Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup (książki online biblioteka txt) 📖
Młyn na wzgórzu to powieść autorstwa Karla Gjellerupa wydana w 1896 roku. Akcja rozgrywa się na duńskiej wyspie Falster pod koniec XIX wieku.
Jakub, owdowiały młynarz, jest zakochany w pięknej Lizie. Wkrótce jednak dowiaduje się, że kobieta, którą tak kocha, ma romans z Jorgenem, parobkiem. Ta sytuacja staje się przyczynkiem do tragedii, która rozegra się w starym młynie…
Powieść Młyn na wzgórzu to summa modernistycznych tendencji literackich — obecnego nihilizmu i dekadentyzmu, psychologicznego podejścia do bohaterów, a także głębokiej refleksji moralnej, związanej z charakterystyczną dla epoki postacią femme fatale.
W 1917 roku Karl Gjellerup, duński dramaturg, poeta i powieściopisarz, otrzymał Nagrodę Nobla za całokształt twórczości: za „różnorodną twórczość poetycką i wzniosłe ideały”.
- Autor: Karl Gjellerup
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup (książki online biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Karl Gjellerup
Już od paru godzin Zajęcza Wdowa bawiła w gościnie u pani Andersen; chciała ona zasięgnąć u dziedziczki porady ze względu na to, że jej córka, Ana, poszukiwała właśnie służby. Czy też pani Andersen słyszała może, że służąca proboszcza wypowiedziała miejsce od października?
Pytanie to wydało się dziedziczce wskazówką opatrzności. Ana była roztropną dziewczyną, pochodziła z dobrej rodziny. Czemuż by więc nie mogła przyjąć służby w młynie u jej zięcia? Od dawna już pani Andersen dążyła do tego, by ukrócić wszechwładzę Lizy w młynie; zdawała sobie bowiem jasno sprawę z tego, że zupełne załamanie władzy Lizy i wypędzenie jej jest na razie niemożliwe. Nieraz też namawiała Jakuba, by przyjął drugą służącą. Ale zazwyczaj kończyło się wszystko czczą gadaniną, nie mogła bowiem podsunąć mu od razu odpowiedniej kandydatki. Ale Zajęcza Ana była niewątpliwie bardzo odpowiednią osobą! I natychmiast zaczęła zachwalać służbę w młynie jako nieporównanie korzystniejszą niż w probostwie.
O tak, gdyby Ana znalazła służbę w młynie, to byłoby bardzo dobrze! Ale Zajęcza Wdowa słyszała, że Liza kłusowniczanka wypełnia tam wszystkie posługi, zajmuje się porządkami domowymi, kuchnią, a nawet piekarnią.
Tak, to prawda, niestety. Ale musi się to raz nareszcie skończyć, bo ta cała gospodarka Lizy nie prowadzi, Bóg świadkiem, ku dobremu.
Zajęcza Wdowa zmarszczyła czoło, tak że włosy niemal je zakryły, i nacisnęła głową tak mocno podbródek, że dolna jego warstwa wysunęła się naprzód niby poduszka. Poruszyła niecierpliwie wargami, a gdyby miała ruchome uszy, to z pewnością lewe ucho przechyliłoby się daleko ku pani Andersen, która kiwała głową i mrugała oczyma bardzo znacząco.
Na ogół dziedziczka nie była zbyt rozmowna, a zwłaszcza w sprawach rodzinnych trzymała język za zębami. Ale od młodości odnosiła się do Zajęczej Wdowy z pewną lekceważącą poufałością, teraz zaś, gdy wchodziły w grę tak doniosłe sprawy, nie krępowała się wcale i bez ogródek piętnowała podstępną rolę, jaką Liza gra w młynie i jaką grała wówczas, gdy nieboszczka jej córka jeszcze żyła. Gdyby nie biedny chłopiec, sierota, skusiłaby już może Jakuba, by się z nią ożenił! Na szczęście młynarz poczuwa się do odpowiedzialności i wstydzi się dać chłopcu taką matkę. Tak, tak, to zgoła dziwne: nieraz wydaje się, jakoby młynarz szukał ochrony w towarzystwie dziecka. Zwłaszcza w ostatnim czasie nie rozstaje się z nim prawie — stąd wniosek, że sytuacja jest poważna. Dlatego zgłoszenie się Any jest wprost szczęśliwym zrządzeniem opatrzności. Pani Andersen nie chciałaby bowiem wprowadzać w te stosunki pierwszej lepszej obcej osoby. Ana zaś jest dobrym, roztropnym dziewczęciem. A skoro tylko Liza przestanie tam wszechwładnie rządzić, wszystko, oczywiście, odmieni się na lepsze.
Zajęcza Wdowa słuchała ze współczującym chrząkaniem opowieści o tej gospodarce w młynie i wyraziła najzupełniej zgodę. Aby więc kuć żelazo, póki gorące, wysłano sztafetę do młyna za pośrednictwem pastucha, a niebawem przyszedł młynarz, prowadząc za rękę małego Janka...
Siedzieli zatem przy stole; kiedy zaś zaspokoili apetyt, dziedziczka wytoczyła swój projekt i poleciła Anę jako dziewczynę, która na pewno zadowoli młynarza. Smok, trawiący jeszcze jedzenie, przytakiwał głuchym pomrukiem, a Zajęcza Wdowa zaręczała płaczliwym głosem, że Ana wypełni wszystkie obowiązki jak najlepiej.
Młynarz kiwał głową, kiedy niekiedy dorzucał jakieś słowo i wyrażał w ten sposób uznanie dla doskonałości Zajęczej Any. Ale nie wydawało się, by z entuzjazmem witał propozycję. Pozwalał innym mówić, co tylko chcieli, a nawet i więcej, sam natomiast milczał, uporczywie wpatrywał się w talerz i z bezmyślną dokładnością dzielił na drobne kąski kawałek chleba z masłem.
Wszystko sprawiało mu wielką przykrość. Był to atak przeciwko Lizie. Wprawdzie już dawniej zdarzały się często drobne zaczepki, teraz jednak był to rozstrzygający, dobrze uplanowany atak. Gdyby uległ, w dom jego weszłaby obca osoba, szpiegująca jego i Lizę. Już sama ta myśl burzyła krew w żyłach. Z drugiej strony żywił głęboki szacunek dla głównej atakującej: była ona matką Chrystyny i babką Janka, miała niewątpliwie prawo wypowiedzieć swe zdanie, zwłaszcza że podejrzenia jej były poniekąd uzasadnione.
Nastała chwila milczenia. Przerwał ją wreszcie Janek, wodząc rozradowanym spojrzeniem po obecnych.
— No, to Liza pójdzie sobie, gdy przyjdzie Ana?
Pani Andersen i Zajęcza Wdowa porozumiały się szybkim spojrzeniem, co jeszcze bardziej zaniepokoiło młynarza. Smok, który jak zazwyczaj trwał w błogim stanie tępoty trawienia, nie zorientował się w sytuacji i z dobroduszną miną począł w dobrej wierze pocieszać chłopca: niechaj się nie martwi, Liza na pewno pozostanie na miejscu. Ana nie zdoła sama prowadzić całego gospodarstwa w młynie. Potwierdziła to również Zajęcza Wdowa, oświadczając, że, przynajmniej na razie, jej Ana nie sprostałaby wszystkiemu.
Janek wpatrywał się w mówiących rozszerzonymi oczyma, w których wnet zaświeciły łezki rozczarowania.
— Na miłość boską, nie beczże Janeczku! — pocieszał w dalszym ciągu Smok. — Wszak słyszysz, że zostanie! Liza nie odejdzie, pozostanie u was... czyż nie słyszysz?
Janek istotnie słyszał. Już nie beczał teraz, ale wył.
— Ja nie chcę wcale, żeby została! Niech przyjdzie Ana na jej miejsce!
Ten nieoczekiwany protest tak zdumiał wujaszka, że rozparł się na fotelu i spoglądał na siostrzeńca rozszerzonymi oczyma.
— Ale to najdziwniejsze dziecko pod słońcem! Teraz nagle nie chce słyszeć o Lizie, a dopiero co płakał dlatego, że odchodzi! Szczególny chłopak! Ach, matko, daj mu trochę słodkiej kaszy... może go to uspokoi.
Podczas gdy zastosowano ten środek kojący bóle z jak najlepszym wynikiem, młynarz oświadczył wreszcie, że nie widzi właściwie powodu, dlaczego należałoby dawać wikt i pensję dwom dziewuchom, skoro jest już jedna, która wszystko doskonale załatwia.
Ta uwaga wydała się szwagrowi młynarza tak trafna, że zdziwił się tylko, czemu sam od razu nie wpadł na ten pomysł. Odłożył nóż i uderzył dłonią w stół!
— Zupełnie słusznie, Jakubie! Nie jesteś chyba wariat!
Matka spojrzała natychmiast na niego karcącym wzrokiem, który uświadomił mu, że powiedział głupstwo i że w ogóle jak zazwyczaj nie rozumie całkiem, o co chodzi. Smok zakropił swe zakłopotanie kieliszkiem wódki i nakłonił też młynarza do wypicia: nie ma nic lepszego na świecie aniżeli łyk żytniówki, takiej z fuzlem, który piecze w gardle — niech diabli porwą wszelakie akwawity! A do tego na przekąskę kawałek czarnego chleba i ser z kminkiem. Już to nikt nie zagniata takiego sera z kminkiem jak matka!
— Tak, powiadasz, że teraz wszystko robi jedna służąca — zaczęła pani Andersen nawiązywać do sprawy — ale pytanie, czy nie można by zrobić tego lepiej. Wówczas, kiedy jeszcze nieboszczka Chrystyna przykładała rękę do wszystkiego — tutaj Smok westchnął, a Zajęcza Wdowa pokiwała głową — wówczas gospodarka była może nieco inna. Nie ma też nikogo, kto by się zajął dzieckiem... bo do Lizy nie mam zaufania, a ty także nie możesz go ciągle pilnować. Ta odrobina strawy i drobna zapłata, dziękować Bogu, nie zubożą cię chyba, a gdy wszystko pójdzie tak jak należy, ten mały wydatek przyniesie sowite zyski.
— Tak, to prawda! — przytwierdził Henryk Smok, pragnąc naprawić swoją nieopatrzność. — To bardzo ważne, co matka powiada. Zastanów się nad tym, Jakubie! Jak Boga kocham, zastanów się!
— Teraz nadarza się sposobność — mówiła matka dalej — jakiej nie znajdziesz co dzień. Zgłasza się do służby dziewczyna, z której będziesz zadowolony.
— Tak, moja Ana nie zawiedzie zaufania — pisnęła Zajęcza Wdowa.
— Oczywiście, oczywiście! Dzisiaj trudno o dobrą służbę i trzeba chwytać rękami i nogami, jeżeli się nadarza coś dobrego — przytwierdził syn.
— Więc dobrze, pomówię o tym z Lizą. Być może, że sama przyjmie chętnie pomoc, jeżeli jej zaofiaruję.
— Nie rozumiem, dlaczego należałoby zapytywać Lizę o jej zdanie — wtrąciła jadowicie pani Andersen. — Wiemy wszyscy aż nadto dobrze, co by Lizie dogadzało.
Ta bezpośrednia aluzja pokryła rumieńcem twarz młynarza. Ukradkiem przyjrzał się otoczeniu. Zajęcza Wdowa okazywała dyskretne, nic niemówiące oblicze. Szwagier kiwał potakująco i poważnie głową: „Tak, tak, wiemy wszyscy!” — rozmyślając jednocześnie tępo i beznadziejnie nad tym, co znaczą właściwie słowa matki i co by, do diabła, dogadzało tej Lizie! Albowiem pani Andersen uważała syna za tak niepewnego głupca, że nie zwierzyła mu swych trosk z powodu sytuacji w młynie. Smok zaś własnym konceptem nie wpadłby nigdy na ten bajkowy pomysł, że mała Liza kłusowniczanka ze złodziejskiego gniazda na moczarach chce zostać młynarką w młynie na wzgórzu. Nie domyśliłby się tego, gdyby nawet przez sto lat zastanawiał się nad problemem, o czym wszyscy wiemy, co by Lizie dogadzało. Tam do diabła! Czego by ona chciała? Czy podwyżki płacy? No, w takim razie kosztowałoby to Jakuba taniej, aniżeli gdyby przyjął drugą służącą.
Dziedziczka przedsięwzięła jeszcze jeden atak, ale młynarz trwał przy swoim; najpierw pomówi o tym z Lizą, a jeżeli ona będzie wolała pracować dalej bez pomocy, w takim razie nie przyjmie drugiej służącej.
Smok powstał, podszedł ku oknu i chrząkał z zadowoleniem — teraz zrozumiał już wszystko! Tak to jest, a nie inaczej: chce być sama w młynie i otrzymać podwyżkę płacy — oto, co by dogadzało Lizie kłusowniczance!
Jakub wstał także; chciał wracać do domu.
Niebo było zachmurzone, krople deszczu bębniły w okna.
Pani Andersen dowodziła, że nie potrzeba się spieszyć. Ale młynarz nie chciał czekać. Musi wstać wcześnie rano, roboty w bród; zresztą czekanie jest bezcelowe, bo deszcz nieprędko przestanie padać.
— To prawda! — zawołał Smok, który stał pochylony przy oknie, wyglądając na podwórze, a teraz energicznie się odwrócił. — To prawda! Deszcz nieprędko przestanie padać, dam ci to na piśmie... Widzisz, matko, jak to dobrze, że sprzątnęliśmy dziś resztę żyta... upierałem się przy tym, i słusznie, bardzo słusznie... Czułem to w kościach, że będzie lało... „Zwozić to gałgaństwo!” mówiłem... i jak widzisz, dobrze się stało.
Zacierał ręce, zachwycony własną energią, aczkolwiek nikt ani pomyślał o tym, by żyto pozostawić na polu.
Chłopiec zasnął, położywszy główkę na łonie babki.
— W takim razie zostaw tu Janka — prosiła. — Dziecko śpi tak smacznie.
— Nie, wolę zabrać chłopca.
— Na taką ulewę, rozespanego?
— Ach, głupstwo. Nie jest z cukru, nie roztopi się, droga niedaleka... Janku!
Chłopiec, który na wpół się przebudził i posłyszał ostatnie słowa, przetarł oczy i powiedział, że chętnie pozostałby u babki. Młynarz targnął nerwowo brodę i wziął swój kapelusz i czapkę chłopca, które leżały obok na krześle.
— Nie, Janku, chodź! To lepiej, że pójdziesz ze mną do domu!
Wszyscy troje stali przy oknie, przyglądając się, jak ojciec i syn szli przez aleję czerwonej jarzębiny. Wysoka postać młynarza chwiała się nieco, w postawie i w ruchach przejawiał się jakiś brak woli; trzymał chłopca za rękę, ale wydawało się, że to raczej chłopiec go prowadzi, niż on dziecko. W pewnej chwili odciągnął go na bok, gdy chciał wejść w dużą kałużę. Powoli postacie ich zatarły się w deszczowej zasłonie.
Dziedziczka pokiwała znacząco głową.
— Oto widzieliście sami. Nie odważył się... Musi mieć chłopca przy sobie!
— Tak jest, nie inaczej. Widocznie się boi — odpowiedziała Zajęcza Wdowa, potakując ruchem głowy, a jednocześnie krępując podbródek wstążkami kapelusza.
— Ach tak! Jakub był zawsze nieco bojaźliwy, wiemy to wszyscy — wtrącił Smok, chociaż niedorzeczna gadanina obu bab wydawała mu się najtrudniejszą do rozwiązania zagadką.
Ale obie baby bynajmniej nie plotły niedorzeczności; mówiły po prostu prawdę. Jakub istotnie obawiał się Lizy, a jeszcze bardziej samego siebie: obawiał się niepokoju namiętności i tego wciąż czujnego pożądania, które niby magnetyczną siłą ciągnęło go ku dziewczynie. A przecież mógł był przypuszczać, że wszystko się już zakończyło, że przebył szczęśliwie tę chorobę. Od czasu swej rozmowy z leśniczym w dniu pogrzebu miał nieustannie przed oczyma przyszłe małżeństwo z Hanną — to małżeństwo, które nie ulegało wątpliwości. Związek ten był niejako już zawarty dzięki przyrzeczeniu, jakie dał zmarłej, co więcej, był pobłogosławiony ręką ducha. Czyż duch Chrystyny nie przemówił już za nim w leśniczówce? Co prawda, leśniczy i jego siostra mogli zaledwie przeczuwać tajemnicze znaczenie posłannictwa śmierci; powiedział im, że Chrystyna myślała o Hannie z leśniczówki w ostatniej chwili swego życia, ale nie powiedział im, co myślała. I wyczuwał, że Hanna jest mu przychylna, był przekonany, że brat i siostra uznają ten związek za coś rozumiejącego się samo przez się, chociaż najprawdopodobniej nie rozmawiali jeszcze o tym, a może nawet pomysł taki nie stanął im wyraźnie przed oczyma.
Dlatego też doznawał zawsze w tym cichym domu wśród lasu jakiegoś dobroczynnego uczucia spokoju, świątecznej ciszy; dawało ono duchowi wypoczynek, dawało pomyślną zapowiedź niby nienaruszalne prawo posiadania, niby dobrze nabyty grunt, na którym mógł zbudować solidny gmach
Uwagi (0)