Darmowe ebooki » Powieść » Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson (zdalna biblioteka .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson (zdalna biblioteka .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Robert Louis Stevenson



1 ... 10 11 12 13 14 15 16 17 18 ... 39
Idź do strony:
nazywam to szlachetnym postępkiem.

— Tak — rzecze ów na to — jesteś wigiem, ale człek z ciebie zacny i to jest sądu twego przyczyną. Otóż gdybyś był jednym z przeklętego plemienia Campbellów, zgrzytałbyś zębami, słysząc to opowiadanie. Gdybyś był Rudym Lisem...

Wymówiwszy to imię, zaciął zęby i zaprzestał gawędy. Widziałem w życiu wiele gniewnych twarzy, atoli138 nie spotkałem bardziej gniewnej nad twarz Alana, gdy wspominał Rudego Lisa.

— Któż jest ów Rudy Lis? — zagadnąłem z trwogą, lecz niemniej i z ciekawością.

— Kto on zacz? — krzyknął Alan. — Dobrze, opowiem ci to. Kiedy złamano klany pod Culloden, gdy upadła dobra sprawa i gdy konie pławiły się po brzuchy w krwi najlepszych szlachciców północy, Ardshiel musiał, jak ścigana zwierzyna, uciekać w góry... wraz z żoną i dziećmi. Wieleśmy się nacierpieli139, zanim udało się nam go ściągnąć na okręt; a kiedy on jeszcze krył się we wrzosowiskach, łotry Anglicy, nie mogąc pozbawić go życia, postanowili pozbawić go praw jemu przysługujących. Grabili mu majętności, grabili dzierżawy, wyrywali oręż z rąk jego ojczyców, co z bronią chadzali od wieków; ba, nawet zdzierali im ubrania z pleców... tak iż występkiem dziś jest nosić kraciasty pled, a do więzienia wtrąca się każdego, kto tylko nosi kraciastą zapaskę dokoła kolan. Jednej tylko rzeczy nie zdołali wygubić, a mianowicie miłości, jaką żywią plemieńce dla swego naczelnika. Te oto gwinee są tego dowodem. Otóż ni stąd ni zowąd występuje pewien człek, z rodziny Campbellów, rudy Golin z Glenure...

— Czy to jego nazwałeś Rudym Lisem? — zapytałem.

— Czy chcesz przynieść mi jego czuprynę? — zawołał Alan sierdziście140. — Tak jest, to on. Przychodzi, dostaje papiery od króla Jerzego jako tak zwany pełnomocnik królewski we włościach Appinu. Zrazu śpiewał cienko i pozostawał w zażyłych stosunkach z Sheamusem... to jest Jakubem z Parowów, poplecznikiem mojego naczelnika. Atoli z wolna zaczęło dochodzić do jego uszu to, o czym opowiedziałem ci przed chwilą... jak biedny gmin Appinu, dzierżawcy, kmiecie i wyrobnicy zaciskali sobie pasa, byle zebrać drugą daninę i posłać ją za morze dla Ardshiela i jego biednych dziatek. Jakeś to nazwał141, gdym ci o tym opowiadał?

— Nazwałem to szlachetnym postępkiem, Alanie — odparłem.

— I ty jesteś jedynie zwykłym sobie wigiem! — zawołał Alan. — Atoli, gdy to doszło do Colina Roya, wskipiała142 w nim czarna krew Campbellów. Siadł przy stole biesiadnym, zgrzytając zębami. Co! Jakiś tam Stuart miałby dostać kęs chleba, a on nie potrafi temu przeszkodzić!... Ach, Rudy Lisie, jeżeli zdarzy mi się zmierzyć z tobą na odległość strzału, niech Bóg ma cię w swej opiece!

Alan przerwał na chwilę przemówienie, przeżuwając w sobie gniew.

— No, i wiesz, Dawidzie, co on uczynił? Ogłosił, że kasuje wszystkie dzierżawy, myśląc sobie w głębi czarnego serca: „Zaraz tu sobie znajdę innych dzierżawców, którzy dadzą łupnia tym Stuartom, Maccollom i Macrobom...” (bo takie są nazwiska w moim klanie, Dawidzie) „...a wtedy...” (myśli sobie) „...Ardshiel będzie musiał wyciągać kapelusz po prośbie na ulicach francuskich”.

— No i cóż dalej? — zagadnąłem.

Alan odłożył fajkę, która i tak mu już dawno wygasła i założył sobie obie ręce na kolano.

— Doprawdy! — ozwał się. — Nigdy byś się nie domyślił! Otóż ci właśnie Stuartowie, Maccollowie i Macrobowie (którzy musieli płacić dwie daniny, jedną przymusową królowi Jerzemu, a drugą dobrowolną Ardshielowi) ofiarowali mu lepszą cenę niż jakikolwiek Campbell w całej Szkocji; a posyłał na wszystkie strony, by ich wynaleźć... aż nad brzegi Clyde i na bruk Edynburga... szukając, namawiając i prosząc, by przyszli tu, gdzie mieli zagłodzić Stuarta, a uradować ryżego psa Campbella!

— No, Alanie — rzekłem — dziwna to opowieść, ale i piękna. Aczkolwiek jestem wigiem, cieszę się, że pobito tego człowieka.

— Jego pobito? — zawtórował Alan. — Małoż143 ty znasz Campbellów, a jeszcze mniej Rudego Lisa! On pobity? Nie! Ani też nie będzie pobity, póki krwią swą nie zbroczy stoków górskich! Ale jeżeli nadejdzie dzień, Dawidzie, że będę miał sposobność i czas na łowy, to żadne wrzosowiska w całej Szkocji nie zdołają zasłonić go przed, moją zemstą!

— Alanie — rzekłem — nie bardzo to z twej strony roztropnie, ani też po chrześcijańsku, miotać tak wiele złościwych144 słów. Nie przyniosąć145 one nic dobrego, a człekowi, którego zwiesz Rudym Lisem, nie zrządzą żadnej szkody. Opowiedz mi jasno swą historię. I cóż uczynił on następnie?

— Słuszna to była uwaga, Dawidzie — rzekł Alan. — Święta prawda, że słowa nie wyrządzą mu żadnej szkody... szkoda ich więcej tracić! I z wyjątkiem tego, co powiedziałeś o chrześcijaństwie (co do czego mam zgoła inne pojęcia, albo niech nie będę chrześcijaninem), skłaniam się bardzo do twego zdania.

— Mniejsza o czyjeś zdanie — odrzekłem — ale wiadomo, że nauka chrześcijańska zabrania zemsty.

— Juści146! — on na to — od razu poznać147, że uczył cię Campbell! Dobrze by się na tym świecie działo tego rodzaju łotrom, gdyby za krzakiem wrzosu nie taił się chłopak ze strzelbą! Ale nie o to tu chodzi. Nuże do tego, co on zrobił!

— Tak — odrzekłem. — Przejdźmyż148 do tego.

— Dobrze, Dawidzie — zaczął Alan. — Otóż gdy godziwymi środkami nie mógł się pozbyć wiernych wasali, poprzysiągł, że pozbędzie się ich za pomocą niegodziwych sposobów. Ardshiel winien był zemrzeć z głodu: oto co było jego celem. Ponieważ zaś ci, którzy żywili Ardshiela na wygnaniu, nie dali się wykupić, on postanowił prawnie lub nieprawnie ich wypędzić. Przeto ściągał prawników, dokumenty i załogi wojskowe, by go popierały w jego postępkach. Spokojny ludek tych okolic musiał zwijać manatki i uciekać z domów ojczystych, z miejsc, gdzie się urodzili i wychowali. A kto miał przyjść na ich miejsce? Bosiaczki, dziadygi!... Ale co tam jakoweś względy znaczą u Rudego Colina! Jeżeliby udało mu się dokuczyć Ardshielowi, stałoby się zadość jego życzeniom; jeżeliby potrafił wydrzeć kęs strawy ze stołu mego naczelnika i zabawkę z rąk jego dzieci, ze śpiewem na ustach poszedłby do domu w Glenure.

— Pozwól mi wtrącić słowo — ozwałem się. — Campbell może nie całą tu ponosi winę... wszak działa z rozkazu. A gdybyś aść jutro zabił tego Colina, to czyżby przyszło polepszenie? Natychmiast przysłano by innego pełnomocnika na jego miejsce!

— Jesteś, chłopcze, dobry do wybitki — rzekł Alan — ale, człowiecze, krew wigowska płynie ci w żyłach!

Mówił dość spokojnie, ale w jego wzgardzie taiło się tyle gniewu, że uznałem za rzecz najstosowniejszą zmienić rozmowę, przeto wyraziłem zdziwienie, jakim to sposobem na Pogórzu, pełnym wojska i strzeżonym jak oblegane miasto, człek tego pokroju, co on, może spokojnie wędrować, nie narażając się na aresztowanie.

— Łatwiejsza to rzecz, niż ci się zdaje — odrzekł Alan. — Nagie zbocze górskie (sam widzisz) jest jak otwarta droga; jeżeli strażnik stoi w jednym miejscu, można iść którędy indziej. Ponadto wrzosowiska są doskonałą ochroną, a wszędzie też spotkać można domy przyjaciół, obory i brogi. Zresztą, gdy się mówi o kraju pełnym wojska, jest to w najlepszym razie tylko przenośnią. Żołnierz zapełnia sobą jedynie taką przestrzeń, jaką nakrywają jego podeszwy. Łapałem ci ja raz ryby i w wodzie, nad której brzegiem stał wartownik i ułowiłem pysznego lina; kiedy indziej znów siedziałem we wrzosowych zaroślach o sześć stóp od innego strażnika i nauczyłem się wcale pięknej melodii, którą on sobie poświstywał. Zaraz ci ją powtórzę!...

I zagwizdał mi nutę piosenki.

— A zresztą — ciągnął dalej — teraz nie jest już tak źle, jak bywało w roku czterdziestym szóstym. Pogórze jest, jak to mówią, uśmierzone. Nic dziwnego, boć od Cantyre do Cape Wrath nie pozostawiono strzelby ni pałasza, oprócz tych, które przezorni ludkowie pochowali po strzechach i poddaszach! Ale chciałbym ja wiedzieć, Dawidzie, jak długo to jeszcze potrwa? Pewno myślisz, że niedługo... jeżeli tacy ludzie, jak Ardshiel, są na wygnaniu, a tacy jak Rudy Lis żłopią wino i uciskają biedny lud w jego ojczyźnie. Wszakoż niełacno dociec, do czego zdolen149 jest lud w swej cierpliwości... Ale też czemu Bóg pozwala, że Rudy Colin tratuje swym rumakiem biedną krainę Appin, a nie znajdzie się młodzian, który by wpakował mu kulkę pod ziobro?

To rzekłszy, Alan wpadł w zadumę i przez dłuższy czas siedział pogrążony w milczeniu i smutku.

Uzupełniając to, co powiedziałem o moim przyjacielu, winienem dodać, że był on biegły we wszelkiego rodzaju muzyce, ale nade wszystko w grze na kobzie i piszczałkach; miał wielkie zdolności do układania wierszy we własnym języku; był oczytany i poznał nieco książek angielskich i francuskich; był zapalonym myśliwym, dobrym rybołowcą i świetnym szermierzem. Co się tyczy jego wad, były wypisane na jego twarzy, teraz zaś poznałem je wszystkie. Atoli najgorszą z nich, ową dziecinną skłonność do obrażania się i zwad — wspaniałomyślnie hamował w obcowaniu ze mną, pomny na to, iżem mu był sojusznikiem w czatowni. Wszakoż nie umiem powiedzieć, czy zawdzięczać to należy mej osobistej zasłudze, czy też tej okoliczności, że byłem świadkiem jego własnej, o wiele większej, bitności. Albowiem, choć cenił on odwagę i u innych, zawsze jednak najbardziej ją podziwiał u Alana Brecka.

Rozdział XIII. Rozbicie brygu

Było już późno w nocy i tak ciemno, jak tylko być może o tej porze roku (inaczej mówiąc, było bądź co bądź, dosyć widno), gdy przez drzwi czatowni wsunęła się głowa Hoseasona.

— Hej mosanie150! — ozwał się. — Wyjdźcie i spróbujcie pokazać nam drogę.

— Czy jest to jeden z aścinych151 forteli? — zapytał Alan.

— Czy wyglądam na człowieka imającego152 się fortelów? — zawołał kapitan. — Mam co innego na głowie... mój bryg w niebezpieczeństwie!

Trwożny wyraz jego oblicza, a nade wszystko przeraźliwy głos, jakim mówił o swoim brygu, przekonał nas obu, że tym razem rzecz jest całkiem poważna; przeto Alan i ja, niezbyt obawiając się zdrady, wyszliśmy na pokład.

Niebo było pogodne; dął silny wiatr i było przenikliwie zimno; księżyc, niemal w pełni, świecił jasno. Bryg jechał blisko brzegu, zamierzając okrążyć południowo-zachodni narożnik wyspy Mull, której wierchy (wśród nich najwyższy Ben More, na którego szczycie spoczywał kłębuszek mgły) znajdowały się po naszej lewej stronie. Choć dla Zgody nie był to dogodny punkt żeglugi, jednakowoż pruła chyżo toń morską, zanurzając się i znów wychylając, popędzana falą idącą od zachodu.

Nie była to znów noc tak zła do żeglugi i już zacząłem się dziwować, co było powodem tak wielkiej trwogi kapitana; naraz bryg wzbił się na wierzchołek fali, kapitan wskazał ręką przed siebie i krzyknął na nas, byśmy spojrzeli tamże. Hen w dali, od nawietrznej strony, z oświeconej księżycem topieli morskiej wzbiło się coś na kształt wodotrysku — a wraz potem posłyszeliśmy przytłumiony odgłos ryczących przewałów.

— Co waszmość o tym powiesz? — rzekł kapitan posępnie.

— To morze rozbija się o rafę — rzekł Alan. — Teraz już wiecie, gdzie ona się znajduje... i czegóż wam więcej potrzeba?

— Tak — rzekł Hoseason — gdybyż ona była tylko jedna!...

Istotnie, ledwo to powiedział, nieco dalej na południe ukazał się drugi wodotrysk.

— Oto tam! — rzekł Hoseason. — Sami widzicie. Gdybym wiedział o tych rafach, gdybym miał mapę lub gdyby Shuan ocalał, to za sześćdziesiąt gwinei, ba, nawet i sześćset, nie dałbym się nakłonić do narażania mego brygu w takim kamiennym zatorze! Ale asan, któryś miał nam służyć za pilota, nie rzeknieszże153 mi słowa w tym względzie?

— Zdaje mi się — rzekł Alan — że są to skały, które nazywają Torrańskimi.

— Wieleż ich jest? — zapytał kapitan.

— Po prawdzie — rzekł Alan — nie jestem ci wcale154 pilotem, ale coś mi się błąka po głowie, że ciągną się one przez dziesięć mil.

Pan Riach i kapitan spojrzeli po sobie.

— Przypuszczam, iż jest jakaś droga pomiędzy nimi? — ozwał się kapitan.

— Bez wątpienia — odrzekł Alan — ale gdzie? Wszakże znów mi się coś błąka po głowie, że koło brzegu jest ich znacznie mniej.

— Tak? — rzecze Hoseason. — A zatem płyńmy z wiatrem, panie Riach; musimy się zbliżyć, ile możności, do cypla Mull, ażeby go okrążyć; ale i wtedy będziemy mieli ląd od strony zawietrznej, a ten zator od nawietrznej. Właśnie podjeżdżamy ku niemu i kto wie, czy się nie rozbijemy.

To rzekłszy, wydał rozkazy sternikowi i wysłał pana Riacha na top przedni. Na pokładzie znajdowało się tylko pięciu ludzi, licząc w tym i oficerów; z całej załogi tylu jedynie było zdatnych (albo i chętnych) do roboty. Tak więc, jak powiedziałem, panu Riachowi wypadło iść na bocianie gniazdo, gdzie siedząc, patrzył bacznie na wszystkie strony i oznajmiał ludziom na pokładzie, cokolwiek dostrzegł.

— Na południu morze jest zdradliwe — krzyczał czasami, a w chwilę później znowu. — Zdaje się, że koło lądu jest przestronniej.

— No, panku! — rzekł Hoseason do Alana. — Popróbujemy aścinej drogi. Ale zdaje mi się, że zarówno mógłbym zaufać ślepemu grajkowi. Proś Boga, byś nie był w błędzie.

— Proś Boga! — rzecze Alan do mnie. — Od kogo ja to słyszę? No, no, będzie tak, jak być musi.

Gdy przybliżyliśmy się do zakrętu wyspy, rafy były już

1 ... 10 11 12 13 14 15 16 17 18 ... 39
Idź do strony:

Darmowe książki «Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson (zdalna biblioteka .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz