Księga dżungli - Rudyard Kipling (książki w bibliotece .txt) 📖
Mauli, chłopiec wychowany przez wilki w dżungli i przyjęty do społeczności, musi niebawem opuścić dżunglę — jest już prawie dorosłym człowiekiem i musi wrócić do ludzi.
Zanim odejdzie, będzie musiał nie tylko pożegnać się z opiekunami, lecz także pokazać tym, którzy go nie akceptowali i chcieli zabić jako dziecko, swoją potęgę. W życiu Mauliego zajdą niebawem ogromne zmiany. Doświadczenie zdobyte w dżungli oraz nauki od zwierząt nie zostaną jednak tak szybko zapomniane.
Księga dżungli to najsłynniejsza powieść autorstwa angielskiego pisarza Rudyarda Kiplinga, wydana w 1894 roku. Wielokrotnie ekranizowana, stała się jedną z najbardziej popularnych narracji, ma wiele odniesień w innych tekstach kultury. Rudyard Kipling zasłynął przede wszystkim jako autor powieści młodzieżowych.
- Autor: Rudyard Kipling
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Księga dżungli - Rudyard Kipling (książki w bibliotece .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Rudyard Kipling
Spędźcież naprzód bawoły, byki i krowy o sinej sierści, o gromowym spojrzeniu, a spędziwszy kierujcie stadem, jak rozkażę.
Shere Khanie! Ty śpisz jeszcze? Wstawajże, wstawaj, bo oto przychodzę do ciebie, a byki i bawoły są moją świtą.
Rama, wódz bawołów, tłucze w ziemię kopytem. Wajgungo25, czy nie widziałaś Shere Khana?
Wszak to nie kolczasty Sahi, który może zakopać się w norze, to nie pyszny paw Mor, który ulecieć może w powietrze?
To nie Mang-nietoperz, wiszący niewidzialnie pośród gałęzi.
Mówcież, młode pędy szeleszczących w wietrze bambusów, gdzie się podział Shere Khan?
Au! On jest tutaj! Ahuu! On tu leży! Pod kopytami Ramy leży tygrys kulawy!
Wstawajże, Shere Khanie! Wstawaj i rzuć się na łup, bo zwierzyna przed tobą! Wstań i wpij zęby w gardziele bawołów.
Cicho... on śpi! Nie budźmy go, bo jest potężny! Sępy spadły z wyżyn powietrznych, by ujrzeć z bliska, jak silny jest Shere Khan. Mrówki czarne wyszły z głębi ziemi, by się przypatrzeć tej sile!
Świetny to orszak widzów, świetny, zaprawdę!
Allala... Nie mam się czym okryć! Sępy ujrzą, że jestem nagi... Wstydzę się, bardzo się wstydzę pokazać tym, co przybyli!
Musisz mi, Shere Khanie, pożyczyć swej szaty. Chcę mieć twą barwną, płomienistą suknię w pasy, bo idę na Skałę Rady!
Przysiągłem na bawołu, który mnie okupił! Ślub uczyniłem, a brak mi twej szaty, by słowa dotrzymać!
Z nożem w ręku, z nożem myśliwskim, jakim posługują się ludzie, schylam się, by wziąć to, do czego mam prawo.
Spojrzyjcież, wody Wajgungi, jak to Shere Khan oddaje mi swą szatę, patrzcież na dar miłości jego!
Ciągnij mocno, Bracie Szary! Ciągnij, potężny Akelo! Trudno zdjąć suknię z Shere Khana!
Stado ludzkie się gniewa! Miotają kamienie i plotą duby smalone26! Robią głupstwa jak dzieci!
Polała się krew z ust moich, przeto odchodzę!
Choć noc dziś duszna, choć noc dziś długa, bieżmy27 prędko, bracia, i nie szczędźmy sił. Odwróćmy oczy od świateł ludzkiego osiedla i dążmy tam, gdzie księżyc za góry zapada.
Czy wiesz, Wajgungo, żem wygnany został z ludzkiego stada? Czy wiesz może, dlaczego bali się mnie, chociaż nie uczyniłem im krzywdy?
Dlaczegóż ty również, wilcze stado, wypędziłoś mnie?
Dlaczego zamknięta jest dla mnie puszcza... i wrota wioskowe... dlaczego?
Dlaczegóż, jako Mang, pomiędzy zwierzem a ptakiem na gałęzi, tak ja wiszę pomiędzy osiedlem ludzkim a knieją... Dlaczego?
Zawodzę tan na skórze wroga, ale serce me tłoczy ciężar ogromny. Zraniły mi twarz kamienie, ciskane rękami braci...
I żal mnie nęka, i radość rozpiera, bo otom powrócił do dżungli na nowo. Dlaczegóż radość i smutek razem się zbiegły?
Jedno i drugie toczy bój we mnie, niby dwa węże, walczące wiosną. Strumień się sączy z ócz moich, a usta się śmieją radośnie... Dlaczego tak jest, dlaczego?
Dwu Maulich jest we mnie, zaprawdę dwu!
Skóra Shere Khana leży pod stopami mymi!
Cała dżungla wie, żem to ja zabił tygrysa!
Badajcież uważnie, o wilki!
Ahuu! Coś cięży mi głazem, coś strasznie ugniata... Cóż to jest... co to jest... ach, nie wiem!
Działo się to dosyć już dawno w miejscowości Nowostoczna, na północno-wschodniej krawędzi przylądka Pawłowskiego, w samej Cieśninie Beringa, wysoko na północy pomiędzy Syberią a Ameryką. Całą tę historię opowiedział mi dudek polarny Limerszyn, który złapał się przypadkiem w gęstwę lin okrętowych pewnego statku, zdążającego ku Japonii.
Zabrałem go do kajuty, ogrzewałem i żywiłem przez kilka dni, aż przyszedł do siebie na tyle, że mógł powrócić w strony ojczyste. Limerszyn, to mała ptaszyna, dosyć śmieszna nawet, ale odznacza się niezwykłą prawdomównością.
Do Nowostoczny nie przybywa nikt dla przyjemności, a wyłącznie tylko przynaglony interesami, zaś jedynymi stworzeniami, jakie tam prowadzą swe interesy, są foki. Podczas miesięcy letnich roją się setkami tysięcy w chłodnych nurtach morza, a to ze względu, że żadna chyba miejscowość nie odpowiada tak potrzebom i nawyknieniom fok.
Wiedział o tym Łowca Morski, toteż gdy nastała wiosna, bez względu na to, gdzie się znajdował w tej porze, ruszał prosto do Nowostoczny, prując fale niby łódź torpedowa i spędzał tam całe lato na bohaterskich walkach z współbraćmi28 o lepsze, bliższe morza miejsce na skałach.
Łowca Morski liczył już lat piętnaście. Była to ogromna, brunatna foka z długą kryzą włosów na karku, przypominającą grzywę i potężnymi, groźnymi kłami. Gdy spoczywał wsparty na przednich płetwach, wysokość jego dosięgała czterech stóp29; kto by go ośmielił się zważyć, przekonałby się, że ciężar tego dzielnego wojownika sięgał siedmiuset funtów.
Ciało jego okrywały szerokie blizny, były to ślady ran, otrzymanych w ciągu lat całych walk zaciętych, ale wspomnienia owe zagrzewały go do dalszych tylko bojów. Ujrzawszy przed sobą nieprzyjaciela, wykręcał nieco w bok głowę, jakby nie chciał nań patrzeć, za moment jednak rzucał się jak strzała i topił zęby w karku przeciwnika. Nie mógł on nigdy uciec, choćby chciał, bo Łowca Morski nie dopuszczał do odwrotu przed zupełnym pokonaniem, natomiast nad przeciwnikiem raz już zwyciężonym, bohater nie pastwił się nigdy. Sprzeciwiałoby się to prawu foczego ludu, a prawo szanował wielce Łowca Morski.
Walki toczyły się zresztą przeważnie tylko o pozyskanie miejsca na wybrzeżu, w celu założenia domostwa sezonowego. Ponieważ jednak tego samego celu dopiąć chciały tłumy fok, dochodzące w tym jednym miejscu do pięćdziesięciu tysięcy, przeto wybrzeże rozbrzmiewało przeraźliwym koncertem gwizdania, ryku, beczenia, wycia i w ogóle rozmaitych nienazywalnych wrzasków.
Kto by stanął na niewielkim wzgórzu, nazwanym Hutchinsons Hill, ujrzałby w promieniu całych kilometrów walczące foki, a pośród obłoków piany morskiej, rozbijanej płetwami, zobaczyłby niezliczone głowy zapaśników. Walka toczyła się wszędzie, na stromych skałach, na ławicach piasku i na płaskich, bazaltowych głazach, zmytych falami, a przeznaczonych dla młodzi. Foki nie przestawały walczyć z roku na rok, były bowiem równie bezrozumne i kłótliwe jak ludzie.
Wczesną wiosną nie pokazywały się tu samice, obawiając się poniesienia szwanku i przybywały dopiero na początku czerwca, zaś młode, dwa do czterech lat mające foki, żyjące jeszcze w stanie bezżennym, przedostawały się przez walczące szeregi w głąb lądu i tam zabawiały się wesoło. Były ich całe stada, toteż niweczyły do cna całą roślinność wybrzeża, a „gołowąsów” takich, czyli kawalerów w samej Nowostocznej było około trzechset tysięcy sztuk.
Właśnie zakończył Łowca Morski zwycięsko sprawę z czterdziestym piątym przeciwnikiem w tym sezonie, kiedy nagle wynurzyła się z fal łagodna małżonka jego, zwana Foczychą, o tkliwym spojrzeniu.
Bez słowa chwycił ją zębami za kark, cisnął jak worek na zdobyte miejsce i dopiero dokonawszy tej instalacji, warknął:
— Znowuś się musiała spóźnić! Ha... gdzieżeś się to włóczyła? Gadaj!
Łowca Morski z zasady nie jadał nic podczas trzech miesięcy, spędzanych na wybrzeżu, a przeto humor jego bywał często nie najlepszy. Foczycha nie myślała się tedy wdawać w spory, ale przeciwnie rzekła uprzejmie, oglądając się wkoło:
— Jaki żeś dobry! Zdobyłeś, widzę, to samo miejsce, co zeszłego roku!
— Oczywiście, żem zdobył! — zawołał dumnie — Spójrz na mnie!
Był straszliwie pokaleczony, a z ran sączyła się krew. Zwłaszcza jedno oko niemal wypłynęło na wierzch a skóra na bokach zwisała w strzępach.
— Ach, ci mężczyźni! — zawołała Foczycha, poruszając z wdziękiem tylną płetwę — Wszak można by się podzielić miejscami spokojnie i zgodnie. Wyglądasz zupełnie, jakbyś stoczył bój z wielkim mordercą, potwalem.
— Od połowy maja ustawicznie walczę. Niesłychane panuje tego roku przepełnienie na wybrzeżu, a jeszcze widziałem z jakichś co najmniej sto fok z Lukanonu, rozbijających się o pomieszczenie. Nie pojmuję, doprawdy, po co pchają się tutaj, mogąc siedzieć spokojnie w domu?
— Przychodziło mi nieraz do głowy — odrzekła małżonka — że dużo milej byłoby nam na Wydrzej wyspie niż tutaj, w takiej ciżbie!
— Cóż za myśl? — zaoponował — Tam udają się same tylko „gołowąsy”. Mogłoby paść na nas podejrzenie, że obawiamy się walki... Nie, nie, trzeba koniecznie trzymać się na właściwej wyżynie!
Łowca Morski, powiedziawszy to, wtulił z dumą głowę w szerokie barki i wydawało się przez kilka minut, że śpi. Ale jedno oko miał otwarte, bowiem chciał być każdej chwili gotowy, gdyby zaszła potrzeba walki.
Teraz wszystkie foki miały już swe małżonki przy sobie i wrzaski wzrosły do tego stopnia, że słychać je było w promieniu kilkunastu kilometrów, przy największej nawet burzy. Można by bez przesady liczbę fok przyjąć na milion. Samce, samice, „gołowąsy” biły się wszystkie razem, przewracały, wydawały ryki, parskały, goniły się, skakały w morze i znowu wyłaziły na ląd. Pokryły każdą piędź ziemi wokół, tak że prócz nich i morza nic więcej widać nie było. W miejscowości tej panuje wieczysta, gęsta mgła, przysłaniała tedy szarzyzną ruchliwy obraz, a w rzadkich tylko chwilach, gdy rozbłyskało słońce, jawiły się barwy świetne, wabiące oko.
Podczas największego rozgwaru wydała pani Foczycha na świat synka, nazwanego Kotikiem. Miał on taki sam jak inni malcy kształt głowy, tenże grzbiet, tak samo bladoniebieskie, mdłe oczy, ale sierść jego kolorem swym zwróciła uwagę matki.
— Łowco Morski! — zawołała, przyjrzawszy się starannie noworodkowi — Syn nasz będzie biały!
— Do stu tysięcy fur zgniłych porostów i pustych małżowin! — ryknął mąż — Jak świat światem, nie było jeszcze białej foki!
— Bardzo mi przykro — zauważyła matka — ale właśnie cud ten nastąpił i nie ma rady!
Powiedziawszy to, zaśpiewała nowo narodzonemu prastarą melodię, nuconą wszystkim młodym foczętom od początku świata.
Oczywiście nie rozumiał tego wszystkiego zrazu malec, pluskający się przy matce. Wiedział jednak od razu, że należy zmykać w chwili, gdy ojciec rozpoczyna bójkę z sąsiadem, tarzając się z przeciwnikiem po gładkich kamieniach. Matka przebywała w tym czasie przeważnie na morzu, polując na zdobycz i Kotik dostawał tylko co drugi dzień jeść, ale gdy dopadł jadła, pracował za czterech i wychodziło mu to na zdrowie.
Pewnego dnia zrobił wycieczkę w głąb lądu, gdzie spotkał ogromne mnóstwo rówieśników. Bawili się niby małe pieski, zasypiali, a potem zaczynali na nowo harce. Nie zwracali na to wcale uwagi ojcowie, młodziki trzymały się też na uboczu, toteż malce dokazywali, ile chcieli i było im bardzo dobrze.
Matka, wracając z połowu, udawała się wprost na to miejsce zabaw i dobywała głosu podobnego do beku owcy wołającej koźlęcia, a Kotik odpowiadał na to wezwanie. Wówczas podążała ku niemu wprost odmiatając po drodze płetwami malców na prawo i lewo. Ciągle szukało tam swych dzieci kilkaset matek naraz, a przeto malce musieli pilnie baczyć, by rozpoznać swe rodzicielki.
— Jesteś tu całkiem bezpieczny — mówiła Kotikowi matka — pamiętaj tylko nie włazić do błota, by nie oskrostowacieć, nie ocierać zadraśnięć skóry o ostry piasek i nie pływać, gdy fale biją wysoko.
Foczęta pływać nie umieją, podobnie jak małe dzieci, niczego jednak ponadto bardziej nie pożądają. Kotik, znalazłszy się po raz pierwszy na wodzie, został porwany falą, tak że straciwszy równowagę, zwisnął, w dół ciężką swą głową, a dolne płetwy i ogon znalazły się w powietrzu. Stało się zupełnie tak, jak o tym wspominała piosenka i byłby niewątpliwie zginął, gdyby nie druga fala, która go wyrzuciła na brzeg. Nauczony doświadczeniem, rozciągał się na wybrzeżu, pozwalając się dosięgać falom, ale umykał przed groźniejszymi bałwanami. Nauka pływania trwała około dwu tygodni i w tym to czasie nieustannie rzucał się do wody i wyłaził ponownie na skały, sapiąc, dysząc, dławiąc się i parskając. Na koniec uczuł, że potrafi sobie poradzić z płynnym żywiołem.
Łatwo zrozumieć, że teraz zaczęło się dla Kotika i rówieśników jego życie rozkoszne. Nurkowali, umykali przed falami, wspinali się po stromych, sterczących z wody rafach, rzucali się znowu w głąb, wznosząc w górę obłoki piany i igrali wprost z grzywiastym, groźnym zalewem. Najwyższą jednak dumą napełniało malców, gdy któremuś z nich udało się stanąć prosto na dolnych płetwach, a górnymi pogładzić się po głowie, jak czynić zwykły foki dorosłe.
Czasem widział Kotik, wynurzające się z wody, tuż przy skałach, cienkie, zębiasto wykrojone płetwy grzbietowe rekina, zwanego potwalem-fokożercą lub „diabłem”, który poluje na młode, nieostrożne foczęta. Natenczas w mgnieniu oka Kotik umykał na skałę, a płetwy zawiedzionego rabusia oddalały się z wolna ku morzu.
Przy końcu miesiąca października foki zaczęły wynosić się z przylądka Pawłowskiego, całymi stadami i rodami wędrując na pełne morze. Ustały teraz boje o miejsce i „gołowąsy” mogły zabawiać się do woli, bez przeszkody.
— Za jakiś rok — zapewniała Kotika matka — zostaniesz również „gołowąsem”, teraz jednak musisz nauczyć się polować.
Udali się oboje na pełny ocean, a matka uczyła Kotika wszystkiego, co trzeba. Niebawem umiał tedy spać na fali, leżąc na grzbiecie, z założonymi płetwami i nosem sterczącym z wody, przy czym przekonał się jak niezrównaną kolebką są długie, falujące nurty Oceanu Spokojnego. Kiedy Kotik doznał uczucia łaskotania po skórze, matka powiedziała,
Uwagi (0)