Darmowe ebooki » Powieść » Złote sidła - James Oliver Curwood (wolna biblioteka internetowa TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Złote sidła - James Oliver Curwood (wolna biblioteka internetowa TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 James Oliver Curwood



1 ... 5 6 7 8 9 10 11 12 13 ... 17
Idź do strony:
służbowy. Niestety, rewolwer nie był nabity, a naboi nigdzie nie było.

Należało jeszcze przeszukać małą przylegającą komórkę, w której Bram zwykle spał. Nie znalazł i w niej nic więcej, prócz trzech sideł, splecionych z włosów Celii.

Spoglądał na nie przez chwilę ze wzruszeniem, a potem przykrył je z powrotem skórami niedźwiedzi, mówiąc:

— Nie trzeba ich ruszać... Byłoby niedelikatnością gospodarować w łóżku obcego człowieka...

Po chwili mówił dalej:

— Nie znajduję nawet owego noża, którym Bram zwykle kroi mięso. Ciekawe, czy był tak samo ostrożny i przewidujący, kiedy byłaś tu jeszcze sama jedna. W każdym razie nie znajduję nigdzie żadnej broni ani nic podobnego.

Zza ścian chatki doleciało uszu Filipa głośne ujadanie wilków. Podszedł do okna. Dwa wilki gryzły się ze sobą. Nie ma co mówić, Bram zostawił ich oboje pod doskonałą strażą tych bestii. Gdyby mu się nawet udało zabić Brama, lub unieszkodliwić go, jakim sposobem da sobie z nimi radę? Jeżeli Bram wejdzie do izby ze swą strzelbą, wszystko dałoby się zrobić. Wystrzela je kolejno co do nogi. Tylko pytanie, czy Bram w ogóle przyniesie tu kiedykolwiek strzelbę?

Oba wilki gryzły się dalej. Reszta otoczyła je półkolem. Jeden tylko, olbrzymi, nie zwracając uwagi na nic, legł w kącie, obgryzając dużą kość, z której odrywał ostatnie strzępy mięsa. Słychać było groźne kłapanie jego potężnych szczęk.

— Wiem już! — zawołał Filip. — Wilki przecież, tak samo jak ludzie, muszą dostawać jedzenie, konieczne do życia. Skoro już załatwię się z Bramem, pozostawię je w tej zagrodzie tak długo, aż pozdychają z głodu. Wymagać to będzie tygodnia, może i więcej. Kwestia cierpliwości tylko. Ale my będziemy mieć ostatnie słowo! Trzeba, aby Celia to nareszcie zrozumiała: przede wszystkim musimy pozbyć się Brama.

Celia właśnie go zawołała. Odszedł od okna i wrócił do niej. Celia wydawała się mocno wzruszona. Na stole rozłożyła kilka kartek papieru, które wyniosła ze swej izdebki. Na każdej kartce widniał jakiś nieudolny rysunek, nakreślony jej ręką. Nietrudno było domyślić się Filipowi, że Celia za pomocą tych rysunków chce mu objaśnić to wszystko, czego sobie wzajemnie słowami wypowiedzieć nie mogli.

Kołysząc lekko swym smukłym dałem, szepnęła cicho: „Filip”. A jemu zrobiło się dziwnie miło, słysząc, że woła go po imieniu, tak jakby to było rzeczą naturalną.

Nachylił się nad leżącymi papierami. Pobrudzone i zniszczone, widocznie nieraz już były w użyciu. Rysunki te przedstawiały całą historię młodej dziewczyny.

— Domyślam się — mówił Filip — że sama to wszystko rysowałaś, by pokazać Bramowi. I on niewiele więcej wie o tobie, aniżeli ja. Tak, tak... rozumiem już wszystko... Jakiś okręt, psy, ludzie... jakieś walki... Przyjrzyjmy się bliżej...

Celia spoglądała na niego z wytężoną uwagą. Pragnęła, aby jak najprędzej ją zrozumiał.

Filip pochylony nad rysunkami dągnął dalej:

— Tu, na tym rysunku, w samym środku, jesteś ty, „pani”. Ty, z rozwichrzonymi włosami, bronisz się przed jakimiś ludźmi, którzy tak jakby chcieli cię zabić pałkami Co to ma znaczyć, mocny Boże? A tu wysoko, w górze, jakiś statek. Od niego powinniśmy zacząć. Zapewne wysiadłaś z tego statku, prawda..? Statek, statek, statek...

— Skunnert — zakrzyknęła łagodnie, pokazując palcem na ów wyrysowany statek. — Skunnert... Siberien...

— Szkuner... Syberia! — powtórzył Filip. — Tak się właściwie powinno wymawiać, moja Celio! Zajrzyjmy znów tutaj!

Wydobył z kieszeni ową małą mapkę kuli ziemskiej i rozłożył ją na stole.

— Weźmy się na nowo do roboty i to możliwie dokładnie.

Pochylili się oboje nad mapą. I znowu, jak wczoraj, zetknęły się ich ciała. Filip niemal dotykał ustami jej złocistych włosów. Zadrżeli oboje. Ale Celia opanowała się szybko. Odsuwając się nieco, zaczęła wodzić palcem po mapie.

Statek wypłynął z ujścia rzeki Leny na Syberii. Płynął następnie wzdłuż wybrzeży aż gdzieś w okolice Alaski. W tym miejscu paluszek zatrzymał się bezradnie. Wymownym gestem dała mu do zrozumienia, że nie potrafi określić, w którym miejscu statek dobił do wybrzeży Ameryki Północnej.

Zaczęła pokazywać mu kolejno następne kartki, na których przedstawione były jakieś walki i utarczki, których właściwego znaczenia jednak Filip nie mógł zrozumieć. Wreszcie na zakończenie skreśliła jeszcze jeden rysunek, przedstawiający olbrzymiego człowieka, otoczonego bestiami. Miał to być Bram ze swymi wilkami. I teraz dopiero zrozumiał Filip, dlaczego tak broniła Brama, dlaczego nie pozwalała, by choć jeden włos spadł mu z głowy. Bram był jej wybawcą, on ją wyratował z tych wszystkich strasznych przejść, o których po części mówiły rysunki. On ją wtedy wyratował i zabrał ze sobą do swej kryjówki. Dlaczego ją tutaj trzymał w zamknięciu, tego z rysunków domyśleć się było niepodobieństwem.

Niejedno jeszcze wymagało wyjaśnienia. Po co i w jakim celu jechała Celia na Syberię? Kto skierował okręt ku niegościnnym wybrzeżom Alaski? Co to za jedni ci nieznani jej wrogowie, z rąk których Bram ją wyratował?

Filip wziął do ręki jeden z rysunków, który Celia przyniosła i odłożyła na bok. Na rysunku tym były dwie osoby: mężczyzna i ona. Mężczyzna ów trzymał ją w swoich ramionach. Filip podniósł wolno głowę i spojrzał na Celię. W oczach jej lśniły łzy.

Nagle poczuł zimny ciężar na sercu. Od owej chwili, gdy oboje zetknęli się w tej samotnej chacie, gdy losy ich niezwykłym trafem splotły się razem, w sercu Filipa nastały dziwne zmiany. Ogień miłości zapłonął mu w piersi. Upajał się słodką, rozkoszną nadzieją. I oto nagle nadzieja zgasła! Celia na pewno kocha innego!

Wstał i wolnym krokiem podszedł do okna, chcąc ukryć zmieszanie. Spojrzał przez okno i w tej samej niemal chwili zakrzyknął głośno. Wypuścił z rąk ów rysunek, który zabrał ze sobą. Chwycił się kurczowo ramy okna.

— Patrz! — wołał jak nieprzytomny. — Patrzaj, na Boga!

Przez cały czas, kiedy siedzieli oboje przy stole, panowała niezmącona cisza. Nie słyszeli najlżejszego szmeru, ani hałasu. A oto co ujrzeli: ów ogromny wilk, co jeszcze niedawno obgryzał kości, leżał teraz na śniegu, wyciągnięty jak długi, był martwy. Zesztywniał już zupełnie. Z rozchylonego pyska błyskały białe, potężne kły, a poniżej łba widniała kałuża krwi.

Filip nie tyle przeraził się tą nagłą śmiercią wilka, ile widokiem broni, od której zwierzę zginęło. Wilk przeszyty był na wylot czymś w rodzaju lancy.

Poznał od razu ów harpun cienki i długi, ów straszliwy dziryt, jakim posługuje się tylko jeden jedyny szczep w całym Northlandzie: szczep Kogmolloków, zbójców o czarniawych twarzach, żyjących nad brzegami Zatoki Koronacyjnej i Ziemi Wollastona.

— Odsuń się od okna, Celio! — zakrzyknął z trwogą. I czym prędzej odprowadził ją w głąb izby.

Rozdział XIII. Kogmolloki

Kogmolloki! Te straszne, okrutne diabły, o sercu zimniejszym od tych lodów, wśród których żyją! Okrutne, nieubłagane!

— Daruj mi, Celio — mówił Filip — że krzyknąłem tak na ciebie i tak gwałtownie odciągnąłem od okna. Ale nawet na drugim końcu świata poznałbym tę straszną, śmiercionośną broń. Widziałem już nieraz, z jaką łatwością i pewnością rzucają dzirytem na odległość stu jardów. Potrafią walczyć jak prawdziwe diabły. Specjalnością ich jest polowanie na białe kobiety. A coś mi mówi, że oni przyczaili się gdzieś w pobliżu i obserwują nasze okno.

Celia nie rozumiała wprawdzie tego, co do niej mówił, ale wydawała się nie mniej przerażona od Filipa widokiem owego zabitego wilka, przeszytego dzirytem. Podeszła szybko do stołu, pochwyciła jedną z kartek i podała ją Filipowi. Na kartce narysowana była scena jakiejś walki.

— W takim razie — mówił drżącym głosem — oni właśnie ciebie poszukują. Musieli się specjalnie uwziąć na ciebie, skoro aż tutaj się zjawili. Nie słyszałem nigdy, aby ośmielili się zapuszczać tak daleko na południe.

Celia odzyskała już panowanie nad sobą, w jej wzroku malowało się zdecydowanie i odwaga oraz zupełna ufność, że Filip stanie również odważnie w jej obronie. Spodobało się to Filipowi. I on nabrał od razu otuchy.

Nie odwracając się od okna, zaczął mówić przygotowany na to, że lada chwila wpadnie przez nie z brzękiem tłuczonych szyb dziryt.

— Nie ma co, wpadliśmy w ładne tarapaty! Mogę to głośno powiedzieć, nie przerażę cię, bo i tak mnie nie rozumiesz. Uważasz, Celio, są rozmaici Eskimosi. Są między nimi ludzie poczciwi i porządni. Ale plemię Kogmolloków to skończone łotry i bandyci. Gorsi nawet od dzikich czerwonoskórych z wysp Filipińskich; nikt im nie dorówna w nastawianiu pułapek i zasadzek. Założyłbym się też, że Bram nie wróci już żywy z owego polowania, na które się wybrał. Może już w tej chwili leży gdzieś przeszyty ich dzirytem.

Celia uśmiechała się, słuchając tej przemowy. Zrobiła ruch, jakby chciała podejść do okna. Zatrzymał ją, i niemal w tej samej chwili od strony zagrody rozległo się przeraźliwe wycie wilków. Wymownym gestem poprosił ją, by usiadła przy stole, a sam podszedł do okna.

Wilki zbiły się w jedną kupę koło furtki. Co chwila któryś z nich z wściekłym wyciem podskakiwał w górę, rzucając się na grube pale świerkowe, z których zrobione było całe ogrodzenie. W połowie drogi do chaty leżał na śniegu drugi wilk, też martwy. Niewątpliwie Eskimosi schwytali gdzieś Brama w zasadzkę, i byli pewni, że młode dziewczę jest samo w chacie. Ponieważ czuli lęk przed wilkami, postanowili przede wszystkim powybijać je po kolei za pomocą dzirytów.

W pewnej chwili Filip spostrzegł wychylającą się znad ogrodzenia głowę i ramiona. Równocześnie, niby błyskawica, błysnął dziryt, rzucony w grupę wilków. Głowa zniknęła równie błyskawicznie, jak się ukazała.

Filip odwrócił głowę. Celia stała tuż przy nim, i była świadkiem całej sceny. Ujęła go mocno za ramię, tłumiąc krzyk przerażenia, jaki wyrwał się jej z piersi. Pobiegła do swego pokoiku i po chwili wróciła stamtąd, niosąc w ręku jakiś przedmiot, który podała Filipowi.

Był to miniaturowy rewolwer, prawdziwa zabaweczka, z której tylko śmiałby się w innych okolicznościach. Rewolwer ten, kaliber 22, nabity był kulami tak maleńkimi, że ledwie można by z nich zabić wróbla na odległość piętnastu do dwudziestu kroków, o ile naturalnie wróbel prędzej nie uciekłby. Jednak mimo wszystko i taką bronią nie należało pogardzać. Narobi przynajmniej huku, a jeżeli kula nawet nie dosięgnie Eskimosa, on, słysząc wystrzał, przewróci się choćby ze strachu. Wystarczy strzelić parę razy i pokazać się Eskimosom, aby widzieli, że Celia nie jest sama w chacie, że ma obrońcę i to nawet uzbrojonego w broń palną.

Dlatego też Filip podziękował w głębi duszy Bogu za tę pomoc, zesłaną mu niespodziewanie. Trzeci dziryt przeszył na wylot trzeciego wilka. Zwierzę, śmiertelnie ranne, wlokło się z wysiłkiem po śniegu. Pozostałe siedem wilków w szalonych susach rzucało się z furią na pale ogrodzenia.

Filip podszedł po cichu do drzwi, uchylił je nieznacznie i stanął na czatach. Celia przystanęła obok niego, jakby domyślając się, o co mu chodzi. W pewnej chwili trąciła go lekko w ramię. Oto ponad palisadą, ostrożnie, pomału, wychylała się jakaś czarniawa twarz.

Szybki jak piorun Filip wypadł zza drzwi, wydając przeraźliwy i donośny okrzyk wojenny. W chwili, gdy zabłysnął dziryt, Filip wypalił z rewolweru. Głowa i ramię zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ale równocześnie też i wściekłe wilki rzuciły się w stronę Filipa. Jednym susem dopadł drzwi i zamknął je za sobą.

— Nie ma co mówić, dostaliśmy się w ładną kabałę — mówił ze śmiechem do Celii, podczas gdy wilki dobijały się do zamkniętych drzwi.

Objął ją wpół ramieniem i ciągnął dalej:

— Jaka szkoda, że ci drunie nie wiedzą o tym, iż nam zależy tak samo, jak im, na unieszkodliwieniu Brama! Gdyby tak oni chcieli nam dopomóc w walce z tym naszym wspólnym wrogiem — to dopiero by było przedstawienie! Widziałaś, jak ów czarny jegomość zmykał z palisady? Jestem pewny, że go nie trafiłem. I daj Boże, aby tak było rzeczywiście! Bo gdyby te łapserdaki przekonały się, że moje kulki są zaledwie wielkości ziarnka grochu, a rany od nich nie bardziej bolesne niż ukąszenia owada, obsiedliby wszyscy palisadę, niby stado wron i kpiliby sobie z nas w żywe oczy. Słyszałaś, jakiego huku narobiłem, prawda?

Pod wpływem zagrażającego im obojgu niebezpieczeństwa, Celia nie zwracała uwagi na to, że Filip obejmował jej kibić coraz silniejszym i gorętszym uściskiem, podniecony zarówno czekającą go walką, jak i wzbierającą w sercu miłością.

— Chwila jest poważna — zaczął mówić głosem tak zmienionym, że Celia na pewno przestraszyłaby się, gdyby rozumiała, co on mówi. — Co się z nami stanie? Jeżeli Bram już nie żyje, te czarne diabły z małpią gębą wystrzelają wszystkie wilki, a potem wyłamią furtkę i przypuszczą szturm na chatę. Czuję się na siłach, by stoczyć z nimi walkę, choćby było ich nawet dwudziestu. Miłość, jaką czuję do ciebie, podawaja me siły. Ale zanim do tego dojdzie, chciałbym jedno wiedzieć: kim jest ów mężczyzna, tu, na tym rysunku? W tych ostatnich minutach, jakie dzielą nas od walnej rozprawy z tymi diabłami, mam szaloną ochotę przycisnąć cię do mego serca, obsypać pocałunkami, abyś jeszcze wiedziała, jakie uczucia żywię do ciebie. Kocham cię całą, od stóp do głowy. Tylko lękam się, czy nie zanadto wcześnie się z tym wybrałem... czy nie będziesz mną pogardzać...?

Otrząsnął się, odsunął się od Celii i ujął w ręce ów rysunek, który niedawno wziął ze złością i rzucił na stół. Rozwinął go i wygładził starannie.

— Co to może być za człowiek? Jeżeli go nie kochasz, czemuż obejmujesz go tak czule i serdecznie?

Celia z tonu głosu i ze wzroku Filipa domyśliła się, że chce ją o coś pytać. Z ogromnym wysiłkiem starała się odgadnąć, o co mu chodzi. W zachowaniu Filipa przebijało się jakieś zażenowanie, którego dotąd nigdy nie zauważyła. Podał jej ów rysunek. Może, myślał sobie, Celia wrodzoną intuicją odgadnie, co go dręczy. Wpatrywał się w nią uważnie. Celia patrzyła długą chwilę na ów rysunek: wreszcie podniosła ku niemu oczy, rozjaśnione jakimś dziwnie czystym i pogodnym blaskiem. Odgadła.

— Min fader — rzekła spokojnym głosem, wskazując paluszkiem na rysunek owego mężczyzny. — Min fader.

Zdawało mu się, że mówi po angielsku.

— Your father12? — krzyknął niemal.

Skinęła potakująco głową:

— O o-ee min fader... — powtórzyła.

Odetchnął z ulgą:

— Chwała Panu Bogu! — zawołał.

I natychmiast dodał wesoło:

— Dużo tam mamy jeszcze naboi? Paf! paf! paf! Mam taki humor, że tym małym rewolwerkiem gotów jestem wystrzelać cały świat!

Przyjaciele Wolnych Lektur otrzymują dostęp do prapremier wcześniej niż inni. Zadeklaruj stałą wpłatę i dołącz do Towarzystwa Przyjaciół Wolnych Lektur: wolnelektury.pl/towarzystwo/
Rozdział XIV. Zawieja śnieżna

Filip nie posiadał się z radości. Zapomniał od razu o Bramie, o wilkach,

1 ... 5 6 7 8 9 10 11 12 13 ... 17
Idź do strony:

Darmowe książki «Złote sidła - James Oliver Curwood (wolna biblioteka internetowa TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz