Świat pani Malinowskiej - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (książki czytaj online .txt) 📖
Ona — Bogna Jezierska, elegancka, inteligentna wdowa, córka profesora. On — Ewaryst Malinowski, przystojny, cieszący się opinią porządnego człowieka urzędnik, jej wymarzony chłopiec. Zakochani, szczęśliwi, pobierają się.
Brzmi jak współczesna bajka. Tylko Stefan Borowicz, stary przyjaciel Bogny, ma wątpliwości.
Dzięki żonie Ewaryst awansuje bezpośrednio z podrzędnego stanowiska urzędniczego na wicedyrektora firmy. Rozbudza to jego ambicje i apetyt na sukces, górę biorą najgorsze instynkty. Do przerażonej Bogny powoli dociera skala metamorfozy męża, jednak wciąż stara się go usprawiedliwić, wybaczyć, naprawić jego błędy. Czy kobieta zdoła się wyplątać z toksycznego związku, zanim będzie za późno?
Przejmująca opowieść o chorej ambicji, poświęceniu, granicach miłości i wytrzymałości.
- Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Świat pani Malinowskiej - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (książki czytaj online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz
— Wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze — powtarzała w myśli Bogna — i Szubert i inni muszą przekonać się, jaki to dobry chłopak, polubią go, tylko niech zbliżą się doń, niech mają czas wyrzec się swoich uprzedzeń.
I rzeczywiście prezes udobruchał się zupełnie. Rozmawiał z Ewarystem życzliwie, objaśniając mu szkodliwość jakiegoś gatunku chrząszczów, tłumacząc swój system nawadniania ogrodu i działanie chemicznej kąpieli, która ratuje agrest przed pleśnią. Ewaryst wypytywał z wielkim zajęciem o wszystko, a gdy w odpowiedziach prezesa znalazła się jakaś zaczepka, Bogna czujnie wstawiała kilka swoich zdań i tak po upływie godziny ustalił się nastrój całkiem już miły i swobodny.
Szubert zaprosił ich do środka, do ładnej willi, z czerwonej cegły, wyglądającej z zewnątrz prawie pretensjonalnie, lecz wewnątrz przypominającej warsztat stolarski, skład nasion i w ogóle rupieciarnię. Bogna była tu już nieraz, lecz Ewaryst musiał ukrywać zdziwienie. W całym domu nie było jednego mebla, a sprzęty, stoły, krzesła, taborety, szafy, z których dosłownie wysypywały się książki, niezliczone półki obstawione doniczkami, butlami i słoiczkami, wykonane były z nieheblowanych desek. Na podłodze, na rozesłanych płótnach i gazetach leżały kupy nasion, cebulek i korzonków. Po kątach stały ogromne gliniane gąsiory, blaszanki i szklane balony, oplecione wikliną, na ścianach wisiały części garderoby gospodarza, siatki, grabie i oprawne dyplomy z wystaw ogrodniczych.
Na głośne pukanie prezesa zjawiła się stara kobiecina w czepku, babcia Kamińska, gospodyni prezesa, milcząca starowina, blisko dziewięćdziesięcioletnia wieczna ofiara despotyzmu „panicza”.
— Niechno babcia Kamińska da nam czegoś dobrego do wypicia. No, co się gapi jak cielę na malowaną karetę? Z życiem, z życiem, ruszać się! Dębniaku im damy. Zobaczycie co to za delicje.
Po chwili staruszka przyniosła pękaty dzbanek i szklanki, a dla gospodarza gruby, fajansowy kubek z mlekiem, garnuszek miodu i kromkę czarnego chleba.
— Pijcie, nalewajcie sobie i pijcie. Prawdziwy dębniak — zachęcał Szubert — na patoce pędzony. Tego już w Polsce nigdzie nie dostaniecie. Ludzie wolą fabryczne paskudztwa, a tradycyjne napitki staropolskie idą w niepamięć. Ale jeszcze ja żyję. Co się pan na mnie gapisz? Oczywiście nie jestem polskim szlachcicem. Pochodzę, panie, z bawarskich chłopów. Mój dziad na psach do Polski przyjechał, ale to nie zmienia smaku dębniaku, ani faktu, że taki dobry ze mnie Polak, jak i z pana. Nawet lepszy. No, pijcie, pijcie.
— A pan prezes tylko mleko?
— Nie pańska sprawa. Piję mleko, bo mi smakuje. Baaabciuuu! Babciu!... Dajno im jeszcze agrestowego!
Dębniak i kilka gatunków win owocowych były istotnie wyborne. Szubert rozgadał się o swych projektach rozwinięcia w kraju produkcji swych wytworów na wielką skalę, Ewaryst dorzucał uwagi o pojemności rynku i możliwościach wywozu.
Było już ciemno, gdy prezes odprowadził ich do furtki i serdecznie pożegnał.
Szli jakiś czas w milczeniu, gdy zaś znaleźli się na Puławskiej Bogna powiedziała:
— Jaki to złoty człowiek.
— Fuuu — odetchnął Ewaryst — wolałbym drzewo rąbać, niż z nim przestawać.
— Mówisz to na serio?
— Masz ci los! Gdzież tu miejsce na żarty? To chyba ty żartujesz? Brudas! Cały rękaw mi zawalał, aż wstyd iść po mieście. Całe szczęście, że ciemno. Przy tym myśli, że mu wszystko wolno, bo jest moim zwierzchnikiem. Arogant.
Bogna zdziwiła się szczerze:
— Zdawało mi się, że czułeś się u niego dobrze?
— Ja? — wybuchnął ironicznym śmiechem — ja? Ależ z prawdziwą rozkoszą nawymyślałbym mu od gburów i chamów. Mieszka, jak świnia, przy jedzeniu mlaska językiem, jak kundel, a te swoje głupie zaczepki uważa za dowcipy. Nie potrzebował mówić, że pochodzi z chłopów. Od razu to widać. Już ja bym mu zadał bobu, gdyby nie to, że...
Urwał i zawzięcie machnął laską.
— Mylisz się, Ew, to złote serce i bardzo subtelny człowiek. Nie można tak powierzchownie oceniać ludzi, zwłaszcza tych, którym winno się wdzięczność...
— Toteż może nie byłem dlań grzeczny?
— Nie chodzi o to jakim byłeś, lecz co o nim sądzisz.
— Otóż sądzę, że mam zbyt delikatne nerwy, by znosić takie towarzystwo. I proszę cię, na przyszłość uwolnij mnie od wizyt u Szuberta. Będę go i tak miał po uszy w biurze... Jak mogą takiemu człowiekowi, bez żadnych form, bez prezencji, bez dystynkcji, powierzać prezesurę, stanowisko tak wysokie! Nie, moja droga. Mnie nic nie obchodzi jego złote czy tam brylantowe serce. Od ludzi, z którymi obcuję, wymagam tego, co i od siebie, dobrego wychowania, światowych manier i przyzwoitości.
Bogna jeszcze próbowała wytłumaczyć mu różnicę między żądaniem od ludzi form zewnętrznych nie rażących, a znajdowaniem ich wartości wewnętrznej, lecz nie chciał się zgodzić.
W każdym razie pocieszała się tym, że miał dość wyrobienia, by panować nad swym niezadowoleniem. Bądź co bądź na pewno podczas bytności u Szuberta zyskał jego sympatię i umiał przedstawić się w korzystnym świetle. A to już było wiele.
Nazajutrz odwiedzili ciotkę Symieniecką, gdzie przesiedzieli zaledwie pół godziny, gdyż wszystko odbyło się bardzo oficjalnie. Ciotka w tonie, w sposobie zwracania się, nawet w spojrzeniach, robiła tak wyraźną i umyślną różnicę między Bogną a Ewarystem, że Bogna sama czuła się dotknięta i bała się, że Ewaryst się obrazi. Jakże dobrze znała ton ciotki lodowato uprzejmy, te zdania okrągłe i pytania prawie impertynenckie, którymi „bawiła” zawsze tych, których chciała przekonać, że ich obecność w jej towarzystwie jest na wskroś przypadkowa. Na szczęście przyszła Dina i jako tako uratowała sytuację, zajmując Ewarysta rozmową o golfie. Lola siedziała milcząca i w jej ogromnych szarych oczach, zwróconych na Ewarysta z jakimś nieprzyjemnym uporem, błyskały jakby iskierki ironii. Odpowiadała na pytania matki krótkimi „tak, mamo”, „nie, mamo” i zdawała się cieszyć nastrojem, który po prostu przytłaczał Bognę. Sztywny Alfred podawał kawę, której zresztą nikt nie tknął. Ewaryst siedział jak na szpilkach. Gdy wreszcie wyszli, Bogna, spodziewając się wybuchu złego humoru męża, powiedziała:
— Nie rozumiem, co się cioci stało. Musiała mieć jakąś przykrość. Zawsze bywa u niej bardzo miło. Zobaczysz, że to się zmieni, gdy się zbliżysz z nimi.
Mówiła nieprawdę. Rzeczywiście w domu ciotki Symienieckiej czuła się zawsze doskonale, lecz wiedziała, że dzisiejszy nastrój był adresowany wyłącznie dla Ewarysta i że on nie mógł się w tym nie spostrzec. Ku jej zdziwieniu było jednak inaczej.
— Owszem — powiedział Ewaryst — bardzo mi się ten dom podobał. Twoja ciotka to prawdziwa dama. Takie właśnie lubię. No i szyk! Pałacowe mieszkanie. Od razu widać, że tam cała arystokracja bywa. Ubiegłej zimy przechodziłem tam raz wieczorem aleją Róż i widziałem, jakie samochody stały przed ich domem. Musiał być jakiś bal. Same luksusowe limuzyny... Owszem, bardzo przyjemne...
Wieczorem tegoż dnia zapytał:
— Czy to jest przyjęte w wyższych sferach, że z mężem kuzynki mówi się na pan?...
— Dlaczego o to pytasz? — zdziwiła się — to jest kwestia zżycia się.
— Ale będziemy tam bywali?
— Oczywiście.
— Jak myślisz, czy twoja ciotka... czy podobałem się jej?
— Kochanie — nieszczerze zaśmiała się Bogna — ona już ma prawie sześćdziesiątkę!
— Ależ ja nie w tym znaczeniu! Sądzę, że wywarłem na niej dodatnie wrażenie. Była ze mną bardzo uprzejma. Prawda?
Bogna spojrzała nań podejrzliwie, lecz przekonała się, że mówił szczerze. Ponieważ jednak byłaby dla niej bolesna taka dezorientacja Ewarysta, powiedziała:
— Zapewne. Jednakże nie należy oczekiwać od niej szczególniejszej życzliwości. Może się to jeszcze zmieni.
— Mówiła ci coś? — zaniepokoił się.
— Ależ bynajmniej. Tylko widzisz, ona umie być czasami bardziej miła.
— Wspaniała kobieta — zawyrokował szczerze — również panna Dina bardzo sympatyczna. Nie rozumiem dlaczego ona wychodzi za tego Karasia. Taki zarozumiały facet i w dodatku goły. Ile ona ma posagu?
— Nie wiem, coś około miliona.
— Fiuu! — gwizdnął — milion?! O, do diabła! I pomyśleć, że obłowi się taki sobie pan Karaś. Czym on właściwie jest? Redaktor. To żadna pozycja.
— Jest świetnym krytykiem i bardzo inteligentnym, bardzo ujmującym człowiekiem. Znasz go przecie.
— Znam. Brzydki jak noc, prawie łysy i ma głupi, zjadliwy wyraz twarzy. — I taki dostanie milion do łapy. Szczęście jest ślepe. Tak... jest ślepe...
Zamyślił się i dodał:
— A panna Lola to taka skromniutka.
— Lola?
— Tak. Wciąż milczy. Widocznie krępuje się matki. Pani Symieniecka musi je ostro trzymać. Bardzo eleganckie panny. Co to jednak znaczy urodzenie i pieniądze. Moja droga, nie martw się. Jeszcze i ja się dorobię. Życie przed nami. Nie martw się.
— Ależ ja się nie martwię — śmiała się Bogna — a pieniędzy mamy dość. Powiedz, czego nam brakuje?!...
— No przypuśćmy. Przydałoby się paręset tysięcy. Czy Lola też ma taki posag?
— Tak.
— Nic mi nie mówiłaś. Gdy je spotykałem dawniej u ciebie, myślałem, że owszem są zamożne, ale żeby tyle! I wiesz, może mi się wydaje, ale u ciebie były jakieś inne, mniej oficjalne. Matka je pewno ostro trzyma.
Bogna była tak zniechęcona tą wizytą, że nazajutrz nie poszli nigdzie. Dopiero po dwóch dniach wstąpili do państwa Karasiów, rodziców Stanisława i zostawili swoje karty, gdyż nie zastali ich w domu. Natomiast u dyrektorostwa Jaskólskich przyjęto ich serdecznie i zatrzymano na kolacji.
Jaskólski już wiedział o nominacji Ewarysta i był — o ile Bogna mogła zauważyć — zadowolony z tego.
— Niechże mnie pan nie tytułuje dyrektorem — mówił do Ewarysta, biorąc go pod rękę — mam nadzieję, że zaprzyjaźnimy się, panie kolego. Moja żona wprost kocha się w pańskiej. I ja też, jak mi Bóg miły. Nie jest pan zbyt zazdrosny, panie kolego?
— Cóż znowu. Jestem uszczęśliwiony. Potwierdza to, że miałem dobry gust.
— Najlepszy!
Atmosfera u Jaskólskich była ciepła i serdeczna. Dwaj ich synowie, dorastający chłopcy zaraz zabrali Bognę do swego pokoju, by pokazać jej modele szybowców, stosy zdjęć, radio własnej konstrukcji i podobne rzeczy.
— Sama się dziwię — mówiła pani Jaskólska — skąd ci chłopcy mają czas na lekcje.
Na kolację były kluski z serem, wędlina i zimna pieczeń od obiadu. Pani Jaskólska przepraszała za to menu, zadysponowane gdy jeszcze nie spodziewała się gości.
Bogna bywała u państwa Jaskólskich dość często i czuła się jak u siebie. Ewaryst znalazł się tu po raz pierwszy i wydawał się nieco skrępowany, co zresztą było naturalne, zważywszy dotychczasową zależność jego od dyrektora Jaskólskiego. Jaskólski był surowym i wymagającym zwierzchnikiem. Swoje rządy w Funduszu Budowlanym sprawował żelazną ręką i podwładni bali się go jak ognia, chociaż nigdy nie podnosił głosu, nie okazywał gniewu, ani nawet niezadowolenia. Wszelkie opieszałości, zaniedbania, czy zaległości uważał za niedopuszczalne, a miał rzadki talent wyławiania ich z morza aktów nieomal jednym spojrzeniem. Wówczas winowajca wysłuchać musiał krótkiego upomnienia i mało który umiał wtedy znieść wzrok dyrektora. Za drugim razem otrzymywał uwagi na piśmie, za trzecim dostawał wymówienie i tracił posadę, jeżeli nie zdołał uratować się dzięki dobrotliwości prezesa Szuberta.
O wszystkich tych rzeczach oczywiście Bogna dobrze wiedziała i wiedziała również, że jej mąż dotychczas ani razu nie miał najmniejszego zajścia z Jaskólskim. Pomimo to, a także mimo wielkiej serdeczności w sposobie domowego bycia dyrektora Jaskólskiego Ewaryst zachowywał się nieco niepewnie. Chwilami był zanadto jakby uniżony, chwilami może zbyt swobodny.
Jednak wieczór upłynął przyjemnie. Wyszli po jedenastej i musieli wsiąść do taksówki, gdyż padał deszcz.
— Miły dom, prawda? — zapytała Bogna.
— Ti... tak sobie. Nie lubię, gdy dopuszcza się smarkaczy do towarzystwa starszych. Patrzą na człowieka jak detektywi. Śledzą każdy ruch widelca, jakby liczyli ile się zje. A poza tym w ogóle są źle wychowani: szepczą sobie na ucho i uśmiechają się do siebie porozumiewawczo. Nie cierpię takich sztubaków.
— To bardzo inteligentni chłopcy — zauważyła Bogna — a pani Jaskólska to taka dobra, taka serdeczna kobieta.
— Kwoka — wzruszył ramionami.
— Może, ale w najlepszym stylu.
— A Jaskólski to trochę był nie w swoim sosie, zauważyłaś?
— Nie, był całkiem naturalny.
— Naturalny?... Cha... cha... Zgrywał się, jak stary kabotyn.
— Ależ dlaczego?
— Pi, moja droga, w biurze rżnie zawsze Jowisza. Ile razy mnie spotykał, to podawał mi rękę, jakby mi sto tysięcy dawał, a tu nagle zostałem jego zastępcą. Musiał udawać zadowolenie. Słyszałaś: kolegą mnie nazywał... I niby taki łaskawy patriarcha. Śmiech i tyle. Mówię ci: jeszcze różne nadęte szyszki poznają co to jest pan Ewaryst Malinowski! Jeszcze poznają! Poznają i dudy w miech!
— Mylisz się — spróbowała protestować Bogna — on jest dla ciebie bardzo życzliwie usposobiony.
— Kpię sobie z jego życzliwości.
— Ew!
— Nie bój się, jemu tego nie powiem. Nie jestem taki głupi... Ale swoją drogą Jaskólski mógłby na przyjęcie gości nałożyć jakieś przyzwoite ubranie. Na łokciu miał łatę na trzy palce. A poza tym to wstyd przyjmować kogoś... nie byle pierwszego lepszego i gwałtem zatrzymywać na kolację po to, by dać kluski z serem! Zarabia prawie dwa tysiące miesięcznie, a gości kluskami przyjmuje. Nie, moja droga, kto, jak kto, a ja się Jaskólskimi
Uwagi (0)