Złote sidła - James Oliver Curwood (wolna biblioteka internetowa TXT) 📖
Postać Brama Johnsona, człowieka-wilka, owiana jest legendą. Mówi się, że żyje wraz ze swoją sforą wilków gdzieś z dala od cywilizacji.
Niektórzy natrafiają na jego ślady, a istnienie Brama potwierdzają dwa morderstwa, których dokonał. Nie wszyscy jednak wierżą, że sam uszedł z życiem. Piotr i jego przyjaciel Filip rozmawiają o Bramie. Filip uważa, że jeśli ten istniał, to na pewno już nie żyje. Piotr utrzymuje, że widział Brama, a co więcej znalazł jego własność - złote sidła, które, jak się okazuje, zrobione są z kobiecych włosów. Zarówno z ciekawości oraz obowiązku, jak i w obawie, że człowiek-wilk więzi piękną kobietę - lub na takie poluje - Filip udaje się, by go odnaleźć.
James Oliver Curwood, autor Złotych sideł, był amerykańskim pisarzem, żyjącym na przełomie XIX i XX wieku. Do jego najbardziej znanych powieści należą Włóczęgi północy i Szara wilczyca.
- Autor: James Oliver Curwood
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Złote sidła - James Oliver Curwood (wolna biblioteka internetowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 James Oliver Curwood
Niemal natychmiast zauważył Filipa i stanął jak skamieniały.
Filip wymierzył w niego maleńki rewolwer Celii.
— Jestem Filip Brant — zawołał — z królewskiej policji w służbie Jego Królewskiej Mości. Ręce do góry!
Stali obydwaj wpatrzeni w siebie: jeden sztywny, ogromnie zdziwiony, drugi trochę zdeprymowany i niepewny tego, co za chwilę może nastąpić.
Filip stał odwrócony plecami do drzwi. Liczył na to, że w cieniu jego postaci, nie zauważy rozmiarów tego maleńkiego niby zabawka rewolweru. W każdym razie strzał na tak bliską odległość powinien być skuteczny. Spodziewał się, że tajemniczy osobnik po krótkim namyśle zdecyduje się podnieść obie ręce do góry.
Tymczasem nastąpiło coś takiego, czego nie mógł się spodziewać. Oto człowiek-olbrzym podniósł do góry rękę, w której trzymał garnek z kawą i znienacka chlusnął wrzącym płynem na twarz Filipa. Filip zdążył jeszcze uchylić na czas głowę i wypalić z rewolweru. Ale zanim zdążył po raz drugi odciągnąć kurek i wystrzelić, tamten rzucił się na niego i to z takim impetem, że obydwaj uderzyli całym ciałem o ścianę chatki. Potem w dzikim uścisku runęli obaj na podłogę.
W tej chwili przyszła Filipowi myśl, że dobrze zrobił, zrzucając wcześniej ciężkie futro Eskimosa, które zawadzałoby teraz w walce. Równocześnie przypomniał sobie Brama. Przeciwnik jego zarówno siłą, jak i wzrostem dorównywał Bramowi. Zastosował zatem wobec niego te same sposoby i system walki, jakie ułożył sobie na wypadek walki z Bramem.
Należało przede wszystkim oswobodzić się od ciężaru tego olbrzymiego cielska, które zwaliło się na niego. Dobrze wymierzonym ciosem pięści uderzył z całej siły w twarz swego przeciwnika, zanim ten ostatni zdążył go zupełnie przytłoczyć do ziemi. Korzystając z chwili zamroczenia swego wroga, Filip podniósł się szybko na kolana, a następnie stanął mocno na nogach. Był to pierwszy jego triumf, odniesiony dzięki zimnej krwi i rozumowi. Ale do zwycięstwa było jeszcze daleko!
Filip górował nad swym przeciwnikiem zręcznością i zwinnością; tamten natomiast miał inny atut: ciężar swego cielska.
Tymczasem nieznajomy również zdążył podnieść się z ziemi. Filip od razu przystąpił do ataku, uderzając go pięścią w szczękę. Jeden taki cios wystarczał normalnie dla powalenia każdego przeciętnego człowieka. Ale ów olbrzym ani drgnął! Filip ponowił uderzenie. Tym razem olbrzym zachwiał się, zakreślając zygzaki, podszedł do leżącego opodal worka z ziarnem i opadł nań ciężko.
Ostatecznym wysiłkiem swych mięśni Filip zamachnął się po raz trzeci. Tym razem jednak źle wycelował: zaciśnięta pięść przeszła ponad ramieniem przeciwnika, a Filip stracił równowagę. Upadł w ramiona swego wroga, i prawie natychmiast poczuł pod gardłem żelazny uścisk ręki, zacieśniający się coraz bardziej.
Lewą ręką chwycił tamtego za drugą rękę, tak by mu ją unieruchomić; prawą zaś począł go tłuc systematycznie, bez przerwy, po twarzy i dolnej szczęce. Tamten zachowywał się tak, jakby zupełnie nic nie czuł! Wówczas podbił mu zręcznie nogę i obydwaj znowu zwalili się na ziemię. Żaden z nich nie zauważył Celii, która stanęła w drzwiach, z oczyma rozszerzonymi zgrozą i strachem.
Tarzali się niemal u jej stóp. Dojrzała opuchniętą, zakrwawioną twarz olbrzyma, na którą bez przerwy spadały ciosy Filipa. Ujrzała dwie kosmate grube, zakrwawione łapy, zaciskające się wokół szyi Filipa.
Krzyknęła przeraźliwie, a w jej oczach zamigotał ogień walki.
Jak strzała rzuciła się w kąt izby, gdzie stała oparta o ścianę gruba pałka. Widział Filip, jak jej twarzyczka okolona złotymi włosami mignęła nagle ponad duszącym go olbrzymem. Na jego szeroki pochylony kark spadła z całym rozmachem gruba pałka. Ogłuszony ciosem natychmiast zwolnił uścisk żelaznych łap i stracił od razu przytomność.
Filip z szaleńczym śmiechem zerwał się na nogi. Otworzył szeroko ramiona, a Celia ze szlochem, rzuciła mu się w objęcia, dysząc przy tym ciężko.
Niebezpieczeństwo chwilowo minęło. Jeżeli tamten nie umarł, to w każdym razie niewiele mu do śmierci brakowało. Filip, na wpół zduszony, zaczął przede wszystkim głęboko oddychać, wciągając pełną piersią powietrze. Równocześnie rozglądał się uważnie po pogrążonej w półmroku izbie.
Nagle krzyknął z radości, bo oto w kącie dostrzegł opartą o piec strzelbę. Na strzelbie wisiał pas skórzany z futerałem, a w futerale tkwił rewolwer! Więcej to było warte w tej chwili, niż bryła szczerego złota!
Natychmiast opasał się tym pasem. Za pasem tkwiło aż czterdzieści naboi, z tego dwie trzecie do strzelby, kule dum-dum z ołowianym płaskim końcem. Reszta naboi była od rewolweru. Strzelba była najnowszej marki, doskonała; rewolwer dużego kalibru, nabity. Obejrzał go i otworzył przed oczami Celii, która również nie posiadała się z radości.
Podszedł do drzwi chaty i zawołał mocnym, dźwięcznym głosem:
— No, teraz możecie przyjść tu, wy małe diabły! Nie boję się was! No, dalej, chodźcie tu! Pierwszy, który się pokaże, jest za minutę trupem!
Milczenie przerwał jakiś inny krzyk, dochodzący z nieznacznej odległości. Była to odpowiedź na wyzwanie rzucone przez Filipa.
Filip i Celia nasłuchiwali uważnie.
Krzyk powtórzył się po chwili, ale tym razem brzmiał on już zupełnie inaczej:
— Ma-too-ee!
Jest to okrzyk, którym Eskimosi nawołują swych towarzyszy. Ten niewątpliwie rzucony był pod adresem gospodarza chatki.
Podczas kiedy Filip, stojąc pod drzwiami, śledził bystrym wzrokiem całą okolicę, Celia wróciła do wnętrza izby. Olbrzym, którego powaliła uderzeniem pałki, zaczynał się ruszać. Przywołała więc Filipa, który kazał jej wyjść i stać na straży przed domem, sam zaś zajął się skrępowaniem jeńca.
Przy pomocy rzemienia ze skóry karibu związał mu mocno ręce i nogi. Podczas tej operacji promień światła padł na twarz i pierś powalonego olbrzyma, którego ubiór ucierpiał silnie w czasie walki. Na obnażonej klatce piersiowej widniał wytatuowany na różowo jakiś rysunek, przyciągający uwagę Filipa.
Rysunek był dość prymitywnie wykonany i przedstawiał rekina z olbrzymimi szczękami, przebitego na wylot harpunem, od którego na próżno starał się uwolnić. Ponad rekinem wytatuowano kilka liter częściowo już zatartych. Filip odcyfrował je z trudnością i przeczytał: „B-L-A-K-E...” A przed nazwiskiem tym jedna litera: „G”.
— Blake — powtórzył Filip, wstając. — George Blake zapewne. Musi to być jakiś majtek okrętowy.
Blake odzyskał przytomność i coś mruczał. Tymczasem od drzwi rozległ się głos Celii, wołała na Filipa. Podszedł do drzwi i wyjrzał na pole. W odległości jakich stu pięćdziesięciu jardów ujrzał sanki, ciągnione przez psy i zbliżające się w stronę chatki.
Psów było osiem — wszystkie kudłate o małych łbach, rasy eskimoskiej, jakie spotyka się w okolicach podbiegunowych. Ciągnęły obładowane sanie, na których siedziała jakaś krępa, otulona w futra postać.
Tymczasem w głębi izby rozległ się groźny pomruk. Filip odwrócił głowę i spotkał się ze wzrokiem Blake’a, który utkwił w niego swe krwią nabiegłe oczy. Zakrwawione usta wykrzywił w strasznym śmiechu i całym wysiłkiem mięśni starał się zerwać krępujące go więzy.
Celia przyglądała się uważnie leżącemu na ziemi Blake’owi, a w jej oczach malowało się niewysłowione zdziwienie. Kiedy Blake dźwignął się do pół ciała, ukazując swą twarz w pełnym świetle, Celia krzyknęła ze strachem, stojąc jak urzeczona.
Ale spoza drzwi dolatywał już głos Eskimosa, przybyłego na saniach. Blake zwrócił wzrok ku drzwiom z radosnym pomrukiem. Gwałtownym wysiłkiem mięśni przerwał skórzany rzemień, krępujący mu ręce. W tym samym momencie jednak Filip przyłożył mu lufę rewolweru do skroni, mówiąc szybko:
— Jeżeli piśniesz choć słówko, jeżeli dasz jakikolwiek znak, zginiesz natychmiast, Blake!... Muszę mieć te sanie wraz z zaprzęgiem! Milcz, bo łeb ci roztrzaskam od razu!
Zostawił Blake’a pod opieką Celii, która tymczasem chwyciła za strzelbę i już stała gotowa z palcem na cynglu, a sam wyszedł przed chatę, w momencie, gdy sanki zajeżdżały przed drzwi. Eskimos, powożący psami, ujrzał zdumiony lufę rewolweru skierowaną ku niemu. Słowa były zbyteczne, by dać mu do zrozumienia, że ma zejść z sanek i wejść do środka chatki, pod grozą wymierzonego rewolweru.
Gdy już znalazł się w izbie, Filip kazał mu się obrócić tyłem i związał mu silnie ręce na plecach. Następnie powtórzył tę samą operację z Blake’m, krępując mu ręce podwójnym rzemieniem, podczas gdy Celia nie spuszczała palca z cyngla, gotowa w każdej chwili strzelić, gdyby któryś z dwóch jeńców próbował stawiać opór. Imponowała Filipowi swą zimną krwią i odwagą.
Dopiero gdy Filip skończył, opuściła strzelbę i oparła ją o ścianę. Potem podeszła do Filipa, i wskazując ręką na Blake’a, zaczęła szybko mówić: widocznie chciała mu wyjaśnić, kiedy i w jakich okolicznościach spotkała już poprzednio tego człowieka.
Blake wcale nie stracił rezonu, i owszem, wpatrywał się w Celię z taką bezwstydną bezczelnością, że Filipa aż ciarki przeszły.
— Nic nie rozumiesz, nieprawdaż? — zagadnął go Blake, wybuchając grubiańskim śmiechem. — Ja także nic. Ale domyślam się doskonale, co ona ci chce powiedzieć. Pęknąć można ze śmiechu!
Skierował oczy ku drzwiom, jakby spodziewał się pomocy. Widząc, że nikt się nie zjawia, wybuchnął gniewem.
— Zatem ty się nazywasz Filip Brant, z królewskiej lotnej policji? Moje nazwisko już znasz; przeczytałeś je: Blake. Tylko to G. wcale nie znaczy George. Jeżeli mi rozwiążesz nogi, abym mógł stanąć lub przynajmniej usiąść, powiem ci coś ciekawego. No, nie bój się! Przecież mając tak skrępowane ręce, nie mogę ci zrobić nic złego. Pozwól raz tylko wyprostować trochę członki. Leżąc tak na plecach, nie mogę mówić. Dusi mnie w gardle, gdy ledwo otworzę usta.
Filip ujął w ręce strzelblę i wręczył ją Celii. Następnie przeciął więzy na nogach jeńca. Blake‘a podniósł się z ziemi i stanął.
— No, teraz gadaj! — odezwał się Filip rozkazującym tonem, przykładając równocześnie lufę rewolweru do jego piersi. — Daję ci minutę czasu na wyznanie wszystkiego. Toś ty sprowadził Eskimosów aż tutaj, prawda? Czego wy chcecie od tej dziewczyny? Czegoście się na nią uwzięli? Co zrobiliście z jej ojcem?
Blake wykrzywił usta w szyderczym uśmiechu. Tonem stanowczym zaczął mówić wolno, dobitnie:
— Pomyliłeś się, bratku! Mnie nie nastraszysz niczym. Znam ja się na takich sztuczkach. Nie łżyj, że mnie zastrzelisz. Nie będziesz strzelał i nie masz wcale takiego zamiaru. Skoro mi się spodoba, będę mówił... albo nie powiem nic. Zanim się zdecyduję, dam ci jedną dobrą radę. Oto zabierz sobie te sanki stojące przed domem, weź psy, i uciekaj stąd czym prędzej. Sam jeden, sam jeden, rozumiesz?!!! Zostaw tu tę dziewczynę i nie zajmuj się nią więcej. Tylko w ten sposób może ci się uda uniknąć losu...
Wykrzywił straszliwie gębę i wzruszył ramionami.
— Chciałeś powiedzieć — dokończył za niego Filip, nie posiadając się z gniewu — losu Olafa Andersona i jego towarzyszy?
Blake skinął potakująco głową.
Filip zadrżał cały, serce biło niczym młot. Oto w tej chwili odkrył tajemnicę, nad którą policja od dwóch lat na próżno łamała sobie głowę. Blake, ten człowiek co tu przed nim stoi, był owym tajemniczym białym, prowodyrem Kogmolloków, odpowiedzialnym za wszystkie zbrodnie, popełnione przez tych demonów Północy. Przecież on sam przyznał się przed chwilą, że ma na sumieniu zamordowanie Olafa Andersona!
Już, już zamierzał pociągnąć za kurek rewolweru, ale na czas odzyskał panowanie nad sobą. Patrząc Blake’owi prosto w oczy opuścił pomału rękę, aż rewolwer zawisł mu na pasie.
W oczach Blake’a zamigotały błyski triumfu. Pewny już był zwycięstwa.
— To jedyny dla ciebie ratunek — powtórzył z naciskiem — Jedyny, powtarzam! I nie masz ani chwili czasu do stracenia.
Rzeczywiście, można się było spodziewać, że Eskimosi już niedługo nadejdą.
— Może masz i rację — odpowiedział Filip z udawanym wahaniem i znacznie łagodniejszym głosem. — Ale i pozwól mi zabrać ze sobą tę młodą dziewczynę. Ona tylko jednego pragnie, jak mi się zdaje: wrócić do swego ojca. Gdzie jest jej ojciec?
— Jest w pobliżu Miedzianej Rzeki, w odległości około stu mil od jej ujścia. Znajdziesz go tam żywego. Ale dziewczyna musi tu zostać. Dobrze będzie, jeżeli sam potrafisz wydostać się z tej matni, w jaką wpadłeś.
— Słuchaj Blake, zagrajmy obydwaj w otwarte karty. Nie znam zupełnie języka, jakim mówi ta dziewczyna. Toteż nie zrozumiałem ani słówka z tego, co mi mówiła. Wiem o niej tylko tyle, że Bram się nią zaopiekował, że była u niego aż do chwili, kiedy te twoje eskimoskie szczury wciągnęły Brama w zasadzkę i zapewne zamordowały. Więc zanim ją opuszczę, chciałbym dowiedzieć się, co ona za jedna, kim jest jej ojciec i czego ty od niej właściwie chcesz. Odpowiedz mi zupełnie szczerze, a potem nie będę już zwlekać ani minuty.
Błake’a zaśmiał się przeraźliwie i podszedł bliżej do Filipa:
— Czego ja od niej chcę? — powtórzył wolno. — Gdybyś ty, tak jak ja, przez pięć lat nie widział na oczy białej kobiety i gdybyś tak niespodziewanie w zapadłym kącie, w odległości dwóch tysięcy mil od wszelkiej cywilizacji, natknął się na podobną niebiańską istotę, co byś ty sam z nią począł? No, powiedz! Czegóż byś od niej żądał? Gdybym nie był takim skończonym osłem, byłbym już dawno doszedł z nią do ładu... jeszcze za pierwszym spotkaniem, zanim ten przeklęty Bram Johnson ze swymi wilkami wyrwał ją z rąk moich i Eskimosów.
Filip z wysiłkiem hamował ogarniające go oburzenie, podczas gdy Celia wodziła zaniepokojonym wzrokiem po obu mężczyznach, na próżno starając się odgadnąć, co oni mówią.
— Tak, tak, rozumiem już — odparł Filip. — Wymknęła ci się w najwłaściwszej chwili. Ale... czy ona w ogóle wiedziała, czegoś ty chciał od niej? Czy jej to mówiłeś? Jestem przekonany, że ona dotychczas jeszcze nie domyśla się tej twojej miłości... uważa cię tylko za przyjaciela. Teraz postarasz się to odrobić, prawda?
Oczy Blake’a zabłysły dziko, twarz ściągnęła mu się w złowrogim grymasie.
Filip wybuchnął, a zanim jeszcze zaczął mówić, Blake już rozumiał, że wzięto go na kawał.
— Nigdy jeszcze nie dziękowałem Panu Bogu tak serdecznie, jak w tej właśnie chwili! — mówił Filip. — Tak jest, dziękuję Bogu z głębi serca, że Bram, ów potwór, obrzydliwy, wstrętny, ów wariat — ma jednak duszę! No, a teraz dotrzymuję danego słowa — nie będę zwlekać już ani minuty dłużej. Chodź tu!
Blake zryczał z wściekłości:
— Ja mam iść? Dokąd? Co to ma znaczyć?
— Jak to? Jeszcze się nie domyślasz? Nie domyśliłeś się, że ja razem z tą dziewczyną wyruszam w drogę, nie na południe, lecz w stronę Miedzianej Rzeki, i że ty idziesz razem z nami? Otóż słuchaj, co ci powiem! Słuchaj dobrze! Być może, że po drodze wypadnie nam się bić. Na ten wypadek zatem wbij to sobie dobrze do mózgownicy, że pierwsza kula przeznaczona będzie
Uwagi (0)