Tętniące serce - Selma Lagerlöf (dostęp do książek online TXT) 📖
Tętniące serce to powieść szwedzkiej autorki, Selmy Lagerlöf, poruszająca temat miłości ojcowskiej.
Akcja powieści rozgrywa się pod koniec XIX wieku w szwedzkiej wsi, a jej głównym bohaterem jest Jan, ojciec Klary. Mężczyzna, który początkowo był niezadowolony z tego, że zostanie ojcem, zmienia się diamteralnie, gdy po raz pierwszy widzi nowo narodzoną córeczkę. Od tej pory Klara staje się najważniejsza w jego życiu. Przychodzi jednak moment, kiedy ukochana córka musi opuścić dom rodzinny. Jan, przeżywając wyjazd dziecka, tworzy swój własny mit o jej postaci…
Powieść została opublikowana w 1914 roku i wzbudziła ogromne zainteresowanie ze względu na poruszenie miłości nie macierzyńskiej, a ojcowskiej. Selma Lagerlöf została laureatką literackiej Nagrody Nobla w 1909 roku jako pierwsza kobieta w historii.
- Autor: Selma Lagerlöf
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Tętniące serce - Selma Lagerlöf (dostęp do książek online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Selma Lagerlöf
Przechodząc pod oknami, zobaczył, że izba przystrojona jest w wieńce, a na stole stoją filiżanki z kawą, zupełnie tak, jak onego dnia, o którym nie mógł zapomnieć. Katarzyna urządziła uroczystość pożegnalną dla córki wyruszającej w świat dla ratowania ojcowizny.
Niezawodnie wszyscy w izbie musieli płakać, zarówno ci, którzy przyszli z pożegnaniem, jak i matka wraz z córką. Słyszał nawet aż na podwórzu szlochanie Klary, ale nie czyniło to nań żadnego wrażenia.
— Kochani ludzie, uspokójcie się — mamrotał do siebie, stojąc w drzwiach szopy — wspomnijcie bodaj ptaki! Wszakże zostają wyrzucone z gniazda, gdy nie chcą iść precz z własnej woli. Czyście widzieli kiedy młodą kukułkę? Co za przykry obraz przedstawia to duże, tłuste ptaszysko próżniacze, gdy leży w gnieździe i domaga się jadła, a biedni rodzice zamęczają się w celu dostarczenia pożywienia żarłokowi.
„Wszystko jest tak, jak być powinno — myślał dalej. — Młodzi nie mogą siedzieć ciągle na karku starym... trzeba koniecznie, by szli w świat... tak, tak, kochani ludzie, inaczej być nie może!”
Na koniec uciszyło się w izbie. Sąsiedzi odeszli zapewne, teraz więc mógł wracać.
Przez chwilę jeszcze porządkował wędki i sieci. Wolałby znaleźć się w izbie, dopiero gdy Klara i Katarzyna położą się i zasną, zanim próg przekroczy.
Toteż dopiero kiedy już nie dolatał41 doń bardzo długo żaden szmer, wśliznął się ostrożnie i cicho niby złodziej do środka.
Ale kobiety nie położyły się jeszcze i mijając okna, zobaczył Klarę Gullę. Siedziała oparta łokciami o stół, a głowę złożyła na dłoniach. Wydało mu się, że ciągle jeszcze płacze.
Katarzyna była zajęta pakowaniem pośrodku izby i Jan widział, jak zawija naręcz sukien Klary w dużą chustkę.
— Dajcie temu spokój, matko! — ozwała się dziewczyna, nie podnosząc głowy. — Widzicie przecież dobrze, ojciec gniewa się na mnie, że jadę...
— Oo... przeprosi się on niedługo... — odparła Katarzyna obojętnie.
— Mówicie tak, bo nic sobie z niego nie robicie! — zawołała głośno, łkając Klara. — Na myśli wam tylko dom! Ale ja i ojciec jesteśmy jedna dusza... Nie mogę go opuścić!
— A cóż będzie z domem? — spytała Katarzyna.
— Niech będzie co chce, byle ojciec kochał mnie dalej! — załkała Klara.
Jan odstąpił od drzwi, gdzie się zatrzymał, przekroczył próg i usiadł na nim. Nie wierzył, by Klara została w domu. Nie, wiedział on lepiej od innych, że musi ruszyć w szeroki świat. A mimo to wydało mu się, że znowu trzyma w ramionach ów zwitek bielizny i chustek, jak to było wówczas. Serce jego zaczęło bić znowu. Biło szybko, tętniło głośno, śpieszyło się, jakby stanęło przed laty i chciało nadrobić opóźnienie, dogonić właściwą liczbę uderzeń.
Jednocześnie uczuł Jan, że został bez ochrony, bez podpory na świecie.
Zjawił się ból, zjawiła troska, wypełzły kędyś z dna, niby z przepaścistej studni i rozesłały się przeraźnymi42 cieniami wokół.
Wiedział, że są straszne, czuł ich ukąszenia, a jednak rozwarł ramiona szeroko, na twarzy jego zjawił się uśmiech szczęścia i szepnął:
— Witajcie! Witajcie! Witajcie!
Statek parowy „Anders Aksel” odbił dawno od przylądka w Borgu, unosząc na pokładzie Klarę Gullę, a Jan i Katarzyna stali ciągle jeszcze na pomoście i patrzyli za nim, chociaż znikł im sprzed oczu i nie było już zeń śladu. Wszyscy, którzy mieli cokolwiek do czynienia w przystani, poszli sobie do innych zajęć. Dozorca zdjął flagę i zamknął magazyn, ale para wyrobników nie ruszała się z miejsca, stali oboje, nie mogąc się zdobyć na powrót do domu.
Dopóki mogli śledzić spojrzeniem statek, rzecz była zupełnie naturalna, czemu jednak stali tutaj, gdy znikł, nie wiedziało zapewne żadne z nich.
Być może nie wracali dlatego, że bali się iść tak osamotnieni długą drogą, a potem znaleźć dom pusty i smutny.
„Teraz już tylko dla niego samego przyjdzie mi gotować i na niego już tylko wyczekiwać będę! — myślała Katarzyna. — A czymże mi on jest właściwie? Mógł sobie z nią jechać! Dziewczyna jedna tylko rozumiała tę głupią gadaninę, ja nigdy nie wiem, o co mu idzie! Lepiej by mi było zostać samą!”
„Wolałbym sam się pasować ze smutkiem moimi — myślał Jan. — Cóż mi z tej głupiej, swarliwej Katarzyny? Będzie dreptała po izbie i gadała trzy po trzy! Dziewczyna umiała z nią tak postępować, że była wesoła i łagodna, teraz wyjdzie na wierzch jej natura właściwa i nie usłyszę już nigdy dobrego słowa!”
Nagle drgnął Jan i cofnął się wstecz. Potem pochylił się i zdjęty podziwem padł na kolana. Oczy jego rozbłysły, a twarz oblał uśmiech szczęścia.
Wpatrywał się w wodę i Katarzyna pewna była, że widzi tam coś niezwykłego, mimo że niczego dostrzec nie mogła, chociaż stała przy nim blisko. Nie... nie... nie było nic niezwykłego na wodzie. Goniły się tylko po powierzchni szarozielone fale, igrały ze sobą bez końca... bez końca. Zresztą nic.
Jan posunął się na sam koniec pomostu i pochylił się nad wodą z wyrazem twarzy, jaki miał wówczas jeno, kiedy widział idącą na jego spotkanie Klarę Gullę, a jakiego nie przybierał nigdy, rozmawiając z kim innym.
Usta były otwarte, drżały wargi, ale ani jedno słowo nie doleciało do uszu Katarzyny. Po licach jego śmigały jasne uśmiechy, zupełnie jakby dziewczyna stała przed nim i żartowała z nim wesoło.
— Cóż ci to Janie? — spytała Katarzyna.
Nie odpowiedział, uczynił tylko ręką gest, jakby nakazywał milczenie.
Zaraz potem uniósł głowę w górę i wpatrzył się w dal, śledząc najwyraźniej oczyma coś, co się oddalało od brzegu ginąc na falach.
Odpływało szybko, niby statek przed chwilą, a niebawem Jan stanął wyprostowany i przysłonił oczy dłonią, by lepiej widzieć.
Tak trwał w bezruchu, aż wszystko znikło. Potem zwrócił się do Katarzyny, przysunął się nawet całkiem blisko do niej.
— Czyś co widziała? — spytał.
— Cóż mogłam widzieć na wodzie prócz fal?... Wszakże niczego więcej nie ma! — odparła.
— Dziewczyna wróciła łódką! — powiedział tak cicho, że ledwo dosłyszeć mogła ten szept. — Pożyczyła jej sobie od kapitana. Widziałem najdokładniej nazwę na dziobie, była ta sama, jaką nosi statek. Odjeżdżając powiedziała, że czegoś zapomniała, że musi koniecznie z nami o czymś jeszcze pomówić.
— Boże miłosierny! — zawołała Katarzyna. — Pleciesz od rzeczy! Gdyby dziewczyna wróciła, musiałabym ją przecież i ja również zobaczyć!
— Cicho bądź! Inaczej nie powiem ci, czego od nas chciała! — wyszeptał uroczyście i tajemniczo. — Otóż mówiła, że serce ją boli na myśl, co teraz z nami będzie. Dotąd kroczyła pośrodku nas, trzymając jedną ręką mnie, drugą ciebie i wszystko było dobrze. Ale gdy jej zbraknie i nie będzie nas trzymała razem, to kto wie, co się stać może. Możliwe, powiedziała, że matka i ojciec rozejdą się każde w swoją stronę.
— Że też dziewczyna i o tym nawet nie zapomniała? — wykrzyknęła Katarzyna.
Wstrząsnęły ją do głębi usłyszane słowa, gdyż wyrażały własne jej myśli, jakie przed chwilą snuła. Toteż zupełnie zapomniała o niemożliwości powrotu córki do przystani w łodzi i niedorzeczności przypuszczenia, by mogła rozmawiać z mężem, niewidzialna także dla niej.
— Wróciłam — opowiadał dalej Jan — wróciłam, jak mogłam najszybciej, by połączyć wasze ręce. Nie wolno wam ich puszczać, musicie to uczynić dla mnie, trzymajcie się tedy tak długo, aż wrócę i będę mogła znowu stanąć pośrodku, by was połączyć, jak przedtem. Powiedziała to i zaraz odpłynęła!
Przez chwilę trwało milczenie, potem ozwał się znowu Jan niepewnym, trwożliwym głosem, wyciągając do żony rękę, dziwnie miękką i delikatną, mimo ciężkiej roboty od wielu, wielu lat.
— Oto moja dłoń! Czynię to na życzenie Klary Gulli.
— Masz moją! — odparła Katarzyna. — Nie pojmuję wprawdzie, jak się to wszystko mogło stać, o czym mówisz, nie wiem, jak mogłeś ją widzieć, ale ponieważ życzycie sobie oboje, byśmy się trzymali razem, tedy zgadzam się!
Udali się z powrotem do domu, idąc ręka w rękę przez całą, długą drogę do Skrołyki.
Minęło kilka tygodni od wyjazdu Klary Gulli, a Jan znajdował się pewnego ranka na halach wysoko na upłazach gór położonych, gdzie pasły się trzody. Naprawiał zepsute zagrodzenie jednego z pastwisk Larsa Gunnarsona. Z miejsca, gdzie pracował, słyszał poszum drzew i widział samicę głuszca otoczoną młodymi, szukającą pożywienia w trawie pod jedlami43. Już prawie kończył robotę, gdy nagle posłyszał dolatujący od strony trzęsawisk rozpaczny44 poryk. W głosie tym był strach śmiertelny, tak że zadrżał od stóp do głowy.
Nastawił uszu i za moment doleciał go ryk ponownie. Teraz nie bał się już, bowiem wiedział, że to było wołanie o pomoc, przeto trzeba było śpieszyć co prędzej.
Rzucił robotę i pobiegł przez lasek brzozowy w gęsty bór. Nie potrzebował szukać daleko, bo niebawem miał przed oczyma wszystko. Pomiędzy drzewami słało się wielkie, niebezpieczne trzęsawisko. Jedna z krów Larsa zapędziła się za daleko i dostała w miejsce, gdzie torfiasty grunt mógł wprawdzie unieść jej ciężar, ale pod spodem stała woda, przeto za każdym stąpnięciem torf ustępował i zwierzę zapadało się coraz to głębiej.
Krowa ta była najlepszą sztuką bydła w całej stajni Larsa. Jan spostrzegł to zaraz i przypomniał sobie, że dawano za nią dwieście talarów bitych.
Krowa tkwiła w bagnie. Przestraszona była do tego stopnia, że nie ruszała się wcale, a tylko od czasu do czasu wydawała słabe ryki rozpaczy. Ale Jan zauważył wysiłki, jakie czyniła, by się wydostać na twardy grunt, bo obryzgana była aż po rogi błotem, a zielonawe torfowisko i mech rozdeptane i poszarpane były racicami w szerokim kręgu wokoło niej.
Janowi dziwne się wydało, że nikt prócz niego nie słyszał ryku, bo krowa musiała przecież odzywać się głośno w pierwszej chwili. Widocznie ludzie byli daleko albo nie domyślili się, o co idzie. Zdawszy sobie z wszystkiego sprawę, bez chwili zwłoki pobiegł na folwark po ratunek.
Była to ciężka robota. Pokładziono na trzęsawisku deski i drągi i obwiązano krowę powrozami, by ją na nich wyciągnąć. A niełatwo to przyszło, bo w chwili gdy się zaczął ratunek, krowa zapadła się już z grzbietem i tylko głowa jej sterczała ponad wodą i błotem.
Na koniec wydobyto zwierzę, postawiono na twardym gruncie i odprowadzono szczęśliwie do stajni. Gdy już było po wszystkim, gospodyni oświadczyła, że uraczy kawą tych, którzy najgorliwiej pracowali nad ocaleniem.
Nikt gorliwszy nie był od Jana ze Skrołyki. Przy tym jego to było wyłączną zasługą, że dowiedziano się o wypadku i pośpieszono z ratunkiem. A krowa była nie lada sztuką, skoro dawano za nią aż dwieście talarów.
Wielkie szczęście spotkało Jana, bo niepodobieństwem było wprost, by nowy właściciel Falli nie odwdzięczył się za czyn taki.
Coś podobnego przydarzyło się raz za dawnych właścicieli. Koń wbił sobie w bok pal z płotu, a Eryk nagrodził dziesięciu talarami tego, który doniósł o wypadku i pomógł doprowadzić zwierzę do stajni. Stało się to zaś, pomimo iż konia nie dało się uratować i musiano zastrzelić.
Krowa żyła i nie poniosła żadnego szwanku, toteż niezawodnie Jan będzie się mógł udać nazajutrz do kościelnego lub innego umiejącego pisać człowieka, by mu napisał list, wzywający Klarę z powrotem do domu.
Jan wyprostował się mimo woli i podniósł głowę, wchodząc do izby czeladnej. Stara Erykowa krzątała się dokoła stołu, roznosząc filiżanki gorącej, wonnej kawy, a Jan nie zdziwił się wcale, że mu podała sama i to jeszcze przed tym, zanim Lars otrzymał swoją porcję.
Podczas picia rozpowiadali wszyscy, jak odważny okazał się Jan. Sami tylko nowi właściciele, ani Lars, ani jego żona, nie otwarli ust i nie wyrzekli słowa pochwały.
Ale Jan był tak pewny, że minęły dla niego złe czasy i że szczęście zbliża się doń szybkim krokiem, iż bez trudności znalazł pocieszenie mimo milczenia Larsa i wytłumaczył je sobie.
Oto milczał zapewne dlatego, by to, co miał powiedzieć, wywołało tym większe wrażenie.
Co prawda, jakoś zbyt długo zwlekał ze swoją pochwałą. Inni nagadawszy się do syta, umilkli i uczuli się po trochu zakłopotani.
Kiedy stara Erykowa poprosiła na drugą filiżankę, wzbraniało się wielu z grzeczności, a między nimi Jan.
— Napij no się, mój Janie! — rzekła Erykowa. — Gdyby nie ty, stracilibyśmy dzisiaj naszą Łysą, która warta jest dwieście talarów!
Po słowach tych nastąpiło długie, kłopotliwe milczenie, a oczy zebranych zwróciły się na pana domu, który teraz winien był nareszcie wypowiedzieć bodaj kilka słów uznania i dać wyraz swej wdzięczności.
Lars odchrząknął raz i drugi, jakby chciał dać temu, co powie, szczególne znaczenie i ozwał się:
— Cała ta sprawa wydaje mi się nieco dziwna! Wszyscy wiemy, że Jan dłużny jest dwieście talarów, a on także wie, że mi na wiosnę dawano za Łysą taką samą kwotę. Jakież to jednak dziwne, iż krowa wpadła do bagna, a uratował ją nie kto inny, ale właśnie on sam? Jakże się to wszystko razem zgadza... nie powiedzieć.
Zamilkł i znowu odchrząknął. Jan wstał i zbliżył się, ale ani on, ani żaden z obecnych nie wiedział, co powiedzieć.
— Nie wiem dlaczego właśnie Jan posłyszał ryk krowy w bagnisku? — ciągnął dalej Lars. — Być może, że kiedy się zdarzył wypadek, znajdował on się bliżej Łysej, jak nam to powiedział? Może skorzystał ze sposobności pozbycia się długu i może sam wpędził krowę w trzęsawisko...?
Pięść Jana spadła z taką siłą na stół, że filiżanki podskoczyły wysoko w górę.
— Sądzisz drugich według samego siebie! — zawołał.
Uwagi (0)