Spowiedź dziecięcia wieku - Alfred de Musset (biblioteka polska online .txt) 📖
Francuska powieść romantyczna autorstwa Alfreda de Musseta.
Głównym bohaterem Spowiedzi dziecięcia wieku jest Oktaw, młody mężczyzna pochodzący z cenionej rodziny. Cierpi on na ciągły wewnętrzny niepokój, ból istnienia, jest nieprzystosowany do życia w świecie. Jest świadom, że dotknęła go tzw. choroba wieku, poczucie wewnętrznej pustki, której doświadczało wielu ludzi w obliczu klęsk po wspaniałej epoce napoleońskiej. Oktaw stara się odnaleźć sens życia w miłości do Brygidy, jednak okazuje się, że relacja również przynosi wiele trudności.
W powieści Musseta doszukiwano się wielu wątków autobiograficznych, powiązanych z jego trudną miłością do George Sand, jedną z najbardziej zaangażowanych politycznie francuskich pisarek tego okresu. Spowiedź dziecięcia wieku, wydana w 1836 roku, jest pozycją, która doskonale odzwierciedla wewnętrzne rozterki francuskich twórców tamtego okresu.
- Autor: Alfred de Musset
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Spowiedź dziecięcia wieku - Alfred de Musset (biblioteka polska online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Alfred de Musset
— Milcz! — krzyknąłem. Wstałem i podszedłem do niej; siadła z uśmiechem na łóżku, wyciągnąłem się obok niej niby własny posąg na mym grobowcu.
Proszę was, ludzie światowi, wy którzy, o tej porze, pędzicie za swymi uciechami na bal lub do Opery i którzy wieczór, kładąc się, odczytacie do poduszki jakieś zużyte bluźnierstwo starego Woltera, jakieś rozsądne bajdurzenie Pawła Ludwika Courrier, jakąś rozprawę ekonomiczną komisji parlamentarnej, którzy, słowem, wdychacie swymi porami chłodne wyziewy tego potwornego nenufaru zwanego Rozumem; proszę was, jeśli ta skromna książeczka wpadnie wam w ręce, nie uśmiechajcie się ze szlachetną wzgardą, nie wzruszajcie nadto ramionami; nie mówcie sobie ze zbytnim przekonaniem, że ja się skarżę na cierpienie urojone; że, ostatecznie, rozum ludzki jest najpiękniejszą z naszych właściwości i że prawdą na tej ziemi są jedynie szacherki giełdowe, cztery tuzy w kartach, flaszka Bordeaux przy stole, dobre trawienie, obojętność dla drugich, wieczorem zaś, w łóżku, lubieżne ciało obleczone pachnącą skórą.
Albowiem któregoś dnia wśród waszego zgniłego i gnuśnego życia może się zerwać huragan wichru. Opatrzność może wstrząsnąć te piękne drzewa, które podlewacie spokojnymi wodami rzeki zapomnienia; może was chwycić rozpacz, panowie Obojętni; toć są łzy w waszych oczach! Nie powiem, że kochanka może was zdradzić; to dla was mniejsze strapienie, niż kiedy koń wam zdechnie; ale powiem wam, iż można stracić na Giełdzie; że, kiedy ma się w karcie wózek, można spotkać się z wyższym; jeśli zaś nie gracie, pomyślcie, iż wasze dukaty, wasz brzęczący spokój, wasze złote i srebrne szczęście znajduje się u bankiera, który może zlikwidować lub w papierach, które mogą zlecieć na łeb; powiem wreszcie, iż, mimo że tak wystudzeni, możecie coś pokochać; może się odstroić jakaś struna w waszych piersiach i możecie wydać krzyk podobny do bólu. Pewnego dnia, wałęsając się po błotnistych ulicach, kiedy nie stanie wam już materialnych rozkoszy, aby zatrudniać waszą bezczynną energię, kiedy zabraknie wam tego, co istotne i codzienne, może się wam przypadkiem zdarzyć, iż spojrzycie dokoła siebie z zapadłymi policzkami i osuniecie się na samotną ławkę o północy.
O ludzie z kamienia, szczytni egoiści, niezrównani rezonerzy, którzy nigdy nie popełniliście aktu rozpaczy ani też arytmetycznego błędu, jeśli wam się to kiedy zdarzy, przypomnijcie sobie w godzinie klęski Abelarda, kiedy stracił Heloizę. Kochał ją bowiem więcej niż wy swoje dukaty i swoje kochanki; stracił, rozłączając się z nią, więcej, niż wy stracicie kiedykolwiek; więcej niż sam wasz książę, Szatan, straciłby spadając powtórnie z niebios; kochał ją bowiem miłością, o której gazety nie wspominają i której żony wasze i córki nie znajdują na scenie ani w książkach; spędził pół życia, całując ją w czyste czoło, ucząc ją śpiewać psalmy Dawida i hymny Saula; miał tylko ją jedną na ziemi; a mimo to Bóg pocieszył go.
Wierzcie mi, kiedy w godzinie rozpaczy wspomnicie Abelarda, innym będziecie patrzeć okiem na miłe bluźnierstwa starego Woltera i bajdurzenia Courierowe; uczujecie, iż rozum ludzki może leczyć ze złudzeń, ale nie z cierpień; że Bóg uczynił naszą inteligencję dobrą gospodynią, ale nie siostrą miłosierdzia. Uznacie, iż, mówiąc: „Nie wierzę w nic, albowiem nic nie widzę”, serce człowieka nie rzekło swego ostatniego słowa. Zaczniecie szukać dokoła siebie jakiejś nadziei; spróbujecie wstrząsać bramy kościoła, aby się przekonać, czy chwieją się jeszcze, ale zastaniecie je zamurowane; zaczniecie myśleć o wstąpieniu do trapistów, los zaś, szydząc z was, rzuci wam butelkę taniego wina i ladacznicę.
A jeśli wysączycie butelkę, jeśli skiniecie na ladacznicę i zawiedziecie ją do łoża, wiedzcie, co może się zdarzyć.
Zbudziwszy się nazajutrz, czułem tak głęboki wstręt do siebie, czułem się tak splugawiony, tak poniżony we własnych oczach, iż w pierwszej chwili owładnęła mną straszliwa pokusa. Wyskoczyłem z łóżka, kazałem dziewczynie ubrać się i iść sobie jak najprędzej; następnie usiadłem i, wodząc rozpacznymi oczyma po ścianach, utkwiłem je machinalnie w kącie, gdzie wisiały pistolety.
Wówczas nawet, kiedy udręczona myśl idzie, można rzec, z wyciągniętymi rękami ku zagładzie, kiedy dusza chwyta się straszliwej decyzji, jest, zdaje się, jakaś niezależna od woli materialna groza w fizycznym akcie odczepienia broni, narządzenia jej; palce drżą, ramię sztywnieje. Człowiek idzie ku śmierci, ale cała natura w nim się cofa. Tak więc niepodobna mi wyrazić tego, czego doświadczałem, podczas gdy dziewczyna się ubierała; zdawało mi się jeno, że pistolet mówi: „Zastanów się”.
W istocie, nieraz później zastanawiałem się, co by się stało, gdyby, tak jak chciałem, dziewczyna ubrała się spiesznie i wyszła. Bez wątpienia pierwsze wrażenie wstydu byłoby się uśmierzyło; smutek nie jest rozpaczą. Bóg zaś zespolił ich jak dwóch braci, iżby jeden nie zostawiał nas sam na sam z drugim. Skoro raz ta kobieta znikłaby mi z oczu, ulżyłoby mi się w sercu. Zostałby jedynie żal, któremu niebiański anioł przebaczenia zabronił kogokolwiek zabijać. Ale zarazem byłbym wyleczony na całe życie; rozpusta byłaby na zawsze wygnana z mego progu i nigdy bym się nie otrząsnął z uczucia grozy, jakim natchnęły mnie pierwsze jej odwiedziny.
Ale stało się inaczej. Walka, jaka toczyła się we mnie, gryzące refleksje, wstręt, obawa, gniew nawet (odczuwałem bowiem tysiąc rzeczy równocześnie), wszystkie te siły przygwoździły mnie do krzesła. Podczas gdy ja odchodziłem wręcz od zmysłów, dziewczyna, pochylona przed lustrem, myślała jedynie o sukni i kapeluszu i dopełniała stroju uśmiechając się najspokojniej w świecie. Mizdrzenie to trwało więcej niż kwadrans, w czasie którego niemal zapomniałem o niej. Upuściła jakiś przedmiot; obróciłem się zniecierpliwiony, prosząc, aby mnie zostawiła samego, z tak wyraźnym podrażnieniem, iż dokończyła tualety w jednej chwili i ujęła za klamkę, przesyłając mi pocałunek.
W tej chwili ktoś zadzwonił. Zerwałem się i zaledwie zdążyłem otworzyć jej drzwi od alkierza, gdzie się schroniła. Równocześnie prawie wszedł Desgenais w towarzystwie dwóch młodych ludzi.
Pewne wypadki w życiu podobne są do owych wielkich prądów, jakie spotyka się na pełnym morzu. Fatalność, traf, Opatrzność, cóż znaczy nazwa? Ci, którzy sądzą, iż zwalczają jedno z tych pojęć drugim, igrają jeno ze słowami. Każdy z tych ludzi wszelako, mówiąc o Cezarze lub Napoleonie, powie bez wahania: „To był człowiek opatrznościowy”. Uważają widocznie, że jedynie bohaterowie warci są, aby niebo się nimi zajmowało, i że kolor purpurowy przyciąga bogów jak byki.
Rola, jaką odrywają w świecie najmniejsze drobiazgi, zmiany, jakie najbłahsze na pozór przedmioty i okoliczności sprowadzają w naszych losach, oto, moim zdaniem, istna otchłań dla dumań ludzkich. Zwyczajne nasze czynności są niby stępione strzałki, które zwykliśmy wysyłać do celu; z sumy tych drobnych rezultatów czynimy oderwaną i regularną istotę, którą nazywamy rozsądkiem lub wolą. Przychodzi podmuch wiatru i oto najmniejsza z tych strzałek, najlżejsza, najbłahsza, wzbija się w przestworza, hen poza granice widnokręgu, na bezkresne łono Boga.
Jakiż szał ogarnia nas wówczas! W cóż się obraca majak spokojnej dumy, woli i rozwagi? W co nawet siła, ta pani świata, ten miecz człowieka w walce życia! Daremnie potrząsamy nim z gniewem, daremnie staramy się osłonić, aby uniknąć grożącego ciosu; niewidzialna ręka uchyla ostrze i cały nasz rozmach, zwichnięty w próżni, czyni jedynie tym cięższym nasz upadek.
Tak, w chwili gdy z całej duszy pragnąłem się obmyć z błędu, jaki popełniłem, być może nawet ukarać się zań, w tej samej chwili, w której owładał mną głęboki wstręt, czekała mnie niebezpieczna próba, w której uległem.
Desgenais promieniał; wyciągnąwszy się na sofie, rzucił parę konceptów na temat mojej miny świadczącej, jak mówił, o niespokojnej nocy. Nie będąc usposobionym do żartów, poprosiłem sucho, aby mi ich oszczędził.
Udał, że nie zwraca uwagi; po czym w tym samym tonie, przeszedł do przedmiotu, który go sprowadzał. Przybył, aby mnie powiadomić, że moja dama miała naraz nie tylko dwóch, ale trzech kochanków, to znaczy, iż zadrwiła sobie z mego rywala na równi ze mną; spostrzegłszy to, nieborak narobił straszliwego hałasu, tak iż cały Paryż o tym tylko mówi. Słuchałem z roztargnieniem, zrazu nie bardzo rozumiejąc; skoro wreszcie, kazawszy sobie powtórzyć rzecz trzy razy z najdrobniejszymi szczegółami, ogarnąłem całkowicie tę straszną historię, stanąłem ogłupiały i tak zdumiony, że nie wiedziałem co odpowiedzieć. W pierwszej chwili, miałem ochotę się śmiać, jasne mi było bowiem, że kochałem prostą ladacznicę; mimo to faktem było, że ją kochałem i, aby rzec lepiej, że ją kocham jeszcze. „Czy to możliwe?” powtarzałem tylko.
Towarzysze Desgenais’go potwierdzili wszystko. Kochanka moja, zdybana w swoim własnym domu między dwoma gachami, otrzymała od nich lekcję, którą cały Paryż podawał sobie z ust do ust. Stała się niemożliwa, trzeba jej było opuścić Paryż, o ile się nie chciała narazić na najokrutniejsze afronty.
Łatwo mi było spostrzec, że z wszystkich tych żarcików, niemała dawka śmieszności spływała na mój pojedynek o tę kobietę, na mą szaloną miłość dla niej i całe moje postępowanie. Głosząc, iż kobieta ta zasługuje na najohydniejsze imiona, że jest prostą ścierką, która robiła może rzeczy sto razy gorsze od tych, które wyszły na jaw, opinia dała mi gorzko odczuć, że byłem jeno prostym dudkiem jak tylu innych.
Wszystko to nie było mi przyjemne; młodzi ludzie spostrzegli to i pomiarkowali się rychło; ale Desgenais miał swój plan; postanowił uleczyć mnie z mej miłości i traktował ją bezlitośnie niby chorobę. Dawna, oparta na wzajemnych usługach przyjaźń, dawała mu pewne prawa; że zaś pobudka wydała mu się chwalebna, nie wahał się robić z tych praw użytku.
Nie tylko zatem nie oszczędzał mnie, ale, z chwilą gdy spostrzegł moje pomieszanie i wstyd, tym bardziej zaczął mi przypiekać. Niebawem podrażnienie moje stało się zbyt wyraźne, aby mógł iść dalej na tej drodze; wówczas, urwał i przerzucił się w milczenie, które stało się dla mnie jeszcze bardziej niecierpliwiące.
Chodząc po pokoju wzdłuż i wszerz, zacząłem go wypytywać. Wprzód nie mogłem znieść tego opowiadania; teraz pragnąłem, aby je podjął na nowo. Siliłem się to śmiać, to przybierać obojętną maskę, ale na próżno. Desgenais, przed chwilą najnieznośniejszy gaduła, zaniemiał zupełnie. Podczas gdy chodziłem wielkimi krokami, on patrzał obojętnie i pozwolił mi się miotać.
Nie umiałbym opisać, co się we mnie działo. Kobieta, która tak długo była bóstwem mego serca, której strata przyprawiła mnie o tyle cierpień, jedyna, którą w życiu kochałem, ta, którą chciałem opłakiwać do śmierci, stała się nagle ladacznicą bez sromu, przedmiotem żarcików młodzieży, powszechnego zgorszenia i oburzenia! Zdało mi się, że czuję na barku odcisk rozżarzonego żelaza, że mnie nacechowano palącym piętnem.
Im więcej myślałem o tym, tym bardziej noc zagęszczała się dokoła mnie. Od czasu do czasu odwracałem się i widziałem lodowaty uśmiech oraz wlepione we mnie ciekawe spojrzenie. Desgenais nie opuszczał mnie; zdawał sobie sprawę z tego, co robi; znaliśmy się od dawna; wiedział, że jestem zdolny do wszelkich szaleństw i że gwałtowność mego charakteru może mnie pociągnąć poza wszelkie granice, na każdej drodze, wyjąwszy jedną. Oto dlaczego plwał na moje cierpienia, oto dlaczego przyżegał mi serce.
Skoro mnie ujrzał wreszcie takim, jakim mnie pragnął, nie ociągał się z zadaniem ostatniego ciosu.
— Nie podoba ci się ta historyjka? — rzekł. — Oto więc na zakończenie najlepszy szczegół. Mianowicie, drogi Oktawie, scena u pani *** odbyła się pewnej nocy, gdy księżyc świecił bardzo pięknie; otóż gdy dwaj rywale brali się w najlepsze za łby u pięknej pani i skakali sobie do gardła, widziano ponoć na ulicy cień przechadzający się bardzo spokojnie, a tak podobny do ciebie, iż uznano, że to byłeś ty.
— Kto to powiadał? — zawołałem — kto mnie widział na ulicy?
— Twoja luba we własnej osobie; rozpowiada to całemu światu równie wesoło, jak my opowiadamy tobie jej własną historię. Twierdzi, że jeszcze ją kochasz, że wystajesz na czatach pod bramą, słowem... co ci się podoba; niech ci wystarczy wiedzieć, że mówi o tym publicznie.
Nie umiałem nigdy kłamać; za każdym razem, kiedy zdarzyło mi się sprzeniewierzyć prawdzie, twarz zdradziła mnie zawsze. Miłość własna, wstyd przyznania się do mej słabości wobec świadków, sprawiły, iż zdobyłem się na ten wysiłek. „Faktem jest — mówiłem sobie zresztą — że byłem pod domem. Ale gdybym wiedział, że ta kobieta gorsza jest jeszcze niż przypuszczałem, nie byłbym tam z pewnością”. Wmówiłem w siebie wreszcie, iż nikt nie mógł mnie dojrzeć wyraźnie; próbowałem przeczyć. Rumieniec wystąpił mi na twarz z taką siłą, iż sam uczułem bezcelowość udania. Desgenais uśmiechnął się.
— Uważaj — rzekłem — uważaj, nie idźmy za daleko.
Biegałem po pokoju jak szalony, nie wiedziałem, kogo się czepić; należałoby się śmiać, a to było jeszcze bardziej niemożliwe. Zarazem niepodobna mi było wątpić o mej omyłce; przekonali mnie.
— Czyż ja wiedziałem? — wykrzyknąłem — czy wiedziałem, że ta nędznica...
Desgenais zacisnął wargi, jakby chciał powiedzieć: „Wiedziałeś dosyć”.
Urwałem, mamrocąc jakieś niedorzeczne frazesy. Krew kipiąca we mnie od kwadransa zaczynała mi walić w skroniach z siłą, za którą nie mogłem już ręczyć.
— Ja na ulicy, zalany łzami, w rozpaczy i równocześnie to spotkanie u niej! Jak to! tej samej nocy, szydziła ze mnie! ona szydziła! Doprawdy, Desgenais, tobie się nie majaczy? Czy to prawda? Czy to możliwe? skąd wiesz?
Tak gadałem na oślep, tracąc głowę; równocześnie ogarniał mnie coraz bardziej niepohamowany gniew. Usiadłem wreszcie wyczerpany, z drżącymi rękoma.
— Mój drogi — rzekł
Uwagi (0)