Spowiedź dziecięcia wieku - Alfred de Musset (biblioteka polska online .txt) 📖
Francuska powieść romantyczna autorstwa Alfreda de Musseta.
Głównym bohaterem Spowiedzi dziecięcia wieku jest Oktaw, młody mężczyzna pochodzący z cenionej rodziny. Cierpi on na ciągły wewnętrzny niepokój, ból istnienia, jest nieprzystosowany do życia w świecie. Jest świadom, że dotknęła go tzw. choroba wieku, poczucie wewnętrznej pustki, której doświadczało wielu ludzi w obliczu klęsk po wspaniałej epoce napoleońskiej. Oktaw stara się odnaleźć sens życia w miłości do Brygidy, jednak okazuje się, że relacja również przynosi wiele trudności.
W powieści Musseta doszukiwano się wielu wątków autobiograficznych, powiązanych z jego trudną miłością do George Sand, jedną z najbardziej zaangażowanych politycznie francuskich pisarek tego okresu. Spowiedź dziecięcia wieku, wydana w 1836 roku, jest pozycją, która doskonale odzwierciedla wewnętrzne rozterki francuskich twórców tamtego okresu.
- Autor: Alfred de Musset
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Spowiedź dziecięcia wieku - Alfred de Musset (biblioteka polska online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Alfred de Musset
Ton, jakim przemawiał, sprawił mi większą przykrość niż wszystko inne. Czułem, że budzę w nim litość i że mnie traktuje jak dziecko.
Nieruchomy, przysiadłszy w kącie, czyniłem daremne wysiłki, aby nieco zapanować nad sobą. „Ha! — myślałem — zdradzony przez tę kobietę, zatruwany okropnymi radami, nie znalazłszy nigdzie ucieczki, ani w pracy, ani w umęczeniu, kiedy w dwudziestu leciech jako jedyną tarczę przeciw rozpaczy i zepsuciu, posiadam świętą i przemożną boleść, o Boże! kruszą mi w rękach tę boleść, tę relikwię mego cierpienia! Bluźnią już nie mojej miłości, ale mej rozpaczy! Drwi! ona drwi, gdy ja płaczę!” To mi się, zdało nie do wiary. Wszystkie wspomnienia przeszłości napływały mi do serca, gdy o tym myślałem. Zdało mi się, iż widzę, jak kolejno wstają widma naszych miłosnych nocy; nachylały się nad przepaścią bez dna, wieczną, czarną jak nicość; nad głębiami zaś otchłani tańczył słodki i drwiący wybuch śmiechu: „Oto twoja nagroda!”
Gdyby mi powiedziano tylko że cały świat drwi ze mnie, odpowiedziałbym: „A niech sobie!” i nie obeszłoby mnie to zbytnio; ale dowiedziono mi równocześnie, że moja kochanka była prostą bezecnicą. Tak więc z jednej strony, śmieszność moja była publiczna, jawna: dwaj świadkowie, którzy mnie widzieli, nie kryli z pewnością tego, w jakich to było okolicznościach; świat miał prawo szydzić; z drugiej zaś strony, co mogłem odpowiedzieć? czego się uczepić? gdzie się schronić? co czynić, skoro zabito mnie, zrujnowano, unicestwiono w centrum mego życia, w moim własnym sercu? Co mówię? skoro ta kobieta, dla której byłbym ścierpiał wszystko, śmieszność i hańbę, dla której zniósłbym górę cierpień walącą się na mnie; skoro ta kobieta, którą kochałem i która kochała innego, od której nie żądałem, aby mnie kochała, od której nie chciałem nic, prócz pozwolenia płakania u jej drzwi, nic prócz tego, aby mi wolno było poświęcić z dala od niej młodość moją jej wspomnieniu i wypisać jej imię, tylko jej imię na grobie mych nadziei!... Ha! kiedy myślałem o tym, zamierało coś we mnie; ta kobieta drwiła ze mnie; ona pierwsza pokazywała mnie palcem; wydawała mnie na łup tej próżniaczej ciżbie, temu pustemu i znudzonemu tłumowi, podśmiechującemu się ze wszystkich, którzy nim gardzą i zapominają o nim; to ona, to jej wargi, tylekroć sklejone z moimi, to ciało, ta dusza mego życia, moje ciało i moja krew, to stamtąd wyszła ta zniewaga; tak, ta ostatnia ze wszystkich, najpodlejsza i najbardziej gorzka, bezlitosny śmiech, który pluje w twarz boleści.
Im bardziej zatapiałem się w myślach, tym bardziej rósł mój gniew. Czy można powiedzieć gniew? Nie wiem, jaką nazwę ma uczucie, które mną miotało. Tyle wiem, iż bezładne pragnienie zemsty wzięło w końcu górę. Jak zemścić się na kobiecie? Zapłaciłbym, co by kto chciał za broń, która by ją mogła dosięgnąć; ale jaka broń? Nie miałem żadnej, nawet tej, której ona użyła; nie mogłem odpowiedzieć jej językiem.
Nagle spostrzegłem cień za firanką na oszklonych drzwiach: to dziewczyna czekała w alkierzu.
Zapomniałem o niej.
— Słuchajcie! — wykrzyknąłem zrywając się w uniesieniu — kochałem, kochałem jak szaleniec, jak głupiec. Zasłużyłem na śmieszność, ile się wam tylko podoba. Ale, na honor! muszę wam pokazać coś, co wam dowiedzie, że nie jestem jeszcze tak głupi jak myślicie.
To mówiąc, kopnąłem w oszklone drzwi i pokazałem dziewczynę zaszytą w kąt.
— Wejdźcież — rzekłem do Desgenais’go — ty, który uważasz mnie za szaleńca dlatego, że kocham, i uznajesz jedynie dziewki publiczne, widzisz oto swoją najwyższą mądrość rozłożoną tam na fotelu? Spytaj jej, czy całą noc spędziłem pod oknami pani ***; może coś o tym opowiedzieć! Ale to nie wszystko — dodałem. — Urządzacie dziś wieczór kolację, jutro pohulankę na wsi; jestem z wami, możecie być pewni, nie puszczę was bowiem. Nie rozstaniemy się, spędzimy dzień razem; znajdziecie tu florety, karty, kości, poncz, co chcecie, ale nie puszczę was stąd. Wyście moi, jam wasz: ręka! Chciałem zrobić z mego serca mauzoleum miłości; ale wrzucę mą miłość do innego grobu, o Boże sprawiedliwy, gdybym go miał nawet wygrzebać we własnym sercu.
To rzekłszy, usiadłem, podczas gdy oni weszli do alkierza; uczułem, ile może dać rozkoszy wybuch wściekłości. A kto by się dziwił, iż od tego dnia zmieniłem zupełnie życie, ten nie zna ludzkiego serca: nie wie, że można się wahać dwadzieścia lat zanim się zrobi krok, ale nie można się cofnąć, skoro się go zrobiło.
Nauka rozpusty podobna jest do zawrotu głowy; znajduje się w niej zrazu jakąś grozę pomieszaną z rozkoszą, niby na wysokiej wieży. Podczas gdy haniebne i skryte wyuzdanie kala najszlachetniejszego człowieka, w otwartym i śmiałym rozpasaniu, w tym, co można nazwać jawną rozpustą, istnieje pewna wielkość, nawet przy największym skażeniu. Ten kto z zapadnięciem nocy idzie z twarzą zakutaną płaszczem brudzić incognito swoje życie i strząsać potajemnie całodzienną obłudę, podobny jest do Włocha, który uderza wroga z tyłu, nie śmiejąc wyzwać go na pojedynek. Jest to niby morderstwo w odludnej ulicy, po nocy; podczas gdy w bohaterze szumnych orgii jest niemal coś z rycerza, coś, co trąci bitwą, pozór wspaniałej walki. „Wszyscy czynią to i kryją się; czyń, ale się nie kryj”. Tak mówi duma; i skoro raz wdzieje się ten pancerz, połyskuje w nim słońce.
Opowiadają, że Demokles widział nad głową miecz; podobnie rozpustnicy widzą jakoby nad sobą coś, co woła bez ustanku: „Naprzód, tylko naprzód, wiszę na nitce”. Owe pojazdy pełne masek, które się spotyka w karnawale, są wiernym obrazem ich życia. Rozhulana karoca otwarta na cztery wiatry, płonące pochodnie oświecające ubielone twarze; ci śmieją się, tamci śpiewają; wśród tego kłębi się coś niby kobiety: są to w istocie resztki kobiet z pozorami prawie ludzkimi. Pieszczą je, rzucają im w twarz obelgi; nikt nie wie, ani jak się zowią, ani czym są. Wszystko to buja i kołysze się przy blaskach żywicznych, w beztrosce pijaństwa, nad którym, powiadają, czuwa jakiś Bóg. Ktoś się nachyla, ktoś kogoś całuje; ktoś tam spadł w ścisku; co tam o to? jadą tędy, owędy, konie rwą z kopyta.
Ale o ile pierwszym uczuciem jest podziw, drugim jest groza, trzecim litość. Jest w istocie w tym życiu tyle siły, lub raczej tak osobliwe nadużycie siły, iż najszlachetniejsze charaktery i najbujniejsze natury często dają mu się porwać. Widzą w tym śmiałość i niebezpieczeństwo; dają w ten sposób upust własnej bujności; przywiązują się do rozpusty, jak Mazepę przywiązano do dzikiego rumaka; wiążą się do niej sznurami, czynią z siebie Centaurów; nie widzą ani krwawej drogi, jaką strzępy ich ciała znaczą na drzewach, ani wilczych ślepiów czerwieniących się w ich tropy, ani pustkowia, ani kruków.
Pchnięty w owo życie okolicznościami, które przytoczyłem, opowiem obecnie co tam widziałem.
Za pierwszym razem, kiedy ujrzałem z bliska owe sławne zabawy noszące miano maskarad, słyszałem opowiastki o wybrykach Regencji i o królowej francuskiej przebranej za dziewczynę sprzedającą fiołki. Znalazłem przekupki fiołków przebrane za markietanki. Spodziewałem się szału, ale go nie znalazłem. Kopcące lampy, bijatyka, pijane na umór dziewki leżące pokotem na stłuczonych butelkach — to nie szał.
Za pierwszym razem, kiedy widziałem rozpustę biesiad, słyszałem o ucztach Heliogabala i o filozofie greckim, który z rozkoszy zmysłów uczynił sobie rodzaj naturalnej religii. Spodziewałem się znaleźć, jeżeli nie radość, to bodaj zapomnienie; znalazłem, co może być w świecie najgorszego, nudę silącą się żyć i Anglików powiadających sobie: „Robię to i to: zatem, bawię się. Zapłaciłem tyle a tyle: zatem odczuwam tyle przyjemności”. I ścierają życie w tych żarnach.
Za pierwszym razem, kiedy ujrzałem kurtyzany, słyszałem o Aspazji, która, siedząc na kolanach Alcybiadesa, dysputowała z Sokratesem. Spodziewałem się czegoś swobodnego, zuchwałego, ale wesołego, iskrzącego się, żywego; czegoś niby piana szampańskiego wina; znalazłem głupawą twarz, martwe oko i drapieżne palce.
Za pierwszym razem, kiedy ujrzałem kurtyzany utytułowane, czytałem Boccaccia i Bandella; czytałem przede wszystkim Szekspira. Marzyłem o tych jurnych pięknościach, o tych piekielnych cherubinach, o tych niefrasobliwych artystkach życia, którym kawalerowie z Dekamerona podają wodę święconą przy wyjściu z kościoła. Szkicowałem po tysiąc razy te główki tak pełne lekkomyślnej poezji, tak pomysłowe w swym zuchwalstwie, umiejące zawrzeć cały romans w jednym spojrzeniu, poruszające się w życiu jedynie falą i wstrząśnieniem, niby płynne syreny. Wspominałem owe wróżki z Nowych opowiastek, wciąż zaprószone, o ile nie do szczętu pijane, miłością. Znalazłem bazgraczki sążnistych listów, amatorki miłości na godziny, umiejące jedynie kłamać i grzebać swoje trudy w swojej hipokryzji i mieszczące wszystko w tym, aby się oddawać i zapominać.
Za pierwszym razem, kiedy wszedłem do domu gry, słyszałem o strumieniach złota, o fortunach zdobytych w kwadrans, o dworzaninie Henryka IV, który wygrał na jedną kartę sto tysięcy talarów, cenę swego ubrania. Ujrzałem szatnię, gdzie robotnicy mający ledwie jedną koszulę wypożyczają frak za franka na wieczór, żandarmów siedzących u drzwi i głodomorów grających o kawał chleba lub kulę w łeb.
Za pierwszym razem, kiedy ujrzałem jakieś zebranie publiczne lub inne, dostępne dla którejś z trzydziestu tysięcy kobiet, które mają w Paryżu patent na sprzedawanie się, słyszałem o saturnaliach wszystkich wieków, o wszystkich możliwych orgiach, od Babilonu aż po Rzym, od świątyni Priapa aż po Parc-aux-Cerfs, i widziałem wciąż wypisane nad progiem jedno słowo; „Rozkosz”. Za naszych czasów ujrzałem też tylko jedno słowo: „Prostytucja”; niezatarte, wyryte nie w tym pysznym metalu, który nosi kolor słońca, ale w najbledszym ze wszystkich, tym który zimne światło nocy powlekło, zda się, swoimi promieniami — srebrze.
Za pierwszym razem kiedy ujrzałem lud... było to pewnego ohydnego ranka, w Popielec, wpodle la Courtille. Przez całą noc padał drobny, lodowaty deszcz; ulice zmieniły się w kałuże. Powozy pełne masek jechały bezładnie, zawadzając o siebie, potrącając się, między dwoma szpalerami wstrętnego tłumu stojącego na chodnikach. Ta ściana posępnych widzów, długa na milę, miała w oczach nabiegłych winem tygrysią nienawiść. Mruczeli przez zęby, nie cofając się ani na krok przed kołami pojazdów, które ocierały się im o pierś. Stałem na siedzeniu w otwartym powozie; od czasu do czasu wychylał się ze szpaleru jakiś człowiek w łachmanach, rzygał nam w twarz strumieniem obelg, po czym obrzucał nas chmurą mąki. Od czasu do czasu, dostawało się nam i błotem; mimo to jechaliśmy wciąż dalej, dążąc do Wyspy Miłości i do owego ładnego lasku Roumainville, gdzie niegdyś wymieniało się na trawie tyle słodkich całusów. Jeden z naszych, siedzący na koźle, spadł, na łeb na szyję, na bruk. Motłoch rzucił się nań, aby go zatłuc: trzeba było biec z odsieczą. Trębacz, który jechał przed nami konno, dostał kamieniem w plecy: snadź mąki zabrakło. Nigdy nie słyszałem o czymś podobnym.
Zaczynałem rozumieć naszą epokę i pojmować, w jakich czasach żyjemy.
Desgenais urządził u siebie na wsi bankiet młodzieży. Najlepsze wina, świetna kuchnia, gra, taniec, wyścigi, niczego nie brakło. Desgenais był bogaty i miał szeroką rękę30. Łączył starodawną gościnność z dzisiejszym obyczajem. Poza tym miał w domu doskonałą bibliotekę, w rozmowie był światły i gładki. Człowiek ten był istną zagadką.
Przybyłem w posępnym humorze, którego nic nie mogło przemóc; uszanował go najskrupulatniej. Nie odpowiadałem na jego pytania, przestał pytać: szło mu jedynie o to, abym zapomniał o mej kochance. Chodziłem na polowanie, przy stole dotrzymywałem placu nie gorzej od innych; nie żądał więcej.
Bywają w świecie ludzie tego typu, którzy, zaciekłszy się w tym, aby komuś oddać usługę, rzuciliby nań bez wahania najcięższy kamień dla zabicia muchy, która go kąsa. Chodzi im jedynie o to, aby was sprowadzić na dobrą drogę: to znaczy, nie mają spokoju, póki was nie uczynią podobnymi sobie. Osiągnąwszy ten cel, mniejsza o to, w jaki sposób, zacierają ręce i nie przyjdzie im na myśl, że może wpadliście z deszczu pod rynnę; wszystko ze szczerej przyjaźni.
Jednym z wielkich nieszczęść niedoświadczonej młodości jest to, iż wyobraża sobie świat wedle pierwszych wrażeń, jakie ją uderzą; ale też istnieje, trzeba przyznać, rasa bardzo nieszczęśliwa: to ci, którzy w podobnym wypadku zawsze są gotowi powtarzać młodemu: „Masz słuszność, że wierzysz w zło; wiadomo, jak kręci się ten światek”. Słyszałem na przykład o takiej osobliwości: coś pośredniego pomiędzy dobrem a złem; rodzaj układu między kobietami bez serca a godnymi ich mężczyznami: nazywali to przelotnym uczuciem. Mówili o tym niby o machinie parowej wymyślonej przez inżyniera lub budowniczego. Objaśniali mnie: „Wszystko zasadza się na porozumieniu; wymawia się pewne zdania, które znów pociągają pewne odpowiedzi; pisze się listy w ten sposób, pada się na kolana znowuż w ten”. Wszystko było uregulowane niby parada wojskowa; a ci dobrzy ludzie mieli szpakowate włosy!
Rozśmieszyło mnie to. Nieszczęściem dla siebie, nie umiem kobiecie, którą gardzę, powiedzieć, że ją kocham, nawet wiedząc, że to konwencja i że ona nie weźmie tego inaczej. Nie zgiąłem nigdy kolana, iżbym równocześnie i serca nie kładł jej pod stopy. Tak więc klasa kobiet, którym się daje miano łatwych, jest mi nieznana; lub, jeśli dałem się wciągnąć, to bez wiedzy i przez naiwność.
Rozumiem, iż można odłożyć duszę na bok, ale nie żeby jej pozwolić dotykać. Takie oświadczenie trąci dumą; być może; nie mam zamiaru ani się chełpić ani się obniżać. Nienawidzę ponad wszystko kobiet, które śmieją się z miłości, i pozwalam im to odwzajemnić; nie przyjdzie nigdy między nami do zwady.
Te kobiety stoją o wiele poniżej kurtyzan: kurtyzany
Uwagi (0)