Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson (zdalna biblioteka .TXT) 📖
David Balfour, przedwcześnie osierocony przez oboje rodziców, udaje się, zgodnie z ostatnią wolą ojca, do dworu w Shaws, gdzie spodziewa się znaleźć krewnych, a zarazem protektorów na dalszej drodze życia.
Dwór jednakże okazuje się ponurą ruiną, a jego jedyny mieszkaniec wita sierotę niezbyt przyjaźnie. Wkrótce też pozbywa się Dawida: chłopak zostaje uprowadzony przez kapitana statku Zgoda.
Daje to początek wielu niedolom, ale też przygodom. Dawid zyskuje przyjaciela, a także poznaje od podszewki sytuację kraju rozdartego wewnętrznymi konfliktami politycznymi.
- Autor: Robert Louis Stevenson
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson (zdalna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Robert Louis Stevenson
Noc widna ukazywała nam te niebezpieczeństwa tak wyraziście jak w dzień, co nawet zapewne powiększało grozę. Widziałem też i oblicze kapitana, który stał koło sternika, to na jednej nodze, to na drugiej i niekiedy chuchał sobie w dłonie, jednakowoż wciąż był czujny i baczny na wszystko, a nieugięty jak stal. Ani on, ani pan Riach nie popisali się w walce, atoli przekonałem się, iż obaj dzielnie sprawiali się w swym własnym rzemiośle, a tym bardziej ich podziwiałem, że na twarzy Alana dostrzegłem niebywałą bladość.
— Ach, Dawidzie — ozwał się — nie o takiej śmierci ja marzyłem!
— Co, Alanie? — zawołałem. — Chyba się nie boisz?
— Nie — odrzekł, zwilżając wargi językiem — ale sam przyznasz, że to marny zgon.
Tymczasem, zbaczając od czasu do czasu to w tę to w ową stronę, celem uniknięcia rafy, lecz wciąż trzymając się wiatru i wybrzeża, opłynęliśmy Jonę i dojechaliśmy do Mull. Wart morski koło wysterku lądu bił nader silnie i porywał bryg za sobą. Posłano dwóch ludzi do steru, a sam Hoseason przybywał im niekiedy z pomocą; dziwna155 to było widzieć, jak trzech krzepkich ludzi wspierało się całym ciężarem na rumplu156, ten zaś, ni to żyjąca istota, opierał się im i odbijał ich nazad. Niebezpieczeństwo byłoby jeszcze większe, gdyby morze przez pewien czas nie było wolne od skał podwodnych, boć i pan Riach z bocianiego gniazda ogłaszał, że widzi czystą toń przed sobą.
— Waćpan masz słuszność — rzekł Hoseason do Alana. — Waćpan uratowałeś bryg; będę o tym pamiętał, gdy rozrachujemy się na czysto.
I wierzę, że to, co powiedział, nie było tylko rzucone na wiatr, boć kapitan istotnie dotrzymałby swego słowa, jako że gorące przywiązanie żywił do swej Zgody.
Ale jest to jedynie przypuszczenie, gdyż wypadki poszły innym torem, niż spodziewał się Hoseason.
— W bok o jedną kreskę! — zawołał pan Riach.
— Rafa po stronie wiatru!
Ale w tejże chwili prąd poniósł okrętem, stawiając żagle sztorcem do wiatru. Bryg skręcił się pod wiatr jak chorągiewka na dachu, a za chwilę z takim łoskotem grzmotnął w rafę, iż wszyscy upadliśmy plackiem na pokład, a pan Riach omal że nie zleciał ze swego siedziska na maszcie.
W mig zerwałem się na nogi. Rafa, o którąśmy uderzyli157, znajdowała się tuż pod południowo-zachodnim cyplem Mull, opodal małej wysepki, zwanej Earraid, która czerniła się niepozornie od strony bakortu158. Wodne przewały to rozbijały się nad nami, to znowu jedynie osadzały nieszczęsny bryg na rafie, tak iż słyszeliśmy, jak kruszył się na drzazgi. A był ci taki łomot żagli, taki poświst i wycie wichru, taka ulewa rozbryzgów perlących się w miesięcznej poświacie, taka groza niebezpieczeństwa, iż chyba dostałem jakiejś kołowacizny, bo zaledwie mogłem zrozumieć to, na com spoglądał.
Naraz ujrzałem pana Riacha i marynarzy krzątających się koło szalupy, więc, jeszcze w onym oszołomieniu, pobiegłem, by im pomagać; i ledwo tylko wziąłem się do roboty, odzyskałem znów przytomność umysłu. Niełatwe to było zadanie, gdyż szalupa znajdowała się pośrodku okrętu i była pełna różnych gratów, a łomotanie wzburzonego morza ustawicznie zmuszało nas do przerywania pracy i szukania równowagi; jednakże pracowaliśmy jak konie, wedle sił i możności.
Tymczasem ci spośród ranionych, którzy mogli się poruszać, wygramolili się przez lukę159 przednią i zaczęli nam pomagać; natomiast pozostali, którzy bezradnie leżeli na tapczanach, nękali mnie swym skomleniem i prośbami o ratunek.
Kapitan do niczego się nie wtrącał. Rzekłbyś, że mu rozum odebrało. Stał, trzymając się karnatów160, rozmawiał sam z sobą i jęczał głośno, ilekroć okręt tłukł o rafę. Ten bryg, jego bryg, był mu prawie żoną i dzieckiem. Mógł ci161 kapitan patrzeć nieczule dzień po dniu na katowanie biednego Ransome’a — atoli, gdy poszło o bryg, to zdawał się cierpieć pospołu z nim.
Z całego tego czasu, kiedyśmy pracowali koło łodzi, jedną jeszcze rzecz zdołałem zapamiętać, a mianowicie, że, zerkając w stronę wybrzeża, zapytałem Alana, jaka to okolica; on zaś odpowiedział, że dla niego najgorsza, jaka tylko być może, gdyż jest to kraj Campbellów.
Przykazaliśmy jednemu z ranionych, aby przyglądał się morzu i krzykiem dawał nam ostrzeżenie. W sam raz byliśmy już prawie gotowi spuścić szalupę, gdy ów człek wykrzyknął przeraźliwym głosem.
— Trzymać się, na miłość Boską!
Z brzmienia jego głosu poznaliśmy, że zaszło coś niezwykłego. Istotnie nadbiegł bałwan tak potężny, iż poderwał bryg w górę i przechylił go stępą162 w bok. Czy krzyk doszedł mnie za późno, czy też miałem za słabe oparcie — nie umiem powiedzieć; dość, że wskutek nagłego przegibnięcia się statku przeleciałem za nadburcie i wpadłem w morze.
Poszedłem pod wodę i napiłem się jej do syta, potem wychynąłem na powierzchnię, widziałem przez chwilę blask księżyca i znów dałem nurka. Mówią, że trzech zanurzeń wystarczy, by utopić się na dobre; wobec tego jestem ulepiony z innej gliny niż reszta ludzi, gdyż nawet nie potrafię napisać, ile razy zanurzałem się pod wodę i jak często dobywałem się na wierzch. Przez cały ten czas fale niosły mnie przed siebie, tłukły we mnie, dławiły, a potem chłonęły całkowicie; wszystko to tak rozrywało moją uwagę, że nie doznawałem ani smutku, ani trwogi.
Naraz uświadomiłem sobie, że trzymam się jakiegoś drąga, który nieco okazał mi się pomocnym. Potem nieoczekiwanie znalazłem się na spokojnej wodzie i zacząłem przychodzić do siebie.
Ów drąg, który trzymałem w ręce, była to zapasowa reja. Obejrzałem się i byłem zdumiony, widząc, jak daleko odpłynąłem od brygu. Oczywiście zacząłem wołać w jego stronę, ale wnet doszedłem do przekonania, iż krzyk mój nie dochodził. Okręt jeszcze utrzymywał się na powierzchni, ale znajdowałem się zbyt daleko odeń i nazbyt nisko nad wodą, bym mógł dojrzeć, czy tam już zdołano spuścić szalupę.
Gdym tak nawoływał w stronę brygu, dostrzegłem pomiędzy nim a mną pasmo topieli, kędy nie dochodziły wielkie fale, lecz woda mimo to pieniła się i kłębiła, połyskując pierścieniami i bąblami w poświacie miesięcznej. Czasami cały szlak przewalał się w jedną stronę, jak ogon żyjącego gadu; czasami, na jedno mgnienie, wszystko znikało, a potem znów zaczynało się kłębić. Co to było, nie mogłem odgadnąć, tak iż przez chwilę byłem tym wielce strwożony; dziś wszakże wiem, że musiał to być silny napór przypływu, jaki cechuje wyspy orkadzkie i szetlandzkie. On to niósł mnie tak rączo i zawijał mną tak bezlitośnie, aż na koniec, jakby znudzony tą igraszką, wyrzucił mnie wraz z reją aż na podbrzeżną rubież swych zacieków.
Teraz już znajdowałem się w miejscu zgoła zacisznym i począłem odczuwać, że umrzeć można zarówno z zimna, jak i z utonięcia. Brzegi Earraidu były niedaleko; w księżycowej oświetli widać było kępki wrzosu tudzież mikę skrzącą się na skałach.
— No — pomyślałem sobie — byłoby rzeczą dziwną, gdybym nie potrafił tam się dostać!
Nie miałem wprawy w pływaniu, gdyż rzeka Essen w naszych stronach niezbyt jest szeroka; atoli gdym oburącz uczepił się rei i jął magać163 w wodzie obiema nogami, rychło wyczułem, że płynę. Żmudna to była praca i piekielnie przewlekła, wszakoż mniej więcej po całogodzinnym pluskaniu i wymachiwaniu nogami dostałem się bezpiecznie w obręb piaszczystej zatoczki okolonej niskimi wzgórkami.
Morze było tu całkiem spokojne; nie rozlegał się tu szum zwełnionych podplusków; księżyc przyświecał jasno — a mnie przychodziło na myśl, że nigdy nie widziałem takiej głuszy i pustkowia. Był to jednak, bądź co bądź, ląd i susza; toteż kiedy na koniec dobiłem do takiej snadzizny164, iż mogłem porzucić reję i dobrnąć pieszo do brzegu, nie wiem, czym był bardziej zmęczony, czy też bardziej przejęty wdzięcznością względem Boga. W każdym razie odczuwałem i jedno, i drugie: gdyż byłem zmęczony jak nigdy przedtem i przejęty wdzięcznością względem Boga... jak bywałem nieraz poprzednio, choć nigdy z tak ważnej przyczyny, jak obecnie.
Od czasu wyjścia na brzeg rozpoczął się najnieszczęśliwszy okres mych przygód. Było to już z pół godziny po północy, a chociaż wichr, powstrzymany lądem, tutaj nie docierał, noc w każdym razie była zimna. Nie odważałem się usiąść (gdyż myślałem, że zamarznę), lecz zdjąłem trzewiki i chodziłem boso tam i z powrotem po piasku, bijąc się w pierś dla rozgrzewki, pomimo niesłychanego osłabienia. Nie było tu słychać głosów ludzkich ni bydlęcych; nie ożywało się pianie koguta, choć była to mniej więcej pora ich pierwszego przebudzenia; jedynie kędyś165 w oddali z hukiem roztrącały się przelewy pobrzeżne, co przywodziło mi na myśl niebezpieczeństwa moje i mego przyjaciela. Przechadzka nad morzem o tej godzinie przedświtowej, w miejscu tak odludnym i opustoszałym, przejmowała mnie jakowymś lękiem.
Skoro tylko brzask dnia zatlił się na niebie, obułem trzewiki i jąłem wspinać się na wzgórek (było to najcięższe gramolenie się w moim życiu) — zapadając się przez całą drogę w szczeliny pomiędzy wielkimi głazami granitu lub też skacząc z jednego na drugi. Gdy wydostałem się na szczyt, już świtało. Nigdzie nie było ani śladu okrętu, który pewno został zrzucony z rafy i zatonął. Również i łodzi nigdzie nie było widać. Na całym przestworze wodnym nie można było dojrzeć najmniejszego żagla, a na tym skrawku lądu, który mogłem zasięgnąć oczyma, nie było widać ani człowieka, ani osiedla.
Bałem się myśleć, co stało się z moimi towarzyszami żeglugi, a obawą też przejmował mnie widok takiego pustkowia. I bez tego miałem dość strapienia, myśląc o swej przemokłej odzieży i znużeniu oraz o żołądku, który zaczął mi doskwierać od głodu. Przeto wyprawiłem się wzdłuż południowego wybrzeża na wschód, spodziewając się znaleźć domostwo, gdzie mógłbym się ogrzać, a może i pozyskać wiadomości o tych, których straciłem z oczu. W najgorszym zaś razie (myślałem sobie) słońce rychło wstanie i wysuszy mi odzież.
Po pewnym czasie zostałem zatrzymany w drodze przez wąską odnogę morską, która zdawała się zachodzić dość daleko w głąb lądu; ponieważ nie miałem sposobu, by ją przebyć, byłem zniewolony zmienić kierunek, by dojść do jej końca. Okropna to była przeprawa; albowiem nie tylko całe Earraid, ale i przyległa połać Mull (tak zwany Ross) jest jeno166 skupiskiem skał granitowych, przetkanych tu i owdzie wrzesiną167. Zrazu, jak mi się zdawało, odnoga stawała się coraz węższa, ale naraz, ku memu zdziwieniu, poczęła znów się rozszerzać. Poskrobałem się w głowę, ale jeszcze nie dociekłem całej prawdy: aż dopiero na koniec doszedłem do pewnej wyniosłości, skąd w jednej chwali uprzytomniłem sobie, że zostałem porzucony na małej, odosobnionej wysepce i jestem zewsząd ogrodzony słonymi przestworami morskimi.
Zamiast słońca, które miało wzejść i mnie osuszyć, nadciągnął deszcz wraz z gęstą mgłą; toteż położenie moje było wprost opłakane.
Stałem tak na deszczu, trzęsąc się od zimna i zachodziłem w głowę, co począć, aż na koniec przyszło mi na myśl, że może uda się przejść w bród odnogę. Wróciłem więc do najwęższej cieśniny i pobrnąłem w wodę. Atoli nie uszedłem i trzech sążni168 od brzegu, gdy wpadłem w toń powyżej uszu, a jeżeli słyszano jeszcze potem o mnie, zawdzięczam to raczej miłosierdziu Bożemu niż własnej roztropności. Nie zmokłem bardziej (gdyż było to rzeczą niemożliwą), ale jeszcze więcej przeziąbłem po tym wypadku i, co najgorsza, postradałem już wszelką nadzieję.
Naraz ni stąd ni zowąd przypomniałem sobie reję. Jeżeli niosła mnie ona przez morskie zacieki, to z pewnością pomoże mi przebyć bezpiecznie tę małą odnogę. Ruszyłem więc nieustraszenie przez grzbiet wysepki, ażeby przynieść tu reję. Była to przeprawa ze wszech miar uciążliwa i gdyby nadzieja nie utrzymywała mnie na nogach, niechybnie bym się położył i zaniechał mego zamiaru. Czy to od morskiej słoności, czy też od wzrastającej we mnie gorączki, zaczęło mnie nękać pragnienie, tak iż musiałem zatrzymywać się w drodze i wypijać mętną wodę z kałuż.
Wreszcie, ledwo żywy, dowlokłem się do zatoki; na pierwszy rzut oka wydało mi się, że reja znajduje się nieopodal od miejsca, gdziem ją porzucił. Wszedłem więc — po raz już trzeci — w morze. Piasek był miękki i zbity i opadał stopniami w dół, tak iż mogłem brnąć dopóty, aż woda sięgała mi prawie po szyję, a drobne fale bryzgały mi w twarz. Ale na tej głębokości zacząłem tracić grunt pod nogami i nie śmiałem dalej się zapuszczać. Co się tyczy rei, widziałem ją kołyszącą się spokojnie na falach o jakie dwadzieścia stóp169 dalej.
Aż dotąd trzymałem się dzielnie, ale doznawszy tego ostatniego rozczarowania, gdym powrócił na brzeg, rzuciłem się na piaski i wybuchnąłem płaczem.
Czas, który spędziłem na wyspie, po dziś dzień przedstawia się mym myślom tak okropnie, że jestem zmuszony jeno w pobieżnych rysach o nim opowiedzieć. We wszystkich znanych mi księgach, które opowiadają o losie rozbitków, zawszem znajdował wiadomość, że albo mieli oni kieszenie pełne przyborów, albo też, jakby umyślnie, wraz z nimi wyrzucona została na brzeg skrzynia różnych sprzętów. Jam był w zgoła odmiennym położeniu. W kieszeniach nie miałem nic, oprócz pieniędzy i srebrnego guzika Alana, a ponieważ wychowałem się w głębi lądu, przeto brakło mi zarówno doświadczenia jak i środków.
Wiedziałem, bądź co bądź, że ostrygi i inne ślimaki
Uwagi (0)