Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup (książki online biblioteka txt) 📖
Młyn na wzgórzu to powieść autorstwa Karla Gjellerupa wydana w 1896 roku. Akcja rozgrywa się na duńskiej wyspie Falster pod koniec XIX wieku.
Jakub, owdowiały młynarz, jest zakochany w pięknej Lizie. Wkrótce jednak dowiaduje się, że kobieta, którą tak kocha, ma romans z Jorgenem, parobkiem. Ta sytuacja staje się przyczynkiem do tragedii, która rozegra się w starym młynie…
Powieść Młyn na wzgórzu to summa modernistycznych tendencji literackich — obecnego nihilizmu i dekadentyzmu, psychologicznego podejścia do bohaterów, a także głębokiej refleksji moralnej, związanej z charakterystyczną dla epoki postacią femme fatale.
W 1917 roku Karl Gjellerup, duński dramaturg, poeta i powieściopisarz, otrzymał Nagrodę Nobla za całokształt twórczości: za „różnorodną twórczość poetycką i wzniosłe ideały”.
- Autor: Karl Gjellerup
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup (książki online biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Karl Gjellerup
— Jenny! Jenny!
Nawoływanie Hanny brzmiało w szczególniejszy sposób, niby skomponowana melodia. Pierwsze trzy, cztery „Jenny” odzywały się crescendo w szybkim następstwie, w tym samym tonie, potem — po krótkiej pauzie — głos przeskakiwał o oktawę wyżej i półtonami zniżał się do finału „malutka”, którego rozdzielone pauzowaniem zgłoski wydobywały się z melodii szczególnie zaakcentowane, dzięki czemu rozlegały się szeroko w lesie. W tym nawoływaniu kryło się coś niesłychanie wnikliwego, pieszczotliwego, kuszącego, a młynarz lubił się mu przysłuchiwać niby muzyce przepojonej tajemniczym czarem lasu.
— Dzisiaj widocznie nie przyjdzie wcale — rzekł młynarz, pragnąc, by Hanna jeszcze dalej nawoływała.
— O, przyjdzie z pewnością, skoro tylko posłyszy mój głos. Ale może odpędzono ją gdzieś daleko.
— Odpędzono? Któż by to uczynił?
— Inne sarny. Wiele spośród nich nie cierpi Jenny za to, że obcuje z nami, a może i dzięki temu, że nosi obróżkę.
Przeszli powoli przez świerkowy lasek i stanęli na skraju łąki, spowitej niemal całkowicie w cienie.
Przed nimi piętrzył się las bukowy. Silne światło słońca kładło się cienką, delikatną pozłotą na wierzchołki pozieleniałego brązu; tu i ówdzie jaśniał biały obłoczek. Poniżej zarysowały się smukłe kontury szarych pni, a jeszcze niżej poszycie leśne, złożone z leszczyny, ciernistych krzewów i bukowych pędów, nietknięte jeszcze porą roku, zieleniło się w słonecznych blaskach letnią świeżością i bujnością.
Ponad ich głowami szumiały cicho świerkowe igły; ożywczy, pachnący żywicą podmuch wiatru muskał im twarze, zwiewając parę błyszczących, jedwabistych włosów na oblicze Hanny. Była ubrana w niebieską sukienkę, spływającą swobodnie luźnymi fałdami podtrzymywanymi paskiem. Głowę jej przykrywała z fantazją nałożona płaska czapeczka z wełnianej przędzy, a to na wpół chłopięce okrycie głowy nadawało zazwyczaj tak spokojnej twarzyczce jakiś łobuzerski wdzięk. Wyglądała bardzo zabawnie, zwłaszcza teraz, gdy przyłożyła dłonie do ust, aby głos rozchodził się silniej i dalej.
Poza nimi rozległ się tupot szybkich kroków — to nadbiegał Janek w towarzystwie Hektora, biało i czarno nakrapianego legawca14, który powitał młynarza, swego przyjaciela, dzikimi skokami.
— Czy Jenny nie przyjdzie? — pytał Janek zdyszany.
— Pst!
Hektor podniósł łeb i zaszczekał krótko i twardo. Wszyscy nasłuchiwali uważnie i niebawem też posłyszeli z daleka cichy odgłos dzwoneczka, który szybko się przybliżał. Nagle naprzeciwko nich wynurzyło się coś spośród listowia: czerwonawobrunatna sarenka przebiegła wielkimi, zgrabnymi skokami poprzez łąkę, kierując się wprost ku Hannie, która znowu zawołała głośno „Jenny!”, klasnęła w dłonie i promieniała dziecięcą radością. Sarenka dobiegłszy pędem do celu, wsunęła swą ostrą mordkę między ręce dziewczyny, otarła się łbem o jej kolana i poddała się jej pieszczotom.
Wobec innych okazywała jednak Jenny wielką powściągliwość, a zwłaszcza, gdy Janek chciał poklepać ją po grzbiecie, przycupnęła i wyśliznęła się. Na Hektora, który figlarnie biegał dookoła niej, nie zwracała wcale uwagi.
Powrócili przez lasek ku domowi, gdzie leśniczy przed stajnią wycierał swe kuce wiechciem słomy. Na jodle obok domu wisiał zastrzelony rogacz. Między korzeniami drzewa widniała plama skrzepłej krwi. Młynarz doznał szczególnego wrażenia, widząc, że Jenny przebiega beztrosko obok nieżywego towarzysza, podczas gdy Hektor zatrzymał się, węsząc krew.
— Czy to nie sprawia pani przykrości, gdy brat idzie na polowanie i zabija zwierzynę?
— Ach, oczywiście! Zrazu nie mogłam się z tym wcale pogodzić... Teraz pragnę tylko, by dobrze trafił i by zwierzę natychmiast zginęło. Jest on zresztą dobrym strzelcem. Prócz tego nie strzela nigdy na zbyt wielką odległość. Woli wyjść powtórnie na polowanie, aniżeli strzelić niepewnie.
— No tak, ostatecznie zwierzę musi zginąć tak czy inaczej wskutek starości lub choroby. Więc może lepiej nawet, zginie szybko i niepodziewanie... to wprost budzi zazdrość.
— O nie, to dobre dla zwierzęcia, ale nie dla człowieka.
— Czemu nie dla człowieka także?
— Nie, nie chciałabym tak schodzić ze świata. Chciałabym mieć czas, by przygotować się na śmierć, by pożegnać się ze swoimi i z życiem... a przede wszystkim przygotować duszę do tej wędrówki w wieczność.
— To prawda. Tak samo umierała i Chrystyna błogosławioną śmiercią.
Młynarz zatrzymał się, gdy rozmowa zeszła na te poważne tony i z podziwem spoglądał na dziewczynę. „Jaka ona mądra — zastanawiał się — ktoś inny ani nie pomyśli o czymś takim, a to jednak słuszne — i ja nie chciałbym umierać nagłą śmiercią, może obciążony grzesznymi myślami... Jest pobożna i mądra. Doprawdy, współżycie z nią może człowieka zrobić lepszym. Jak słusznie przewidziała to Chrystyna i jakie to szczęście dla mnie, że umarła spokojną śmiercią i utorowała mi tę drogę!”
Milczenie zaciążyło dziewczynie. Przeraziła się, że wspomnienie śmierci Chrystyny pogrąży gościa w smutku, i dlatego zdecydowała się zaniechać tego tematu rozmowy. Nagłym ruchem zwróciła się ku bratu.
— I cóż, Wilhelmie, czy praca na dzisiaj już skończona?
— Nie, niezupełnie.
— Mam nadzieję, że nasze przybycie nie przeszkodziło ci w pracy — wtrącił młynarz.
— O, bynajmniej, konie były już pomęczone. Niełatwe to zadanie dla tych malców ciągnąć pług. Zwłaszcza lewy, młodszy, męczy się.
— Ale za to kłusują, że czasem ledwie można je utrzymać — rzekła Hanna.
Lewy kuc wyglądał istotnie nieco smętnie, zwiesił głowę na kark towarzysza, przechylił grzbiet na bok. Hanna pogłaskała go po pysku mokrym jeszcze od czasu pojenia i szepnęła mu w chrapy, jak gdyby to były uszy:
— No cóż, niedźwiadku? Jesteśmy zmęczeni? Zjedlibyśmy kawałek chleba? Co?
Niedźwiadek zerknął chytrze, drgnął krótko ostrzyżoną głową, jak gdyby go połaskotano, i machnął krótkim ogonem.
— Rozpuszczasz go zupełnie — przyganił brat, ale uśmiech zadowolenia na ustach dowodził, że te pedagogiczne troski nie sięgają zbyt głęboko. — Niezadługo i on także zechce jeść pierniki jak Jenny... spojrzyj, co wyrabia to zwierzę!
Jenny rzuciła się tak gwałtownie na Hannę, że omal nie przewróciła jej. Hektor siadł na zadzie, skrobał ziemię przednimi łapami i skomlał z wyrzutem, ponieważ nikt się nim nie zajmował.
— Ach, prawda — rzekł leśniczy, odrzucając słomiany wiecheć — zamierzałem jeszcze pogadać ze starym Ole.
— W takim razie będę ci towarzyszył, chętnie się przejdę — wtrącił młynarz.
— Ale idźcie zaraz, by się nie spóźnić na wieczerzę. Ja tu już zajmę się malcami.
Otworzyła szeroko wrota stajni, a malcy bez oporu wbiegli do wnętrza. Młynarz chciał jej dopomóc, ale oddaliła go żartobliwie: czyżby nie dowierzał nawet temu, że sama poradzi sobie z kucami?
Właściwie nie był niezadowolony z tego. Mógł stać spokojnie oparty o dolną połowę wrót i patrzyć, jak postać jej uwija się zręcznie w półcieniu, gdzie niekiedy jawiła się tylko kochana twarzyczka w miękko zatartych konturach, podczas gdy Hanna nakładała uździenicę na niespokojną głowę konia, w czym niby pomagał, a raczej przeszkadzał pełen gorliwości Janek. A już nastraszyła się naprawdę, gdy chłopiec wpełzł pod brzuch niedźwiadka i począł go ciągnąć za przednią nogę, zaplątaną w postronek.
Koniki nie są wprawdzie złośliwe, ale bądź co bądź są to nierozumne stworzenia, które nie zastanawiają się, co robią, gdy kopią nogą, więc zawsze wskazana jest ostrożność.
Kiedy już nasypała do żłobów sieczkę i weszła z owsem do przegrody konia, zwierzę tak łakomie sięgnęło ku skrzynce z ziarnem, że musiała zebrać wszystkie siły, by odsunąć na bok natarczywy łeb. Ale podczas tej walki niedźwiadek wetknął nagle swój łeb poza dzielącą ściankę i parskającymi chrapami dotknął jej karku, tak że przerażona krzyknęła głośno. Teraz wszyscy troje zaśmiali się serdecznie przy akompaniamencie rżenia koni i wesołego naszczekiwania Hektora, który siedział na progu i przyglądał się, jak pan jego przygotowuje się do wędrówki w las. Wreszcie Hanna, rozdawszy kucom kilka mocnych kułaków i serdecznych klapsów w krzyże, ocaliła się z niebezpieczeństwa, tracąc jedynie czapeczkę i unosząc na plecach strzępy piany. Nie zasmuciła się tym bardzo, bo sukienka, chociaż nowa, nie doznała zbyt dotkliwej szkody, czapeczkę zaś wywojował Janek bez trudności, gdy niedźwiadek się przekonał, że pod względem smakowitości nie zastąpi owsa.
Już dawno młynarz nie śmiał się tak szczerze. Był to naprawdę serdeczny śmiech, tryskający ożywczo z urodzajnej gleby uczucia. Śmiejąc się jeszcze aż do łez, wziął sękaty dąbczak, który podał mu leśniczy. Ten wsadził w usta drewnianą fajkę i przewiesił strzelbę przez ramię. Młynarz odmówił przyjęcia cygara, chciał odetchnąć leśnym powietrzem. Obaj przyjaciele poszli raźno naprzód, najpierw koło dąbrowy, wzdłuż błyszczącego Sundu, potem zboczyli w prawo na drogę zagłębiającą się w chłodny, wilgotny cień lasu.
Hektor biegł jak dobrze wychowany pies myśliwski za nogą swego pana.
Młynarz zsunął kapelusz na tył głowy, machnął laską ze świstem, przecinając powietrze i zagwizdał piosenkę. W duszy grała mu dziwna radość. Ten las kochał całą siłą swej, bynajmniej nie małej, miłości przyrody — bezpośredniej, w zwykłych okolicznościach życia niemal nieświadomej, jaką przejawiają zamknięte w sobie natury ludzkie, nieposiadające literackiego wykształcenia. Podobnie jak staw chmurzy się pod stropem burzliwego nieba, a śmieje się, gdy zawisną nad nim rozsłonecznione obłoki, tak i uczuciowość młynarza przybierała łatwo barwę otoczenia.
Już przed paroma godzinami, gdy wszedł w las, wiodąc Janka za rękę, pierwsze oznaki wspaniałej jesieni, jej bujność, rozświetliły jego serce niby uroczyste powitanie; potem zgromadziło się w sercu tyle innych dobrych i miłych wrażeń aż do tej zabawnej i wesołej sceny w stajni, sceny, której echo śmiało się jeszcze w jego duszy, że miał wrażenie, jak gdyby zabłądził w labiryncie i nie mógł znaleźć wyjścia.
Wśród tej swobody, jaką tchnął las, dusza jego promieniowała teraz tym większą radością, ponieważ długo pozostawała pod uciskiem, który w chwili obecnej był niby wymazany z pamięci. Wprawdzie pomiędzy Lizą a nim nie zaszło nic nowego, odkąd pokonana Zajęcza Ana ustąpiła z placu boju, ale nastrój w młynarskim domostwie był ciągle przygnębiający niby długi szereg bezsłonecznych, pochmurnych dni, które zakończyły się dopiero dzisiaj jasnym porankiem.
Dlatego też postanowił odwiedzić swych przyjaciół z lasu.
I tu także odczuwał radosną chęć, by nie tylko cieszyć się tym szczęśliwym nastrojem, ale utrwalić go, zmienić z przelotnego gościa w stałego serdecznego towarzysza. Gdyby ten dom stał się jego rodzinnym domem! Gdyby dzięki łasce boskiej mógł rozstać się na zawsze z tą całą gospodarką w młynie! Niechajby Jörgen i Liza gospodarowali sobie w starym młynie na wzgórzu, a on by zamieszkał jako leśniczy z Hanną i małym Jankiem w domku na lesistym wybrzeżu... Wilhelma mianowałby, mocą człowieka pragnącego niemożliwości, królewskim leśniczym i osadził go w pobliżu...
To były jednak nieziszczalne pragnienia — natomiast istniało coś innego, co można było i należało uczynić.
Zrazu prowadził bardzo ożywioną rozmowę z przyjacielem: o wyrębach, o nowej, małej szkółce drzewek, o jesiennych przetargach i o tej całej pracy, czekającej tu na Wilhelma. Potem stawał się coraz mniej rozmowny: tylko oderwane i niewiele mówiące uwagi świadczyły, że idzie za tokiem myśli leśniczego, który z oburzeniem rozwodził się szeroko o proboszczu z sąsiedztwa. Proboszcz tutejszego kościoła, który abonuje „Politykę”, ateistyczne pismo! Co też młynarz sądzi o tym?
Młynarz, jak się wydawało, niewiele o tym sądził.
— W ogóle ci wszyscy proboszczowie tutaj w Falsterze warci są tego samego! — ciągnął dalej surowy cenzor. — No tak, jest oczywiście proboszcz Magnussen w Tostrup.
— Religijny „grosista”, jak go nazywają chłopi.
— O, łatwo szydzić.
— Nie, oni mówią poważnie. Ponieważ zajmuje się tak żywo misjami w Indiach, więc powiadają, że eksportuje religię. A czy wiesz, co rzekła o nim niedawno jedna starsza kobieta? „Tak, proboszcz jest bardzo osławiony — powiedziała — ale też, co prawda, bardzo się puszcza”.
— Puszcza się! — zawołał leśniczy ze zgrozą. — O tym nie słyszałem!
— Otóż wyraziła się w ten sposób dlatego, że proboszcz jeździ ciągle z jednego misyjnego zgromadzenia na drugie. Wyrażenia „osławiony” użyła zamiast „sławny”... Była to zatem gorąca pochwała! „Osławiony dlatego, że się puszcza!”... Ha, ha!
Młynarz zaśmiał się tak głośno, że las odpowiedział echem; jego dobry humor wyładował się przy tej sposobności. A ponieważ i leśniczy miał poniekąd skłonność do wesołości, więc i on przywtórzył śmiechowi, chociaż doznawał pewnego wyrzutu, czy to wypada, choćby nawet pośrednio, weselić się kosztem filara misji.
Niebawem też spoważniał znowu i podjął ten sam temat rozmowy:
— Albo nasz własny proboszcz, pastor Schmidt. I on nie jest również bohaterem wiary. Widziałem w dzień pogrzebu Chrystyny, jak zbladł z przerażenia, ponieważ jego kieliszek pękł podczas trącania się.
— Czyżby był tak przesądny? — zapytał młynarz, który nie zwrócił uwagi na wydźwięk tej opowieści.
— No, nie powiedziałbym przesądny. Z dawna jest to fakt stwierdzony, że pęknięcie szkła w chwili trącania się wróży śmierć, sam widziałem naocznie taki wypadek. Ale czy proboszcz powinien się obawiać śmierci? Czy powinien tak czepiać się ziemskiego życia?
Młynarz odpowiedział tylko potakującym pomrukiem. Nastręczała się właśnie pomyślna sposobność — był to niejako most do rozmowy, którą zdecydował się przeprowadzić. I on chciał mówić o tym dniu pogrzebu, przypomnieć słowa, jakie wypowiedział, kiedy rozmawiali nad stawem. Teraz wystarczało tylko nawiązać: „Wspomniałeś o pogrzebie, a to właśnie przypomina mi” — słowa te zawisły mu już na ustach. Natychmiast jednak przeląkł się rozstrzygającego kroku — nie wypowiedział słów we właściwej chwili i pozwolił przyjacielowi rozwodzić się dalej nad rozszerzaniem się światowego i niechrześcijańskiego ducha.
Leśniczy przypisał tę zwracającą uwagę małomówność Jakuba niedostatecznie rozwiniętej religijnej wrażliwości. Należało go „obudzić”. Taka przyciężka, zamknięta w sobie natura, a w dodatku boleśnie wstrząśnięta wielką stratą, jest szczególnie czuła i czeka tylko
Uwagi (0)