Złote sidła - James Oliver Curwood (wolna biblioteka internetowa TXT) 📖
Postać Brama Johnsona, człowieka-wilka, owiana jest legendą. Mówi się, że żyje wraz ze swoją sforą wilków gdzieś z dala od cywilizacji.
Niektórzy natrafiają na jego ślady, a istnienie Brama potwierdzają dwa morderstwa, których dokonał. Nie wszyscy jednak wierżą, że sam uszedł z życiem. Piotr i jego przyjaciel Filip rozmawiają o Bramie. Filip uważa, że jeśli ten istniał, to na pewno już nie żyje. Piotr utrzymuje, że widział Brama, a co więcej znalazł jego własność - złote sidła, które, jak się okazuje, zrobione są z kobiecych włosów. Zarówno z ciekawości oraz obowiązku, jak i w obawie, że człowiek-wilk więzi piękną kobietę - lub na takie poluje - Filip udaje się, by go odnaleźć.
James Oliver Curwood, autor Złotych sideł, był amerykańskim pisarzem, żyjącym na przełomie XIX i XX wieku. Do jego najbardziej znanych powieści należą Włóczęgi północy i Szara wilczyca.
- Autor: James Oliver Curwood
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Złote sidła - James Oliver Curwood (wolna biblioteka internetowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 James Oliver Curwood
Wszystko to razem nie trwało nawet pięciu minut. Los okazał się tym razem łaskawy dla Filipa. Trzy czarne plamy widniały na śniegu. Oto wszystko, co pozostało po jego wrogach, z których dwóch przynajmniej już nie żyło.
Filip zadowolony ze świetnego zwycięstwa spoglądał na leżące na ziemi postacie. Nagle obrócił się, wydając okrzyk zdumienia. W odległości dziesięciu kroków od niego stała Celia.
Pchana jakąś niezmożoną siłą, przybiegła tu boso po śniegu, odziana tylko w lekki szlafroczek; skórę niedźwiedzia zostawiła pod drzewem, by jej nie zawadzała w chodzie. Wyciągnęła ku Filipowi gołe ramiona, wołając:
— Filip! Filip!
Podskoczył do niej. Coś go dusiło w krtani. Oto Celia przybiegła tu, w takim stroju, sądząc, że mu grozi jakieś niebezpieczeństwo. Czyż nie był to wymowny dowód, że i ona go kocha?
— Celio! Celio! — odparł, szlochając niemal z radości.
Pochwycił ją w swe krzepkie ramiona i pobiegł z nią do drzewa, gdzie leżało futro niedźwiedzie.
Niemal brutalnie okrył ją futrem, owinął szczelnie, aż się prawie dusiła. Oboje szlochali ze wzruszenia i radości.
Pochyleni ku sobie nastawili bacznie uszu.
Oto z oddali rozległ się straszny przeciągły „okrzyk krwi” Kogmolloków. Było to hasło, a zarazem pytanie, rzucone pod adresem owych trzech zakapturzonych napastników, z którymi Filip rozprawił się przed chwilą. Pytanie, żądające odpowiedzi.
Okrzyk zabrzmiał od strony zachodniej, z odległości niespełna mili. Odpowiedział mu drugi podobny okrzyk od strony wschodniej.
Filip przytulił swoją twarz do Celii, wargi szeptały słowa modlitwy, bo zdawał sobie sprawę, że walka dopiero się rozpoczęła.
Przede wszystkim Filip dał na migi Celii do zrozumienia, że należy wykorzystać cały łup zdobyty na ich trzech nieprzyjaciołach. Kazał jej tedy zaczekać, a sam wrócił czym prędzej na pole niedawno stoczonej walki.
Wszyscy trzej Eskimosi już nie żyli. Dwóch zginęło od potężnych ciosów pałki. Trzeci miał na czole, w samym środku, tuż nad oczami, małą ranę od kuli. Filip niemal pieszczotliwie pogłaskał ów miniaturowy rewolwer, z którego tak się sam naśmiewał. Prawda, kulki niewiele większe były od ziarna grochu, ale takie oto właśnie ziarno grochu uratowało mu życie.
Najmniejszym z trzech Kogmolloków był ów pierwszy napastnik, którego Filip zatłukł pałką. Filip przyklęknął przy trupie, ściągnął mu z głowy kaptur sporządzony ze skóry foki, po czym zdjął zeń futro i zupełnie w dobrym stanie mokasyny ze skóry karibu. Objuczony taką zdobyczą wrócił do Celii.
Rzeczy te, jakkolwiek ściągnięte ze zmarłego, zrobione były zupełnie prymitywnie, przedstawiały jednak wprost nieocenioną wartość. Nie pora była na przesadne skrupuły lub na elegancję. Na ich widok płomyk radości zalśnił w oczach Celii, bez wahania pochwyciła je, by się przebrać. Filip powrócił na pole walki.
Z drugiego Kogmolloka ściągnął kaptur i ubranie, i sam się w nie ubrał. Eskimosi nie mają właściwie żadnych kieszeni w swych ubraniach, miejsce kieszeni zastępuje im mała torebka ze skóry narwała, przyczepiona u pasa. Filip odłożył na bok wszystkie trzy takie torebki i zabrał się do szukania broni.
Znalazł dwa noże i sześć sztuk owych zabójczych dzirytów. Jeden z noży znajdował się jeszcze w zaciśniętej dłoni owego Eskimosa, który czołgał się na czworakach, by go zamordować w momencie, gdy strzał z rewolweru Celii ocalił Filipowi życie. Wybrał dla siebie ten właśnie nóż, najdłuższy i najostrzejszy.
Przeglądając zawartość trzech torebek znalazł sznur ze skóry karibu oraz mały nieprzemakalny woreczek, starannie owinięty, w którym schowane były przybory, używane przez Eskimosów do rozniecania ognia. Ów woreczek był dla Filipa prawdziwym skarbem. Zapasów żywności nie znalazł, co było najwymowniejszym dowodem, że obóz Eskimosów musiał znajdować się niedaleko.
Gdy po dokładnym przeszukaniu trupów powstał z ziemi, ujrzał nadchodzącą Celię.
Nie mógł powstrzymać się od śmiechu na jej widok, jakkolwiek sytuacja wcale nie była wesoła. Rzekłbyś: najprawdziwszy Eskimos. Kaptur za duży, zakrywał jej prawie całą twarz; z odległości pięćdziesięciu kroków nikt by jej nie zdołał poznać. Filip podwinął w górę brzegi kaptura, odsłaniając jej uroczą twarzyczkę. Potem wyciągnął ciężkie pukle złotych włosów, rozkoszując się ich blaskiem. Po krótkim namyśle schował włosy z powrotem pod kaptur. Tak będzie bezpieczniej: w razie napadu nikt nie pozna od razu, że pod kapturem ukrywa się twarz kobieca.
Wpatrywała się uporczywie w leżące na śniegu trzy martwe ciała, wymowny dowód odwagi Filipa i niebezpieczeństw, jakie mu groziły. Milczeli oboje, pogrążeni w myślach, zapominając o całym świecie, zapominając o tym, że czas ucieka, a każda stracona minuta może ich drogo kosztować. Obudzili się z zadumy, kiedy z pobliskiego świerka opadł na nich gęsty puch śnieżny.
Filip dał Celii do zrozumienia, że muszą natychmiast ruszyć w dalszą drogę, aby uniknąć grożącego im pościgu.
Przywiązał sobie do pasa torebkę, wziął pałkę, a po krótkim wahaniu także jeden dziryt. Nie wiedział dobrze, co prawda, na co mu ów dziryt przydać się może. Kogmollok rzuca dzirytem z odległości stu kroków i trafia niechybnie; Filip jednak nawet na dwadzieścia kroków trafić by nie potrafił. Z drugiej znów strony dziryt ten był zbyt cienki, aby mógł mu oddać jakiekolwiek usługi w walce wręcz. Celia, idąc za jego przykładem, ujęła w rękę drugi dziryt, gotowa do walki u boku swego opiekuna. Ruszyli w dalszą drogę, poprzez las.
Celia posuwała się z pewną trudnością. Niewygodnie jej było w tych ciężkich mokasynach, prawie o połowę za dużych. Filip starał się odszukać drogę, którą już raz poprzednio przebył w towarzystwie Brama. Rozglądał się uważnie, szukając najdrobniejszych szczegółów, według których mógłby się zorientować. Od czasu do czasu przystawali oboje, nasłuchując bacznie, czy nikt ich nie ściga.
Nagle natknęli się na zupełnie świeże ślady na śniegu, przecinające ich kierunek drogi pod kątem prostym. Filip nachylił się, by je lepiej zbadać. Wydał okrzyk zdziwienia: to były ślady nart.
Otóż Eskimosi nigdy nart nie używają. Ślady te zatem musiał pozostawić jakiś biały człowiek. Skonstatował zarazem coś więcej jeszcze. Rozstęp kroków był tak ogromny, że Filip sam nie zdołał stawiać tak dużych kroków.
— Nie ma Eskimosa — zawołał — który potrafiłby stawiać takie ogromne kroki. Te małpy biegają szybko, ale stawiają kroki drobniutkie. Tylko jeden Bram lub inny biały człowiek, mógł zostawić podobne ślady.
Zauważywszy wzruszenie Filipa, Celia również pochyliła się ku ziemi.
— Bram... Bram... — powtarzał Filip, wahając się.
Ale Celia zaprzeczyła ruchem głowy. Wpatrywała się uważnie w ślady na śniegu. Wzięła w rękę długą igłę świerkową i położyła ją poprzecznie na jednym ze śladów. Filip zrozumiał, o co jej szło. Przypomniał sobie, że Bram miał narty ucięte równo na końcu, a nie zaokrąglone, jak to zwykle bywa. Ten charakterystyczny szczegół nie uwidaczniał się jednak na tych śladach, które mieli przed sobą. Zatem to nie Bram tędy przechodził.
Filip zawahał się, co dalej począć. Kto to mógł być? Przyjaciel, czy wróg? A może ktoś z policji Royal North-West, który im niespodziewanie może przyjść z pomocą? Czy iść za tym śladem, czy omijać go? Jedno i drugie było równie ryzykowne. Na co się zdecydować?
W tej chwili, gdzieś z daleka, rozległ się dziwny, przeciągły okrzyk, niby głuche warczenie bębna:
— Hum... hum... hu... u... u... m... m... m!...
Echo niosło ten ponury okrzyk na cztery strony świata.
Zrozumieli oboje, co to znaczy. Oto Eskimosi znaleźli swych zabitych towarzyszy i zbierają się przy nich, nawołując się wzajemnie. Filip nie namyślał się już dłużej. Należało iść czym prędzej za śladem owego tajemniczego białego człowieka. Trudno, niech się dzieje co chce...
Filip odrzucił dziryt i pałkę, zatrzymując tylko nóż Eskimosa. Porwał Celię na ręce i puścił się pędem naprzód.
— Trzeba nam zmykać co sił w nogach — mówił. — W przeciwnym razie...
W ten sposób przebył około stu jardów, po czym przystanął, stawiając Celię na nogi. Chciał jej dać do zrozumienia, że muszą wytężyć całą energię, że od szybkości biegu zależy ich życie lub śmierć. Zrozumiała go i biegła szybko, dotrzymując mu dzielnie kroku. Śnieg przestał padać.
Po drodze Filip obliczał wszystkie możliwe szanse. Wiedział dobrze, że Eskimosi, zebrawszy się wokół zabitych, będą przede wszystkim krzyczeć i radzić, wyczyniając małpie skoki. Stracą na to sporo czasu, co oczywiście dla Filipa może być bardzo korzystne. Potem puszczą się w pościg, ale z wszelkimi ostrożnościami, pomni na ową ranę od kuli na czole jednego z zabitych.
Co się tyczy owego tajemniczego nieznajomego, śladami którego Filip i Celia szli obecnie, należało postępować chytrze i ostrożnie. Najważniejsze, to zaskoczyć niespodzianie i od razu obezwładnić, by nie mógł im zaszkodzić. A gdyby tak udało się zabrać mu strzelbę? To dopiero byłaby cenna zdobycz!
Ślady wyglądały na zupełnie świeże — to nie ulegało żadnej wątpliwości. Pokrywała je zaledwie cieniutka warstwa śniegu. Zdaniem Filipa, ślady te powstały najwyżej przed godziną.
Wkrótce jednak Celia zmęczona biegiem przystanęła. Spod odrzuconego w tył kaptura wychyliła się twarzyczka zaczerwieniona ze zmęczenia. Ślicznie wyglądała. Jakżeby chętnie Filip ucałował ją w te czerwone, rozchylone usta! Ale nie mieli ani sekundy czasu do stracenia. Filip porwał ją w ramiona i puścił się biegiem. Wszystko pójdzie dobrze, o ile tylko siły mu dopiszą. Przebiegł w ten sposób około czterystu jardów, po czym znowu przystanął i postawił ją na nogi. Ogółem przebyli w ten sposób prawie milę.
Nagle ślady skręciły ze wschodu ku północy, co trochę zdziwiło Filipa. Przysiedli oboje na leżącym opodal zeschłym pniu świerkowym, żeby odpocząć. Ów tajemniczy nieznajomy też musiał w tym miejscu przystawać, bo ślady były zupełnie świeże, nie przysypane jeszcze śniegiem.
— Założyłbym się — zauważył Filip — że w tej chwili znajduje się on w odległości najwyżej pół godziny drogi od nas.
Przyglądając się uważnie, zauważył na zmarzniętym śniegu kilkanaście drobnych, ciemnobrunatnych punkcików.
— W tym miejscu musiał wyciągnąć swój woreczek z tytoniem — skonstatował Filip z uśmiechem.
Mimo protestów Celii, która chciała iść sama piechotą, wziął ją znowu na ręce. Spostrzegł bowiem, że siły ją opuszczają, a stara się nadrabiać miną. Dyszała ciężko, twarzyczka jej ściągnęła się ze zmęczenia. W tym ciężkim futrze i dużych mokasynach musiało jej być niewygodnie. Nawet gdyby szli wolnym krokiem, a nie biegli, odczułaby zmęczenie.
Chcąc ulżyć sobie trochę, uniósł Celię wysoko; zarzuciła mu ramiona na szyję, przylegając niemal twarzą do jego twarzy, co dodało mu nowej jeszcze podniety.
Wreszcie przystanął, też był już zdyszany i wyczerpany zupełnie. Po krótkim wypoczynku ruszyli znowu. Celia starała się dotrzymać mu kroku, ale nogi uginały się pod nią. Jej różowa twarzyczka zrobiła się teraz sinoblada, oczy zasnute mgłą straciły blask. Filip nie wyglądał lepiej. Wyczerpały się ich siły i energia. Celia, zmuszając się do bladego uśmiechu, pochyliła się ku Filipowi, podając mu swoje usta. Przylgnął do nich i długo całował.
Szli już teraz wolno. Według jego obliczeń powinni oddalić się już na jakieś pięć mil od spalonej chatki. Eskimosi niewątpliwie nie zdołali zrobić dotychczas więcej niż dwie mile.
Doszli teraz do dużego wzgórza uformowanego ze śniegu, który został nawiany tu przez wichry i był mocno zbity i zamarznięty. Filip przypomniał sobie, że przez to wzgórze przejeżdżał już raz z Bramem. Było to wkrótce po minięciu owej pierwszej chatki.
Ślady nieznajomego wiodły właśnie przez wzgórze. Prowadziły zatem niewątpliwie właśnie do owej chatki. Jakże się teraz Filip cieszył, że puścił się tymi śladami! Teraz dopiero przekonał się, że początkowo szli oboje w złym kierunku.
Celia ledwo już nogami powłóczyła. Filip musiał ją ująć mocno pod rękę. Próbowała się bronić, ale z jej piersi wydobył się tylko żałosny szloch.
— Odwagi! — pocieszał ją Filip. — Chatka musi być już niedaleko. Mam jeszcze dość siły, by cię tam doprowadzić.
Przełknął z trudem gęstą ślinę, nagromadzoną w gardle. Celia oparła się z ufnością na jego ramieniu.
Szli jeszcze około pół godziny, aż nagle, w niewielkiej odległości, ujrzeli chatkę.
W chatce musiałktoś być, z komina bowiem snuła się cienka smuga dymu.
Tam zatem czekało na nich życie lub śmierć — ocalenie lub ostateczna rozpacz... Filip ułożył Celię pod krzakiem w ten sposób, żeby była niewidoczna. Następnie ściągnął z siebie futro Eskimosa i rzucił je na śnieg. Przygotowywał się do walki. Naprężył wszystkie mięśnie. Celia niemal pobladła, była taka biała jak ten śnieg, na którym leżała.
— Bogu dzięki! — zakrzyknął Filip. — Doszliśmy do celu, zanim Eskimosi zdążyli nas dogonić. Idę na zwiady. Zostań tu i nie ruszaj się z miejsca.
Z westchnieniem zarzuciła mu ramiona na szyję. Jakże pragnęła zatrzymać go albo iść razem z nim! Ale trudno — wiedziała, że musi go słuchać.
— Filip — szepnęła cichutko.
Odszedł.
Filip obszedł chatkę dookoła. Pamiętał, że w chatce było tylko jedno okno zamykane drewnianą okiennicą, podnoszoną do góry. Ostrożnie podszedł pod okno.
Okiennica była zamknięta. Przyłożył ucho do szpary między deskami i usłyszał z wnętrza chaty jakieś kroki. Celia mogła obserwować każdy jego ruch, z miejsca na którym leżała; odczuwał trwogę i lęk, promieniujące z jej oczu aż ku niemu.
Następnie podsunął się do drzwi. Chciał jak najprędzej przekonać się, co to za człowiek znajduje się w chatce. Serce biło mu żywiej na myśl, że może znajdzie tam przyjaciela i sojusznika. Przede wszystkim jednak chciał wejść w posiadanie strzelby, o ile owa tajemnicza osobistość ma jakąś strzelbę. Musi ją zdobyć, przemocą czy podstępem mniejsza o to, bo Eskimosi z każdą chwilą byli coraz bliżej.
Gdy doszedł do drzwi, zauważył przede wszystkim parę nart i wiązkę dzirytów, oparte o ścianę chatki. Rozczarował się. Czyżby ów człowiek nie był białym, lecz Eskimosem olbrzymiego wzrostu?
Pociągnął nosem, węsząc jak pies. Spoza niedomkniętych drzwi doleciał go zapach tytoniu i kawy. Eskimos może wejść w posiadanie tytoniu, a nawet herbaty, może ją pić, ale nigdy nie pije kawy!
Przymknął na chwilę oczy, olśnione białym refleksem śniegu. Potem ostrożnie, po cichutku, zajrzał przez niedomknięte drzwi do wnętrza chaty.
W panującym wewnątrz półmroku spostrzegł duży piec. Nad płonącym ogniem stała pochylona sylwetka jakiegoś mężczyzny. Postąpił krok do przodu, obserwując uważnie, co się dzieje.
Człowiek za drzwiami podniósł się i wyprostował, wydobywając z pieca garnek z kawą. Po jego szerokich barach i olbrzymim wzroście Filip poznał natychmiast, że to nie może być Eskimos. Znowu ów nieznajomy odwrócił się na moment twarzą do światła. Tak, to biały człowiek. Długie, nieuczesane włosy opadały mu na ramiona;
Uwagi (0)