Tętniące serce - Selma Lagerlöf (dostęp do książek online TXT) 📖
Tętniące serce to powieść szwedzkiej autorki, Selmy Lagerlöf, poruszająca temat miłości ojcowskiej.
Akcja powieści rozgrywa się pod koniec XIX wieku w szwedzkiej wsi, a jej głównym bohaterem jest Jan, ojciec Klary. Mężczyzna, który początkowo był niezadowolony z tego, że zostanie ojcem, zmienia się diamteralnie, gdy po raz pierwszy widzi nowo narodzoną córeczkę. Od tej pory Klara staje się najważniejsza w jego życiu. Przychodzi jednak moment, kiedy ukochana córka musi opuścić dom rodzinny. Jan, przeżywając wyjazd dziecka, tworzy swój własny mit o jej postaci…
Powieść została opublikowana w 1914 roku i wzbudziła ogromne zainteresowanie ze względu na poruszenie miłości nie macierzyńskiej, a ojcowskiej. Selma Lagerlöf została laureatką literackiej Nagrody Nobla w 1909 roku jako pierwsza kobieta w historii.
- Autor: Selma Lagerlöf
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Tętniące serce - Selma Lagerlöf (dostęp do książek online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Selma Lagerlöf
Inżynier Boräus miał z okien swego mieszkania pyszny widok na całe wybrzeże. Widział statek wysuwający się zza przylądka i zawsze zjawiał się na pomoście przystani w samą porę. Nie potrzebował tedy nigdy wysiadywać na skałach i idąc tylko przelotnym spojrzeniem obrzucał czekających.
Pewnego lata zwrócił jednak uwagę na pewnego człeczka, niewielkiego wzrostu, sympatycznego wyglądu, który czekał codziennie na statek. Siedział zawsze spokojnie i spozierał obojętnie przed siebie, aż do chwili ukazania się parowca. Wówczas zrywał się, a oblicze jego zalewała łuna radości. Biegł szybko na dół i stawał na samym skraju pomostu jakby z całą pewnością oczekiwał kogoś. Ale nikt doń nie przybywał nigdy, a kiedy statek odpłynął, człowiek ów pozostawał samotny i smutny na brzegu.
Radość gasła na jego twarzy, a kiedy udawał się w drogę powrotną, ledwo miał tyle sił, by wyjść na stromy brzeg.
Inżynier nie znał tego człowieka, ale pewnego pogodnego dnia, widząc, że znowu siedzi i gapi się na wodę, wszczął z nim pogawędkę. Dowiedział się zaraz, że czeka na córkę, która wyjechała z domu, a dzisiaj właśnie ma powrócić.
— Czy wiecie na pewno, gospodarzu, że dzisiaj przyjedzie? — spytał inżynier. — Od dwu miesięcy widzę was tu każdego dnia. Pewnie już kilka razy dała wam niedokładne informacje?
— O nie... nie... — odrzekł łagodnie — wcale nie nadesłała nam mylnych informacyj52!
— Cóż to u diaska znaczy? — wrzasnął inżynier, mający bardzo popędliwe usposobienie. — Siedzisz tu, człowieku, i czekasz, ona nie przybywa, a powiadasz, że nie dała mylnych wieści o swym powrocie?
— Nie! — odrzekł mały człeczek i spojrzał przyjaźnie prosto w oczy inżyniera. — Nie mogła tego uczynić, bo całkiem nie przysłała wieści o sobie!
— Nie mieliście tedy wcale listu? — spytał Boräus.
— Nie! Od października zeszłego roku nie pisała do domu!
— Czemuż tedy przychodzicie tu ciągle? — zdziwił się. — Wysiadujecie przez pół dnia, gapiąc się daremnie! Czyż to dobrze marnować tyle czasu, miast53 pracować?
— To prawda... to prawda — odrzekł — bardzo to niedobrze, ale — tu uśmiechnął się tajemniczo — sprawa zostanie już niedługo załatwiona!
— Człowieku! — krzyknął inżynier, wpadając ponownie w złość. — Jesteś osłem dardanelskim! Siedzisz bez powodu i czekasz daremnie! Miejsce dla ciebie najodpowiedniejsze w szpitalu wariatów.
Nic nie odrzekł. Otoczył ramionami kolana i siedział spokojnie. Uśmiech rozlewał się coraz to szerzej po jego obliczu i z każdą chwilą nabierał więcej jakiejś zwycięskiej pewności siebie.
Inżynier wzruszył ramionami, zostawił go i poszedł. Ale na pół drogi54 przystanął, uczuł litość i zawrócił. Przybrał życzliwy wyraz, a zwykłe rozgoryczenie malujące się na poważnej, surowej twarzy jego znikło gdzieś. Podał siedzącemu rękę i powiedział:
— Chcę wam dłoń uścisnąć. Dotychczas sądziłem, że w całym Borgu ja jeden jestem najciężej chory na tęsknotę. Teraz widzę, że znalazłem człowieka, który mnie w tym o wiele... wiele przewyższa.
Minęło już dwanaście miesięcy od wyjazdu Klary Gulli ze Skrołyki, ale Jan nie zdradził dotąd ni słowem, że wie coś o owych wzniosłych, wspaniałych rzeczach, jakie się jej przydarzyły. Powziął postanowienie milczeć aż do jej powrotu. Gdy nie będzie podejrzewała, że się czegoś przedtem dowiedział, natenczas z tym większą radością roztoczy przed rodzicami wspaniałość swą i osiągnięte dostojeństwo.
Ale na świecie tym zdarza się więcej rzeczy niespodziewanych niż tych, których oczekujemy na pewno. Toteż nadszedł dzień, w którym Jan zmuszony został złamać pieczęć tajemnicy i powiedzieć, jak się ma sprawa cała. Nie stało się to ze względu na niego samego. Chętnie byłby dalej nosił podarte odzienie i wiódł żywot biednego wyrobnika, wobec ludzi tając, że jest czymś więcej. Tylko dla dobra córki jedynie odkrył wielką tajemnicę.
Pewnego dnia siedział znów i czekał w przystani na córkę, bo nie mógł sobie tego odmówić, by nie pójść codziennie tam, gdzie zjawić się miała Klara Gulla. Nie mogła mu przecież tego wziąć za złe.
Parowiec przybił, a Jan zobaczył, że znowu nie ma Klary na pokładzie. Sądził nieraz, że w ciągu tak długiego czasu mogła już uporać się ze wszystkim i wrócić. Ale widocznie zjawiły się jakieś nowe trudności i przeszkody, jak w ciągu całego lata. Ha, trudno... ten kto ma tak wielkie zadania, nie może myśleć o sobie samym i wszystko naraz porzucić.
Szkoda jednak, że nie przybyła tego dnia właśnie, gdyż w przystani zjawiło się mnóstwo dawnych znajomych. Jan widział posła Karlsona ze Storwiku i Augusta Dära Nola z Prästerudu. Był też Björn Hindrikson, a na koniec stary Agrypa Prästberg. Agrypa czuł dotąd urazę do Klary Gulli za figla z okularami, jakiego mu wypłatała swego czasu.
Jan wyobraził sobie mimo woli, jakby to było pięknie, gdyby Klara ukazała się w całej swej wspaniałości właśnie dziś, gdy mógł ją widzieć Agrypa.
Ponieważ jednak nie było jej na pokładzie, przeto nie pozostawało nic innego, jak zabierać się z powrotem do domu. Miał właśnie zejść z pomostu, gdy mu zastąpił drogę stary, złośliwy Agrypa.
— Latasz, widzę, ciągle jeszcze za swoją córunią? — zaśmiał się Agrypa zjadliwie.
Jan uznał, że najlepiej zrobi, nie dając odpowiedzi, usunął się tedy na stronę, chcąc wyminąć natręta.
— No... no... — mówił dalej starzec — nie dziwię się, że rad byś się spotkać z tak wielką damą, jaką teraz została Klara Gulla...!
W tej chwili przyskoczył doń August Där Nol, chwycił go za ramię i dał znak, by milczał.
Ale Agrypa nie chciał ustąpić.
— Wie o tym cała parafia! — powiedział. — Czas więc najwyższy, by rodzice dowiedzieli się także, jak sprawy stoją. Jan Anderson źle wychował córkę, ale sam jest człowiekiem uczciwym. Nie mogę znieść, widząc, jak z tygodnia na tydzień wysiaduje tu i czeka na taką...
Tu nazwał Klarę ze Skrołyki mianem tak ohydnym, że ojciec jej, Jan, nie byłby go za nic w świecie powtórzył nawet w myśli.
Kiedy jednak Agrypa wymówił to słowo głośno, rzucając mu je w twarz w ten sposób, że wszyscy zebrani w przystani musieli niezawodnie usłyszeć, wszystko to, co od roku było utajone w Janie, utorowało sobie drogę na świat i przejawiło się samo. Nie mógł dłużej kryć tajemnicy. Córka przebaczy mu to, myślał, gdyż idzie o nią samą.
To, co miał rzec, wypowiedział bez żadnego gniewu, ani dla zemsty. Zadrgały mu usta i uczynił gest ręką świadczący, że odpowiedź wprost byłaby poniżej jego godności. Rzekł tylko:
— Nie wiem, Agrypo Prästbergu, czy będziesz śmiał powtórzyć to słowo, które wyrzekłeś dzisiaj, wówczas, kiedy przybędzie... cesarzowa...
— Cesarzowa? Jakaż to cesarzowa?... — drwił Agrypa, jakby dotąd nie słyszał nic a nic o dostojeństwie małej dziewczynki ze Skrołyki.
Jan nie dał sobie przerwać i mówił z tym samym co poprzód55 spokojem:
— Cesarzowa Klara, władczyni Portugalii, w złotej koronie na głowie. Siedmiu królów nieść będzie kraj jej cesarskiego płaszcza, siedem oswojonych lwów położy się u jej stóp, a siedemdziesięciu siedmiu dowódców wojsk kroczyć będzie w świcie z połyskującymi, obnażonymi mieczami w dłoniach. Wówczas zobaczymy się znowu, Agrypo Prästbergu...
Powiedziawszy to zamilkł na chwilę, sycąc się przerażeniem, jakie widział na twarzach wszystkich zebranych. Potem obrócił się i odszedł, naturalnie bez żadnych nieprzystojnych objawów dumy czy zarozumiałości.
Gdy tylko obrócił się plecami, w całej przystani powstał gwar i rozległy się krzyki. Nie zwracał na to zrazu uwagi i szedł dalej, za chwilę jednak usłyszał, że ktoś padł ciężko na ziemię, musiał się tedy obejrzeć.
Stary Agrypa leżał na pomoście, a nad nim stał z zaciśniętymi pięściami August Där Nol.
— Wiedziałeś dobrze, łajdaku — wołał — że nie zniesie tego ciosu, że nie zniesie wyjawienia prawdy! Nie masz odrobiny serca!
Tyle usłyszał Jan ze Skrołyki. Był mu wstrętny każdy zatarg, nie mógł patrzeć na bijatykę, przeto ruszył dalej, nie pytając nawet, o co im idzie.
I stała się rzecz dziwna. Skoro tylko znalazł się sam, z dala od ludzi, wstrząsnął nim gwałtowny płacz. Nie wiedział zgoła, co to znaczy. Niezawodnie płakał z radości, że nadszedł wreszcie czas wyjawienia tajemnicy. Wydawało mu się, że córka nagle wróciła do niego.
Pierwszej niedzieli września mieli zebrani na nabożeństwo w swartsjoeńskim kościele wierni widowisko, które musiało ich w niezmierne wprawić zdumienie.
W kościele tym jest wielki, szeroki chór, przecinający w poprzek całą nawę, a na pierwszej ławce tegoż chóru od niepamiętnych czasów zwykli zasiadać dostojnicy okoliczni, panowie po lewej, zaś panie po prawej stronie.
Nie było nigdy wzbronione siadać tam innym, zwyczajnym śmiertelnikom, bo kościół bez żadnych różnic dostępny był zawsze i jest wszystkim wiernym, ale nie przyszłoby naturalnie do głowy biednemu wyrobnikowi zajmować miejsca pośród możnych tego świata.
Dawnymi czasy Jan cieszył się bardzo, widząc siedzących tam pięknie ubranych, dostojnych, wykształconych, bogatych ludzi. Tejże nawet samej niedzieli uznawał z całą gotowością, że właściciel huty duwneńskiej, porucznik z Löwdali i inżynier z Borgu są to ludzie wspaniali, na których warto popatrzyć. Ale czymże byli oni wobec wspaniałości, jaką miano teraz zobaczyć. Czyż mógł się ktoś spodziewać, że na ławce w kościele tym zasiądzie prawdziwy cesarz?
I oto naprawdę zasiadł dziś potężny mocarz w pierwszej ławce małego, wiejskiego kościółka. Siedział na samym przedzie, na pierwszym miejscu, opierając ręce na wysokiej lasce o srebrnej gałce, z wysoką czapką z zielonej skóry na głowie, a na piersiach jego połyskiwały złotem i srebrem dwie wielkie, orderowe gwiazdy.
Gdy zabrzmiały organy, poruszył się na swym miejscu cesarz i zaczął śpiewać. Cesarz winien śpiewać w kościele głośno i wyraźnie, nawet wówczas, gdy nie umie znaleźć odpowiedniego tonu i nie trzyma się melodii. I tak radują się ludzie, słysząc jego głos.
Panowie siedzący obok cesarza zwracali się raz po raz i spoglądali na niego. Nie było w tym nic dziwnego, albowiem dopiero pierwszą mieli sposobność znajdować się przy tak wielkim dostojniku.
Musiał, co prawda, zdjąć czapkę z głowy, ale zrobił to jak się tylko dało najpóźniej. Cesarz wiedział, że tak uczynić należy, chciał jednak, by wszyscy nasycili się widokiem jego czapki.
Ludzie znajdujący się na dole, w nawie, również tej niedzieli ciągle podnosili głowy ku chórowi. Zdawało się, że więcej myślą dzisiaj o cesarzu niż o kazaniu.
Trzeba im to było przebaczyć. Niewątpliwie uspokoją się, gdy nawykną do obecności cesarza w kościele.
Przypuszczać należy, że zdumieli się, widząc owo nagłe wywyższenie znanego sobie dobrze, biednego Jana. Powinni jednak zrozumieć, że przecież ojciec cesarzowej, sam musiał zostać cesarzem, inaczej sprawy załatwić nie było sposobu.
Gdy Jan po nabożeństwie wyszedł na plac kościelny, przystąpiło doń zaraz kilku znajomych, ale nie mógł się z nimi rozmówić, bo kościelny Svartling nadbiegł szybko i poprosił go imieniem56 proboszcza do zakrystii.
Jan, wszedłszy do zakrystii z kościelnym, zastał proboszcza zatopionego w żywej rozmowie z posłem Karolem Karlsonem. Był obrócony do wchodzących plecami i siedział w fotelu o wysokim oparciu. Proboszcz widocznie zmartwiony był czymś i rozgniewany. Głos mu drżał tak, iż zdawało się, że wybuchnie płaczem.
— Dwie dusze powierzone mej pieczy poszły na zatratę i moja to jest wina! — mówił w podnieceniu.
Poseł starał się pocieszyć plebana.
— Przecież ksiądz proboszcz nie winien temu złu, które panuje po wielkich miastach! — perswadował.
Ale proboszcz nie dał się uspokoić. Ukrył w dłoniach swą piękną, młodzieńczą twarz i zapłakał.
— To prawda! — rzekł. — Ale czyż czuwałem, jak należy, nad młodą, osiemnastoletnią dziewczyną, czyż czyniłem, co trzeba, by nie rzuciła się w zepsuty świat? Czyż starałem się pocieszyć ojca, któremu córka była wszystkim, który nią tylko żył?
— Ksiądz proboszcz niedawno jest w tej gminie! — zauważył poseł. — Zarzut ten dotyka raczej nas, którzy znamy stosunki lepiej. Któż mógł jednak przypuszczać, że się to wszystko źle skończy? Wszakże młodzi muszą iść w świat? Większość spośród nas również losy w świat pognały, a jednak nieźleśmy na tym wyszli.
— Pomóż mi, wielki Boże! — zawołał proboszcz. — Oświeć mnie, bym z nim mówił, jak trzeba! Naucz jak przytrzymać jego rozsądek, który ulata!
Kościelny stojący obok Jana chrząknął, a proboszcz obejrzał się szybko.
Zerwał się z fotelu i ujął dłoń Jana w obie dłonie.
— Drogi Janie! — zaczął.
Był to wysoki mężczyzna o jasnych włosach i pięknym obliczu. Nikt nie mógł się oprzeć tkliwemu spojrzeniu jego niebieskich oczu, pełnych współczucia i życzliwości. Ale w tej sytuacji nie pozostawało Janowi nic innego do uczynienia, jak sprostować pomyłkę proboszcza, toteż dokonał tego niezwłocznie.
— Mój dobry proboszczu, nie ma tu żadnego Jana. Stoi przed panem cesarz Jan, władca Portugalii, a kto mnie nie chce zwać właściwym imieniem, z tym nie mam nic do gadania.
Powiedziawszy to, zaszczycił Jan proboszcza lekkim, cesarskim skinieniem głowy, włożył czapkę i obrócił się na pięcie.
Pozostali w zakrystii spoglądali z przerażeniem za odchodzącym, który otwarł drzwi i za chwilę znikł im sprzed oczu.
Uwagi (0)