Zwycięstwo - Joseph Conrad (czytać książki online za darmo txt) 📖
Josef Conrad ukończył Zwycięstwo kilka miesięcy przed wybuchem I wojny światowej. We wstępie uznał za stosowne usprawiedliwiać ten tytuł, być może nazbyt patetyczny w odniesieniu do fabuły.
Zwycięstwo jest bowiem bardzo kameralną opowieścią, w dużej części rozgrywającą się na wyspie, na której schronił się Heyst — dżentelmen, dziwak i pesymista — oraz uratowana przez niego dziewczyna. Spokój tego miejsca zakłóca wizyta trójki przestępców, przekonanych że Heyst jest w posiadaniu skarbu. Conrad nie spieszy się przy tym z rozstrzygnięciem konfliktu, powoli prezentując różnorakie reakcje bohaterów na zagrożenie. W napiętej atmosferze, w której każda z postaci ma własne, nieujawnione cele, dochodzi w końcu do tragedii.
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Zwycięstwo - Joseph Conrad (czytać książki online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
— Doprawdy? — rozległ się jej głos, niepewny, łagodny i niedowierzający.
— Gdyby pani wtedy tak się nie uśmiechnęła, nie byłbym może przyszedł tu dziś w nocy — rzekł z właściwą sobie żartobliwą powagą. — To jest pani triumf.
Poczuł muśnięcie jej warg na ustach i już jej nie było. Biała suknia zajaśniała w oddali, a potem wydało mu się, że pochłonęła ją gęsta ciemność domu. Heyst poczekał chwilę, zanim ruszył w tę samą stronę; minął róg domu, wszedł po schodach na werandę i znalazł się w swoim pokoju, gdzie wyciągnął się na łóżku — jednak nie po to, aby zasnąć; przeżywał ponownie w myśli wszystko, co sobie powiedzieli.
— To szczera prawda, co mówiłem o jej uśmiechu — rozmyślał. — A także o głosie. Pod tym względem byłem zupełnie szczery. Zresztą — co ma być, to będzie.
Przeszła po nim wielka fala gorąca. Położył się na wznak, rozkrzyżował ramiona na szerokim, twardym posłaniu i leżał nieruchomo z otwartymi oczyma pod siatką od moskitów, aż wreszcie świt przeniknął do pokoju, rozjaśnił się wnet i przemienił w nie zawodzący nigdy blask słońca. Wówczas Heyst wstał, podszedł do małego lusterka wiszącego na ścianie i wpatrzył się w siebie spokojnie. Ale to długie, badawcze spojrzenie nie płynęło ze świeżo obudzonej próżności. Heyst doznawał tak dziwnych uczuć, że nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż jego wygląd zmienił się podczas nocy. Jednak zobaczył w lustrze odbicie człowieka, którego znał i przedtem. Odczuł to nieledwie jak zawód — jak zlekceważenie ostatnich przeżyć. I wnet uśmiechnął się nad swoją naiwnością, gdyż mając przeszło trzydzieści pięć lat, powinien był wiedzieć, że w większości wypadków ciało jest niewzruszoną maską duszy; że i śmierć nawet zmienia tę maskę bardzo nieznacznie, póki ciało nie zostanie usunięte sprzed ludzkich oczu tam, gdzie żadne zmiany nikogo już nie obchodzą, ani naszych przyjaciół, ani naszych wrogów.
Heyst nie miał ani przyjaciół, ani wrogów. Istotę jego życia stanowiło zupełne odcięcie od świata — nie wskutek wycofania się na pustynię, w ciszę i bezruch, ale przez system bezustannych wędrówek, przez oderwanie się od otoczenia właściwe przelotnemu gościowi wśród zmieniających się scen. Widział w takim postępowaniu jedyny sposób przejścia przez życie bez cierpień i prawie bez kłopotów — i wierzył, że nieuchwytność czyni go niedosiężnym.
Wędrował tak przez lat piętnaście, niezmiennie uprzejmy i nieprzystępny i w rezultacie uważany był na ogół za „dziwnego chłopa”. Puścił się na tę wędrówkę po śmierci ojca, który porzucił swój kraj i umarł w Londynie, niezadowolony z ojczyzny i powaśniony z całym światem, ponieważ ten świat odrzucił jego mądrość, kierując się instynktem.
Myśliciel, świetny stylista i swego czasu wielki światowiec, starszy Heyst rzucił się ongi w życie spragniony wszelkich jego rozkoszy, przypadających wielkim i małym, głupim i mądrym. Przez lat sześćdziesiąt z górą wlókł po tej bolesnej ziemi najbardziej znużoną, najniespokojniejszą z dusz, doprowadzonych przez kulturę do rozczarowania i żalu. Niepodobna zaprzeczyć, że był to człowiek wielkiej miary, albowiem cierpiał w sposób nieznany duszom przeciętnym. Matki swojej Heyst nie znał wcale, ale przechowywał w tkliwej pamięci bladą, rasową twarz ojca. Wspominał go najczęściej ubranego w niebieski, luźny szlafrok, z czasów gdy zamieszkiwali duży dom na spokojnym londyńskim przedmieściu. Heyst skończył szkoły, mając lat osiemnaście i mieszkał przez trzy lata z ojcem, który pisał wtedy ostatnią swoją książkę. W tym dziele domagał się u schyłku życia, aby ludzkość miała prawo do bezwzględnej swobody — moralnej i intelektualnej — ale nie wierzył już wtedy, by ludzie na tę wolność zasługiwali.
Trzy lata współżycia z takim człowiekiem w wieku wrażliwym i podatnym na wpływy musiały zostawić w duszy chłopca głęboką nieufność do życia. Młodzieniec nauczył się rozwagi, która jest czynnikiem destrukcyjnym, jako pewnego rodzaju obrachunek kosztów. Świat nie jest prowadzony przez ludzi przewidujących. Wielkie czyny dokonywują się w błogosławionej, ciepłej mgle duchowej, którą odpędziły od Heysta zimne, bezlitosne podmuchy ojcowskiej analizy.
— Dam się unieść prądowi — postanowił Heyst z rozwagą.
Nie rozumiał tego w znaczeniu intelektualnym, czy uczuciowym, czy moralnym. Rozumiał to dosłownie; postanowił powierzyć się prądowi ciałem i duszą, na wzór liścia niesionego wiatrem pod nieporuszonymi drzewami leśnej polanki; postanowił płynąć, nigdy się niczego nie czepiając.
— To będzie moja obrona przed życiem — rzekł sobie z przeświadczeniem, że nie ma innego wyjścia dla syna jego ojca.
Stał się bezdomnym włóczęgą z głębokiego przekonania, nie zaś, jak inni, wskutek pijaństwa, czy nałogu, czy słabości charakteru; z rozwagą — nie zaś, jak inni, z rozpaczy. Oto czym było w istocie życie Heysta — pomijając zewnętrzne fakty — aż do owej niepokojącej nocy. Gdy zobaczył nazajutrz dziewczynę zwaną Almą, udało jej się przesłać mu szybkie jak błyskawica spojrzenie pełne szczerej tkliwości, które poruszyło go do głębi, dotknąwszy skrycie serca. Działo się to w hotelowym ogrodzie, w porze drugiego śniadania, kiedy muzykantki z orkiestry kierowały się z wolna ku pawilonowi po próbie czy ćwiczeniach, jeżeli można było tak nazwać ranne ich popisy w hali koncertowej. Heyst wrócił właśnie z miasta, gdzie się przekonał, że trudno im będzie wyjechać natychmiast i szedł przez ogród, rozczarowany i zmęczony. Znalazł się prawie nieświadomie wśród rozproszonej gromadki muzykantek Zangiacoma. Ocknąwszy się z głębokiego zamyślenia, doznał po prostu wstrząsu, widząc tak blisko dziewczynę — niby człowiek ze snu zbudzony, który spostrzega postać z sennego marzenia obróconą w krew i ciało. Nie podniosła kształtnej główki, ale spojrzenie jej nie było sennym majakiem. Było istotnym, najbardziej istotnym ze wszystkich wrażeń, których Heyst zaznał dotychczas w swym życiu oderwanym od rzeczywistości.
Nie dał nic poznać po sobie, choć wydało mu się niemożliwym, aby skutek jej spojrzenia nie był widoczny dla każdego, kto patrzył na niego w tej chwili. A znajdowało się wtedy na werandzie kilku mężczyzn, stałych uczestników table d’hôte’u23 Schomberga, którzy patrzyli w stronę Heysta — a właściwie w stronę muzykantek. Lęk Heysta nie wypływał jednak ze wstydu ani z nieśmiałości; wywołał go raczej właściwy mu dobry smak. Ale gdy wszedł na werandę, nie dostrzegł na twarzach gości żadnych oznak zainteresowania ani zdziwienia — zupełnie jak gdyby byli ślepi. Nawet sam Schomberg, który musiał usunąć mu się z drogi u szczytu schodów, zupełnie był obojętny i rozmawiał w dalszym ciągu z jakimś klientem.
Schomberg zauważył rzeczywiście „tego Szweda” rozmawiającego z dziewczyną podczas pauz koncertowych. Jeden z kamratów pchnął go łokciem, zwracając mu na to uwagę. — Tym lepiej — pomyślał hotelarz — ten idiota będzie odstraszał innych. Był z tego raczej zadowolony i śledził spod oka sytuację ze złośliwym weselem — z pewnego rodzaju szatańską uciechą. Albowiem mało miał wątpliwości co do swego osobistego uroku, a jeszcze mniej co do faktu, że trzyma w swej mocy dziewczynę, która wyglądała na zbyt niemrawą, aby sobie poradzić; w dodatku zaś położenie jej przedstawiało się znacznie gorzej, niż gdyby była tylko pozbawiona przyjaciół, ponieważ z jakiegoś powodu ściągnęła na siebie złość pani Zangiacomo, kobiety bez sumienia. Wstręt, który dziewczyna tylko do pewnego stopnia ośmielała się okazywać napastnikowi (bo nie zawsze jest bezpiecznie, gdy bezsilne jednostki zdradzają się ze swoją wrażliwością), Schomberg wybaczał, kładąc go na karb zwykłej niewieściej głupoty. Oświadczył Almie, jako ostateczny argument, że dość jest sprytna, aby zrozumieć, iż nie pozostaje jej nic lepszego, jak tylko zaufać zamożnemu i zaradnemu mężczyźnie w kwiecie wieku. Gdyby nie podniecone drżenie jego głosu i niezwykły wyraz oczu, które zdawały się wydzierać ze szkarłatnej, włochatej fizjognomii, przemowy jego byłyby miały wszelkie cechy spokojnych rad, pełnych altruizmu, przy czym, jak to bywa u zakochanych, rady owe przechodziły snadnie24 w różowe plany na przyszłość.
— Pozbędziemy się prędko tej starej baby — szeptał śpiesznie, dysząc okrucieństwem. — Niech ją diabli wezmą. Nigdy jej nie kochałem. Klimat jej tu nie służy; każę jej wrócić do rodziny w Europie. I będzie musiała pojechać! Już ja tego dopilnuję. Eins, zwei, marsch!25 A potem sprzedamy ten hotel i otworzymy inny gdzie indziej.
Zapewniał ją, że nie ma rzeczy, której by dla niej nie zrobił — i mówił prawdę. Czterdzieści pięć lat to wiek szaleństwa dla wielu mężczyzn, którzy postępują jak gdyby rzucali wyzwanie śmierci i rozkładowi, czyhającym z otwartymi ramionami w ponurym wąwozie, u stóp wzgórza przeznaczenia. Spuszczone oczy i zalękniona postawa dziewczyny, przyłapanej w kącie pustego korytarza i zmuszonej do wysłuchiwania zwierzeń Schomberga, brał ten za poddanie się przemożnej sile jego woli, za uleganie jego urokowi. Bowiem człowiek w każdym wieku musi się karmić złudzeniami, aby za wcześnie nie wyrzekł się życia i aby nie przyszedł kres na ród ludzki.
Łatwo sobie wyobrazić upokorzenie Schomberga, jego zdumienie i wściekłość, gdy przekonał się, że dziewczyna, która tygodniami całymi opierała się jego napaściom, prośbom i najnamiętniejszym zaklęciom, została mu sprzątnięta sprzed nosa przez „tego Szweda” — i to najwidoczniej bez wielkich trudności. Nie chciał temu uwierzyć. Przypuszczał z początku, że Zangiacomowie zrobili mu niegodziwy kawał z jakiejś niedocieczonej przyczyny; ale, gdy wszystko się wyjaśniło, zmienił zasadniczo swój pogląd na Heysta. Lekceważony Szwed stał się dla niego najprzebieglejszym, najniebezpieczniejszym, najbardziej nienawistnym z łotrów. Hotelarz nie był w stanie uwierzyć, że istota, której pożądał tak gorąco i z tak słabym skutkiem, była w gruncie rzeczy tkliwą i posłuszną swym porywom; że ofiarowała się prawie sama Heystowi, wcale sobie tego za winę nie poczytując; że powodowało nią pragnienie bezpieczeństwa i głęboka potrzeba umieszczenia swojej ufności tam, dokąd instynkt prowadził jej nieświadomość. Żadne wyjaśnienie nie mogło zadowolić Schomberga prócz tego jednego, że Heyst usidlił dziewczynę, wziąwszy ją siłą albo podstępem, że zastawił na nią jakąś wymyślną pułapkę. Zraniona próżność hotelarza biedziła się ciągle nad wykryciem środków, których „ten Szwed” użył, aby uprowadzić zdobycz od takiego jak on — Schomberg — człowieka, jak gdyby środki owe musiały być nadzwyczajne, niesłychane, niepojęte. Uderzał się dłońmi w czoło jawnie, przy gościach; siadywał w ponurym, niemym zamyśleniu, albo wybuchał niespodzianie, wymyślając na Heysta bez miary, ostrożności i rozsądku z twarzą nabiegłą krwią, przybrawszy pozory obrażonej cnoty, które nie byłyby w stanie oszukać ani przez chwilę najbardziej dziecinnego z moralistów i zabawiały wielce słuchaczy.
Stało się ogólnie przyjętą rozrywką aby, popijając chłodzące napoje, przysłuchiwać się na hotelowej werandzie, jak Schomberg wymyśla na Heysta. Była to pod pewnym względem znacznie większa atrakcja niż koncerty Zangiacoma, włączywszy w to i pauzy. Pobudzenie aktora do występu nie przedstawiało żadnej trudności: każdy mógł do tego doprowadzić choćby i najdalszą aluzją. Wówczas zaczynały się oskarżenia bez końca w tym samym pokoju bilardowym, gdzie pani Schomberg tronowała jak zwykle, połykając szlochy, ukrywając dręczące ją ohydne poniżenie i trwogę pod bezmyślnym, zastygłym, wiecznym uśmiechem, w który wyposażyła ją natura. Uśmiech ten był najdoskonalszą z masek, ponieważ żadna siła — nie wyłączając może samej śmierci — nie mogła go zedrzeć z jej twarzy.
Ale nic na tym świecie nie trwa wiecznie, nie zmieniając się przynajmniej z pozoru. Więc też po kilku tygodniach Schomberg odzyskał zewnętrzny spokój, jak gdyby wyschło w nim źródło oburzenia. A był już czas najwyższy. Stał się nieznośną piłą, gdyż niezdolny był do mówienia o czymkolwiek innym prócz Heysta — o tym, że Heyst powinien siedzieć pod kluczem, o jego niegodziwości, jego podłościach, jego przebiegłości i jego łotrostwie. Schomberg już nie udawał, że go lekceważy. To było niepodobieństwem. Po wszystkim, co się stało, nie mógł już udawać, nawet przed samym sobą. Ale hermetycznie zamknięte oburzenie fermentowało w nim jadowicie. Jeden ze stałych gości zakładu rzekł pewnego wieczoru — a działo się to jeszcze w okresie niepohamowanej gadatliwości Schomberga:
— Ten osioł dostanie bzika, jeśli to potrwa dłużej.
Było to bardzo prawdopodobne. Schomberg miał ćwieka na punkcie Heysta. Nawet nieszczególny stan interesów — które nigdy jeszcze nie przedstawiały się tak niepomyślnie od chwili, gdy przybył ze wschodu bezpośrednio po wojnie prusko-francuskiej — nawet swoje majątkowe niepowodzenia przypisywał jakiemuś nieuchwytnemu a złośliwemu wpływowi Heysta. Zdawało mu się, że nigdy nie wróci do równowagi, jeśli nie pokona tego przebiegłego Szweda. Gotów był przysiąc, że Heyst zmarnował mu życie. Dziewczyna, znęcona tak przebiegle, chytrze i niegodziwie, byłaby przyniosła mu szczęście i pomyślny zwrot w interesach. Oczywiście, że pani Schomberg — którą terroryzował przez dzikie milczenie urozmaicane jadowitymi spojrzeniami spode łba — nie mogła być dla niego źródłem natchnienia. Ogarniała go coraz większa opieszałość, ale przy tym rozwinęła się w nim skłonność do zuchwałych eksperymentów, jak gdyby przestało go obchodzić, kiedy i jak skończy się jego kariera hotelarza. Ten upadek ducha wyjaśniał fakty spostrzeżone przez Davidsona podczas jego ostatniej bytności w hotelu, mniej więcej w dwa miesiące po tajemnym wyjeździe Heysta i dziewczyny na samotny Samburan.
Schomberg sprzed kilku lat — choćby Schomberg z czasów kiedy mieszkał w Bangkoku, gdzie urządził pierwszy ze swych słynnych table d’hôte’ów — nie zaryzykowałby nigdy czegoś podobnego. Talent jego polegał na umiejętnym żywieniu bliźnich — „biały człowiek dla białych ludzi” — oraz na wymyślaniu, przyrządzaniu i rozpowszechnianiu skandalicznych plotek z namaszczeniem osła i bezczelną uciechą. Ale teraz duch jego zatruty był przez udrękę płynącą ze zranionej pychy i zawiedzionej namiętności. W tym upadku ducha Schomberg nie oparł się zepsuciu.
Sprawcą tego stał się gość, który przyjechał pewnego pięknego poranku na parowcu pocztowym z Celebes, wsiadłszy na statek w Makassarze; przybywał jednak z dalszych jeszcze okolic, z Chińskiego morza, o ile Schomberg mógł wyrozumieć. Był
Uwagi (0)