Miasto pływające - Jules Gabriel Verne (biblioteka za darmo online txt) 📖
Lektura, która usatysfakcjonuje miłośników morza, amatorów historii techniki oraz wielbicieli romansów.
Przeprawa wczesną wiosną przez Atlantyk na parowcu Great Eastern, który w 1866 roku wsławił się połączeniem liną telegrafu dwóch kontynentów, staje się okazją do ukazania pracy maszynerii statku i jego załogi, a także ludzkich namiętności i nawyków: życia małej społeczności zgromadzonej na pokładzie „pływającego miasta”.
Na deser spacer po Nowym Yorku i wycieczka nad Niagarę — w czasach, gdy Stany Zjednoczone były młodym państwem „w budowie”.
- Autor: Jules Gabriel Verne
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Miasto pływające - Jules Gabriel Verne (biblioteka za darmo online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jules Gabriel Verne
— Harry Drake! — wykrzyknął — A więc to pan! To pan!
— Ten sam, kapitanie Mac Elwin — odpowiedział spokojnie przeciwnik Fabijana.
Nie myliliśmy się. Jeżeli Fabijan nie wiedział dotychczas nazwiska Drake’a, to on za to doskonale był poinformowany o obecności Fabijana na „Great Easternie”.
Nazajutrz, z brzaskiem dnia, pobiegłem szukać kapitana Corsicana. Zastałem go w dużym salonie. Przepędził noc przy Fabijanie. Fabijan był okropnie wzruszony ciosem zadanym mu przez nazwisko męża Elleny. Czy tajemniczą intuicyją domyślił się, że Drake nie był sam na okręcie? Obecność tego człowieka, czy objaśniała go o obecności Elleny? Nakoniec, czy on odgadł, że ta biedna obłąkana, była to ta sama młoda kobieta, którą kochał od lat tylu? Corsican nie mógł o tem wiedzieć, gdyż Fabijan przez całą noc nie mówił ani słowa.
Corsican kochał Fabijana miłością braterską. Od dzieciństwa trwał zawsze w tem usposobieniu niczem się nie zrażając. Był w rozpaczy.
— Za późno się w to wdałem — rzekł mi. — Nim Fabijan rękę na niego podniósł, ja powinien był uderzyć w twarz tego nędznika.
— Byłby to gwałt bezskuteczny — odrzekłem. — Harry Drake nie byłby się dał wciągnąć tam, gdzie pan chciałeś. On tylko z Fabijanem chciał mieć do czynienia a katastrofa była nieunikniona.
— Masz pan słuszność — odpowiedział kapitan. — Ten łotr dojrzał zamierzonego celu. On znał Fabijana, całą jego przeszłość, jego miłość. Może Ellen pozbawiona zmysłów, odkryła swe tajemne myśli? A raczej Drake przed ożenieniem nawet dowiedział się może od tej prawej kobiety, o jej życiu młodzieńczem? Popchnięty przez swoje złe skłonności szukał tego zajścia z Fabijanem zostawiając sobie stronę obrażonego. Ten drab wielkim musi być miłośnikiem pojedynków.
— A tak — odpowiedziałem — już miał trzy czy cztery nieszczęśliwe zajścia w tym rodzaju.
— Mój kochany panie — powiedział Corsican — nie pojedynku właściwie lękam się dla Fabijana. Kapitan Mac Elwin jest jednym z tych, których żadne niebezpieczeństwo nie przeraża. Obawiam się tylko następstw tego zajścia. Jeżeli Fabijan zabije tego człowieka, chociaż tak podłego, otworzy się nieprzebyta przepaść pomiędzy Elleną a Fabijanem. Bóg jeden wie ile kobieta potrzebuje takiego wsparcia, jakie Fabijan zapewnić jej może.
— Co prawda — powiedziałem — wbrew wszystkiemu co może z tego wyniknąć, życzyć jednej tylko rzeczy dla Elleny i dla Fabijana powinniśmy, aby Harry Drake poległ, słuszność mamy za sobą.
— Zapewne, lecz trzeba się obawiać i o innych — odparł kapitan — serce mi się rozdziera na myśl, że nie mogłem przeszkodzić temu spotkaniu, choćby z narażeniem życia własnego.
— Kapitanie — rzekłem, ściskając rękę tego poświęcającego się przyjaciela — jeszcze u nas nie byli sekundanci Drake’a. To też choć pod każdym względem masz pan racyją, przecież nie rozpaczam jeszcze.
— Czy masz pan jaki sposób przeszkodzić temu spotkaniu?
— Dotąd żadnego. W każdym razie ten pojedynek, jeżeli ma nastąpić, zdaje się, że dopiero odbędzie się w Ameryce, a nim dopłyniemy, przypadek któren sprowadził to położenie, może je jeszcze pomyślnie zakończy.
Kapitan Corsican, poruszył głową, niewierząc w skuteczność przypadku w rzeczach ludzkich. W tymże czasie Fabijan wszedł na schody wychodzące na pokład. Spojrzałem na niego. Bladość jego uderzyła mnie. Rana zakrwawiona w nim odżyła. Przykrość robił swym widokiem. Poszliśmy za nim. Błąkał się bez celu, przywołując tę biedną duszę na wpół unoszącą się ze śmiertelnej powłoki starając się nas uniknąć.
Przyjaźń czasami może być natrętną. To też myśleliśmy z Corsicanem, że lepiej będzie szanując tę jego boleść nieprzeszkadzać mu. Lecz nagle Fabijan zbliżył się, a przyszedłszy do nas:
— To była ona! — zawołał — ta obłąkana? To była Ellen, nieprawdaż? Biedna Ellen!
Wątpił jeszcze i odszedł, nie czekając odpowiedzi, której dać mu nie mielibyśmy odwagi.
O dwunastej Drake jeszcze nie przysłał swoich sekundantów do Fabijana. Jednakże te warunki powinny być dopełnione, jeżeli Drake postanowił żądać natychmiast satysfakcyi. Opóźnienie to mogłoż nam dawać jaką nadzieję?
Wiedziałem dobrze, że plemiona saksońskie inaczej rozumieją sprawy honorowe, i że pojedynki prawie zupełnie znikły z obyczajów angielskich. To też jak powiedziałem, nie tylko prawo jest srogie dla pojedynkujących się, i nie można się z niego wykręcić jak we Francyi, ale co więcej opinija publiczna powstaje przeciwko nim.
Przecież w tej okoliczności, zdarzenie było szczególne. Zajścia widocznie szukano, żądano go. Obrażony prawdę mówiąc, wyzwał tu obrażającego, a moje rozumowania dochodziły zawsze do tego wniosku, że utarczka między Fabijanem a Drakem była nieunikniona.
W tym czasie pokład był zapełniony tłumem spacerujących. Byli to wierni w strojach świątecznych wracający z kaplicy. Oficerowie, majtkowie i podróżni, zajmowali swe stanowiska, swoje pokoje.
O godzinie w pół do pierwszej ogłoszenie o obserwacyi punktu było następujące:
Sze. 40’ 33’ N.
Dłu. 66’ 21’ W.
Bie. 214 mil.
„Great Eastern” był tylko o 348 mil od punktu Sandy-Hook, piasczystego cypla otwierającego wejście do portów Nowego Yorku. Nie zadługo okręt powinien był wpłynąć na wody Ameryki.
W czasie śniadania nie było Fabijana na jego zwykłem miejscu, lecz Drake zajmował swoje. Chociaż hałaśliwy, wydawał mi się ten nędznik niespokojnym. Czy szukał w podniecaniu się winem, zapomnienia wyrzutów sumienia? nie wiem lecz oddał się częstemu spełnianiu puharów w gronie swych zwykłych towarzyszy. Kilkanaście razy spojrzał na mnie z pod oka, nie śmiejąc i nie chcąc mi patrzyć w oczy, pomimo swej bezczelności. Nie wiem czy szukał Fabijana w ciżbie biesiadników? Tem zwrócił moją uwagę, że raptownie opuścił stół przed skończeniem jedzenia. I ja zaraz wstałem, aby mieć nań baczność, lecz poszedł do swego pokoju i zamknął go. Wyszedłem na pokład. Morze było zachwycające, niebo czyste. Nie było żadnej chmurki na jednem, ani jednej pianki na drugiem. Te dwa zwierciadła przesyłały sobie wzajemnie swe odcienia lazurowe. Doktór Pitferge, którego spotkałem, udzielił mi złych wiadomości o rannym majtku. Stan zdrowia chorego pogorszał się i pomimo zaręczenia lekarza trudno było spodziewać się wyzdrowienia. O godzinie czwartej na kilka minut przed obiadem, dano znak o okręcie z prawej strony. Podkomendny mi powiedział, że to musi być „Citi of Paris” o 5,750 beczek, jeden z najpiękniejszych parostatków stowarzyszenia Jumara; lecz się omylił, statek, zbliżywszy się dał nam poznać swe nazwisko, „Saxonia”, Steam-National Company4. Przez krótki czas obydwa statki płynęły obok siebie mniej oddalone jeden od drugiego jak o kilkaset sążni. Pokład „Saksonii” był zapełniony podróżnemi, którzy nas witali potrójnym okrzykiem.
O godzinie piątej nowy statek pokazał się na horyzoncie, lecz zanadto był daleko, aby można było widzieć jego narodowość. Był to zapewne „City of Paris”. Bardzo są pociągające te spotkania okrętów, ci goście Atlantyku którzy się witają w przejeździe! Istotnie łatwo zrozumieć, że niepodobna, aby panowała obojętność między jednym okrętem a drugim. Wspólne niebezpieczeństwa ze strony żywiołu są węzłem łączącym nawet nieznajomych. O godzinie szóstej znów płynął trzeci okręt „Philadelphia” z linii Jumana, wyłącznie przeznaczony do przewożenia emigrantów z Liverpoolu do Nowego Yorku. Oczywiście płynęliśmy przez morza uczęszczane, a ląd musiał być blisko. Chciałbym był już do niego dopłynąć.
Oczekiwano także okrętu „Europa”, statku morskiego o kołach, objętości 3,200 beczek a sile 1300 koni. Ten parostatek należy do towarzystwa zaatlantyckiego, i przewozi podróżnych pomiędzy Hawrem a Nowym Yorkiem, lecz nie dał o sobie żadnego znaku. Musiał popłynąć więcej na północ.
Noc nastąpiła około w pół do ósmej. Księżyc na nowiu wydobył się z promieni zachodzącego słońca i był jakiś czas na horyzoncie. Czytanie religijne, przez kapitana Andersona przeplatane śpiewami, przeciągnęło się do godziny dziewiątej wieczór.
Dzień się skończył a sekundanci Harry Drake’a nie przyszli do kapitana Corsicana ani do mnie.
Nazajutrz w poniedziałek 8 kwietnia dzień był przecudowny. Słońce od samego wschodu było jaśniejące. Na pokładzie spotkałem doktora. Powiedział mi:
— Otóż tedy! umarł nasz biedny ranny, umarł w nocy. Lekarze zaręczali, że wyzdrowieje!... Oh! lekarze! Oni nie wątpią nigdy! Oto już czwarty towarzysz podróży opuszcza nas od Liverpoolu, czwarty oddający dług „Great Easternowi” a podróż jeszcze nieskończona!
— Biedak! — odparłem — skonał w chwili przybycia do miejsca i widząc prawie wybrzeża Amerykańskie. Cóż się stanie z jego żoną i małemi dziećmi?
— Co pan chcesz — odpowiedział mi doktór — takie to już prawo! Trzeba przecież umierać! Trzeba przecież usunąć się dla tych, co przychodzą! Umiera się podług mego zdania, aby zrobić miejsce innemu, który ma do niego prawo! A wiesz pan, wielu ludzi umrze, podczas mego istnienia, jeżeli będę żył lat sześćdziesiąt?
— Nie domyślam się doktorze.
— Rachunek bardzo prosty — odparł Dean Pitferge. — Jeżeli będę żył sześćdziesiąt lat, przeżyję dwadzieścia jeden tysięcy dziewięćset dni czyli trzydzieści jeden milijonów pięć kroć trzydzieści sześć tysięcy minut, czyli nakoniec bilijon osiemset osiemdziesiąt dwa milijony sto sześćdziesiąt tysięcy sekund. Okrągłą liczbą dwa bilijony sekund. Otóż przez ten czas umrze właśnie dwa bilijony osób, które będą zawadzać następcom, i ja pójdę z kolei, kiedy będę zawadzał. Cała rzecz w tem, żeby jak najdłużej nie zawadzać.
Dowodził o tem doktór przez jakiś czas, chcąc mnie przekonać o rzeczy łatwej do zrozumienia, że wszyscy jesteśmy śmiertelni. Nie widziałem potrzeby z nim się spierać. Chodziliśmy: on mówił, ja słuchałem; widziałem cieślów okrętowych którzy zajmowali się naprawą przeforsztowań zapadniętych z przodu okrętu wskutek podwójnego uderzenia morza. Jeżeli kapitan Anderson ze swemi uszkodzeniami w okręcie nie chciał przybyć do Nowego Yorku, cieśle musieli się spieszyć, gdyż „Great Eastern” płynął bardzo prędko na tych wodach spokojnych, zdaje mi się nawet, że nigdy nie płynął tak szybko. Zmiarkowałem to po wrażeniu dwojga narzeczonych, którzy oparci o balustradę, nie rachowali już obrotów kół. Koła obracały się wtenczas jedenaście razy na minutę, a parostatek płynął pewnie ze trzynaście mil na godzinę.
O godzinie dwunastej oficerowie poszli oznaczyć miejsce w którem byliśmy. Doskonale wiedzieli położenie przez obrachowanie codzienne, i u krotce miał pokazać się ląd.
Gdy po śniadaniu przechadzałem się kapitan Corsican przyszedł do mnie. Miał mi coś powiedzieć. Widziałem to po jego stroskanej twarzy.
— U Fabijana — powiedział mi — byli sekundanci Drake’a. Mnie mówił, abym był jego sekundantem, i pana prosi, abyś także był obecnym tej rozprawie. Czy może na pana liczyć?
— Tak kapitanie. Więc cała nadzieja stracona, oddalenie lub zapobieżenie tej rozprawie jest niemożliwe?
— Nie ma nadziei.
— Lecz powiedz mi pan, z czego ta kłótnia powstała.
— Sprzeczka o grę była tylko pozorem nic innego. W rzeczywistości jeżeli Fabijan nie znał Drake’a, Drake go znał doskonale. Nazwisko Fabijana jest zgryzotą sumienia dla Drake’a, to też on chce zabić to nazwisko, razem z człowiekiem który je nosi.
— Kogo ma za sekundantów Harry Drake? — spytałem.
— Jeden — odpowiedział Corsican — jest ten dowcipniś...
— Doktór T...?
— Ten sam. Drugi jest Yankes, którego nie znam.
— Kiedyż mają przyjść do pana?
— Tu ich oczekuję.
W istocie w krótce spostrzegłem obudwu sekundantów Harry Drake’a, idących do nas. Doktór T... napuszył się. Zdawało mu się, że podrósł na dwadzieścia łokci, zapewnie dla tego, że był reprezentantem łotra. Jego towarzysz, inny współbiesiadnik Drake’a był to jeden z tych handlarzy filozofów, którzy zawsze i wszystkiem handlują, cokolwiek byś mu przedstawił do kupienia. Doktór T... rozpoczął rozmowę, zrobiwszy napuszony ukłon, na któren kapitan Coreican zaledwie się odkłonił.
— Panowie — rzekł doktór T... głosem uroczystym — nasz przyjaciel Drake, człowiek, którego zasługi wszyscy cenić mogą, przysłał nas do panów dla rozmówienia się w sprawie drażliwej. To znaczy, że kapitan Fabijan Mac Elwin, do którego tylko co chodziliśmy, wyznaczył panów obydwu „jako swoich przedstawicieli w tej sprawie”. Myślę więc, że porozumiemy się, jak przystało ludziom dobrze wychowanym mówiąc o rzeczy drażliwej naszego poselstwa.
Nie odpowiedzieliśmy nic tym osobistościom dozwalając im gmatwać się w swej „drażliwosci”.
— Panowie — rozpoczął na nowo — niezaprzeczenie cała wina jest ze strony kapitana Mac Elwina. Ten pan a nawet bez powodu, obraził godność Harry Drake’a w przedmiocie gry; później bez żadnej zaczepki, zrobił Drakowi największą zniewagę, jaka człowieka porządnego spotkać może...
Ta cała frazeologija słodziuchna zniecierpliwiła kapitana Corsicana, który przygryzał usta. Nie mógł dłużej wytrzymać.
— Przystąpmy do rzeczy — powiedział gwałtownie doktorowi T... który wszczął rozmowę. — Po co tak dużo mówić? Sprawa jest bardzo prosta. Kapitan Mac Elwin, podniósł rękę na pana Drake’a. Jest obrażony. Wymaga satysfakcyi. Ma wybór broni, cóż więcej?
— Czy kapitan Mac Elwin przystaje?... — zapytał doktór, zmięszany tonem Corsicana.
— Przystaje na wszystko.
— Nasz przyjaciel Harry Drake wybiera broń.
— Dobrze. Gdzie będzie pojedynek? W Nowym Yorku?
— Nie, tutaj na okręcie.
— Dobrze, na okręcie, zaraz, jeżeli panu o to idzie. Kiedy? Jutro rano?
— Dziś wieczór, o szóstej z tyłu okrętu przy wielkiem radiu, który w tym czasie będzie pusty.
— To dobrze.
To powiedziawszy kapitan Corsican, biorąc mnie pod rękę, odwrócił się od doktora T...
Przeszkodzić już nie można było roztrzygnięciu
Uwagi (0)