i uwiozła go z sobą do Ciemnostanu.
— Niechże sobie będzie szczęśliwy z księżniczką, byleby tobie nie bruździł więcej — rzecze Icangi i razem z sędzią uprowadza mnie z zakładu somnopatycznego, przed którego drzwiami stała w pogotowiu ryba pocztowa.
— Jadę z wami, moje dzieci — rzecze sędzia Drzejna — chcę być świadkiem twojego ślubu, kochany Nafirze, a przede wszystkim muszę cię przeprowadzić przez granicę.
Jesteśmy w drodze i właśnie świtać zaczęło, gdyśmy stanęli na granicy Snogrodu nie bez obawy, żeby nas tu nie zatrzymano.
Nie! Nie telegrafowano jeszcze. Wielki sędzia ułatwił wszystkie trudności, przepuszczają nas, bujamy już nad Morzem Śpiącym106, lecz zarazem spostrzegamy, że za nami pędzi straż graniczna na skrzydłach i rybach śrubowych. Wzywają nas do zatrzymania się, strzelają do nas, ale kule nie donoszą.
Uciekamy i w kilka godzin stajemy nad gruntem jasnogrodzkim.
Wieje wiatr przeciwny bardzo mocny i utrudnia podróż naszą. Dopiero we dwie godziny po zachodzie słońca stajemy nad stolicą Jasnogrodu.
Stary Gerwid jeszcze czuwa i wyziera ze szczytu swej wieży. Jesteśmy w jego objęciach. Jakaż szczera radość błyszczy w jego oczach; nigdy mi się nie wydawał tak szczęśliwy i piękny.
— A Lawinia? — spytałem.
— Lawinia słaba: cały dzień przepędziła w łóżku blada, zapłakana i niespokojna. Dopiero przed godziną usnęła. Nie budźmy jej; jutro rano, mój Nafirze, jesteś jej mężem; już pozyskaliśmy księdza, który da ślub tajemny.
27. Wesele na obłokuLawinia chora i widzieć jej nie mogę. Lawinia usnęła, lecz nie powiedziała: obudźcie mnie, gdy Nafir przybędzie. Zdaje się, że powinna była pomyśleć o mnie i mojej zawezwać pomocy.
Jutro ślub, już ksiądz zamówiony, jutro będzie moją na zawsze, w każdej chwili i nigdy się nie rozstaniem z sobą. W wiecznym pogrążony zachwyceniu, patrzeć będę na jej wdzięki, podziwiać będę każdego jej ruchu uroki, sycić się niebieską melodią jej głosu i oczarowany jej duszy polotem, bujać z nią będę po przestworach nieba na obłokach i chmurkach, nad ognistymi kraterami i bezdennych mórz falami.
Ach, jakże miło latać z Lawinią po niebie!
Lecz tej nocy zachmurzyło się niebo okropnie: Ziemia nie może się przedrzeć swym światłem przez czarne kiry grubych obłoków, tylko czasem mignie przez nie i znów nastaje nieprzejrzała107 ciemność.
Okropna noc i lada chwila wybuchnie jedna z tych straszliwych burz, od których odgłosu łamią się kamienne grzebienie niezmiernych olbrzymów, odgraniczających nas od północy. Szkoda, że taka noc okropna poprzedza najszczęśliwszy życia mojego dzień!
Lecz cóż to za czerwony, ciemnoczerwony meteor krąży w tym czarnym obłoku, co tu zawieszony jak wyspa z kiru sam jeden na niebieskim firmamencie, tuż nad moją wieżą? Czymże może być ten czerwony w obłoku krążący meteor?
Spojrzyjmy przez teleskop.
Tak ciemno, że teleskop nic ukazać nie może: widzę tylko
Uwagi (0)