Podróże Beniamina Trzeciego - Mendele Mojcher-Sforim (biblioteki internetowe darmowe .TXT) 📖
Szacowni mieszkańcy Tuniejadówki z konieczności gardzą tym, co przyziemne, zaś za piecem w bożnicy ważą się losy świata. Gdzieśdaleko rozgrywa się właśnie wojna krymska i nad rzeką Sambation czekają na odkrycie Zaginione Plemiona.
Kiedy pies wystraszy samego rabina, a carski urzędnik obetnie komuś pejsy, kiedy we wsi pojawi się prawdziwy daktyl, Beniamin wraz z nieodłącznym Senderlem muszą wymknąć się spod kurateli swoich żon, aby ruszyć śladami wędrowca z Tudeli w wielki, niepojęty świat, który zaczyna się, strach pomyśleć, gdzieś aż za karczmą po drugiej stronie Tuniejadówki.Prowadzi ich mądrość, a ostrzegają ich sny.
- Autor: Mendele Mojcher-Sforim
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Podróże Beniamina Trzeciego - Mendele Mojcher-Sforim (biblioteki internetowe darmowe .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Mendele Mojcher-Sforim
Nieopodal brzegu, w miejscu położonym najbliżej miasta, zauważył Beniamin pewne miejsce na rzece, gdzie woda była dziwnie gęsta. Była jakby zastygła. Woziwoda napełniał tu swoją beczkę i objeżdżał potem gospodarskie domy. Przedtem jednak gęstą ciecz rozwadniał w zwykłej wodzie z beczki. W tej dopiero wodzie mieszkańcy Głupska gotowali potrawy.
— Ja sam — powiada Beniamin — jadłem potrawy gotowane w tej wodzie. Wierzcie mi, obym tak zajadał się mięsem Lewiatana, nadzwyczajny miała smak. Zwykła sztuka mięsa w niej gotowana staje się królewską potrawą. Potrawą nad potrawami. Nabrałem do kieszeni mnóstwo kawałków zestalonej wody i poleciłem Senderlowi zrobić z nich paczkę. W naszej dalekiej wyprawie po morzach i pustyniach mogłaby się przydać.
Pewnego popołudnia nasi bohaterowie udali się na spacer za miasto. Byli w radosnym nastroju. Śmiali się, dowcipkowali. Wymieniali radosne spojrzenia. Cieszyli się pełnią szczęścia. Wyglądali na parę zakochanych, na małżeństwo w miodowym miesiącu. Beztrosko spacerowali po zielonej łące. Delektowali się rozmową. A co było powodem ich wielkiej radości? W samej rzeczy, co mogło być jej źródłem? Czym wytłumaczyć, że nagle poczęli tańczyć i śpiewać? Dlaczego stroili przedziwne miny? Jakby zupełnie oszaleli. A rzecz, szanowni moi państwo, miała się tak. Szczerze, z ręką na sercu, powiem wam. Powzięli wreszcie decyzję. Postanowili opuścić Głupsk. Już jutro pożeglują do dalekich krajów. Tam, dokąd zamierzali dotrzeć. I oto w chwili, gdy rozradowani bohaterowie spacerowali sobie w najlepsze, nadjechała furmanka. Siedziało na niej dwóch Żydów. Jeden trzymał bat, którym poganiał konie, zaś drugi siedział z boku, nieco pochylony. Czapkę miał nasadzoną na bakier. W ustach trzymał słomkę. Znak nieomylny, że żydowska łepetyna pracuje. Kombinuje. Niesamowicie przy tym się wiercił.
Żydzi z wozu obejrzeli naszych bohaterów od stóp do głów, po czym wdali się z nimi w pogawędkę. Naturalnie pierwsze pytanie brzmiało: — Skąd to, panowie Żydzi? — Następne zaś: — A nazywać, to jak się nazywacie? — A potem pozostała lista pytań, jak to zwykle bywa u Żydów przy spotkaniach. Nasi bohaterowie tylko na to czekali. Rozwarli usta. Zaczęli opowiadać. Niczego nie ukrywali. Co mieli na sercu, to i na języku. Żydzi zlustrowali ich spojrzeniami. Na ich twarzach pojawił się dziwny jakiś uśmieszek. Coś tam między sobą poszeptali. Ten z przekrzywioną czapką zauważył: — Nie szkodzi. Ujdzie. W najgorszym wypadku jeszcze parę złotych.
— Wiecie wy co? — odezwali się wreszcie Żydzi z furmanki. — Nasze miasto również zasłużyło na to, aby gościć w swoich murach takich wspaniałych jegomościów, jak wy. Zróbcie nam honor i wsiądźcie do naszego wozu. Bardzo was o to prosimy. Wybaczcie nam śmiałość, ale wsiadajcie szybko. Bez zbędnych ceregieli. Ludzie w naszym mieście przyjmą was z otwartymi ramionami. Jesteśmy tego pewni. Nie poskąpią wam jedzenia. Nie pożałują picia. Dadzą wam wszystko, czym chata tylko bogata.
— Wierzcie mi, że chętnie spełnilibyśmy waszą prośbę — odpowiedział Beniamin — ale postanowiliśmy nieodwołalnie jutro wyruszyć w dalszą podróż rzeką.
— Nie miejcie nam za złe — oponowali Żydzi — jeśli powiemy, że pleciecie bzdury. Istne banialuki. Cóż to za rzeka, ta Piatigniłówka. Toż to, za przeproszeniem, dołek kloaczny. Prawdziwe paskudztwo. Bagno śmierdzące. U nas płynie Dniepr. Płynie prosto do morza. Od nas, jeśli Bóg da, potraficie szybko i niezawodnie dotrzeć do miejsca, w którym zaznawać będziecie pokoju. Nie upierajcie się. Na Boga, wsiadajcie i jazda.
— Co ty na to, Senderl? Może uczynić zadość prośbie tych Żydów i pojechać z nimi?
— Też mi zmartwienie. Skoro chcesz jechać, Beniaminie, to jedziemy.
Nie namyślając się już dłużej wsiedli na furę. Byli usatysfakcjonowani, bo nie lada zaszczyt ich spotkał. Byli zaproszeni w gości. Wyobraźnia podsuwała im obrazy sukcesów, jakie wkrótce odniosą. W wesołym nastroju mijał czas. Żydzi okazywali im troskę. Pilnowali jak źrenicy oka. O czymś podobnym nie mogli nawet marzyć.
Następnego dnia wieczorem przybyli do Dnieprowca. Zajechali na stancję, gdzie Żydzi z wozu zamówili dla nich kolację.
— Na dziś starczy — powiedzieli. — Jesteście zmęczeni. Z pewnością chcecie spać. Dlatego słuszne będzie, jeśli pójdziecie wcześniej do łóżka. Jutro, jeśli Bóg da, będziecie rześcy, zdrowi i silni. Wtedy zaprowadzimy was do kilku poważnych i szacownych ludzi. Wstawimy się za wami dobrym słowem. Jeśli zgodzą się przyjąć was, to wszystko pójdzie gładko. Wszystkie wasze pragnienia i potrzeby zostaną zaspokojone. Będziecie mogli od razu wyruszyć w dalszą drogę. Dobranoc!
— Dobrej nocy! Dobrego roku! — odpowiedzieli nasi bohaterowie. Odmówili wieczorną modlitwę, pogłaskali się po brzuchach, ziewnęli, poczochrali jak należy i w znakomitym nastroju poszli spać.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
— Gwałtu! Trzeba się spowiadać! Trzeba odmówić modlitwę przedśmiertną! — strasznym głosem krzyczał Senderl. Wrzask obudził Beniamina. Na pół żywy zerwał się z posłania. Szybko umył ręce i podbiegł do Senderla. Na dworze wstawał tymczasem szary świt. Dookoła panowała cisza, w całym domu rozlegało się jedynie chrapanie śpiących. A każdy chrapał inaczej, po swojemu. Jeden głosem bandury84, drugi melodią trąbki. Jeden chrapał cichuteńko, krótkimi, przerywanymi dźwiękami. Inny znów w tonacji wysokiej, rozciągliwie. Sięgnąwszy trzeciej oktawy, kończył ją nagłym i gniewnym zakrętasem, jak człowiek, który po dłuższym wywodzie nagle stawia bardzo trudne pytania. Policzki nadymały się, raz po raz nabierały i wypuszczały powietrze. W tym koncercie nosy pracowały na potęgę. Przygrywały i wtórowały z niezwykłym zapałem pluskwom dnieprowieckim, które w tym czasie niemiłosiernie cięły śpiących. Gryzły i piły z nich krew. Żydowską krew. Przez długi okres Dnieprowiec wypasał swoje pluskwy, swoich krwiopijców w pewnym okropnym, samotnie stojącym, osławionym domu zajezdnym. Ze wszystkich zakątków miasta ciągnęły do tego zajazdu pluskwy. Przybywały, aby nałykać się, napić się żydowskiej krwi. Każdy Żyd przybywający do Dnieprowca z góry był przygotowany na to, że przyjdzie mu złożyć daninę krwi. Bez tego nie mogło się obejść. To był przewidywany i wkalkulowany do rachunku napiwek.
— A więc gryź, ugryź wreszcie, pluskwo! A smrodź sobie! A pij, a wypij w końcu moją krew. Wypisz te twoje krwawe znaki i odczep się, wynoś do wszystkich diabłów!
— Czego tak ryczysz, Senderl? — zapytał Beniamin, podchodząc do łóżka przyjaciela. — Z pewnością ugryzła cię pluskwa. Strach, ile ich się tu namnożyło. Dopiero com zasnął.
— Uciekajmy stąd i to szybko! — krzyczał Senderl. Był prawie nieprzytomny.
— Bój się Boga, Senderl! Co ty wygadujesz? Co to za problem? Po co ten gwałt? Że pluskwa cię ugryzła? Na to ona i pluskwa85. Ty zaś przecież człowiek.
Przez kilka chwil Senderl patrzył na Beniamina wzrokiem pełnym przerażenia. Wreszcie przetarł oczy, westchnął i rzekł:
— Miałem straszny sen. Oby się na tym tylko skończyło.
— Co też pleciesz! Mało może się człowiekowi przyśnić? Mnie na przykład śniło się dziś, że nawiedził mnie smok. Podchodzi ci ta bestia do mnie, patrzy na mnie, przeszywa wzrokiem i powiada: „Czy pan jest owym reb Beniaminem z Tuniejadówki? Proszę bardzo, pan pozwoli ze mną. Pójdziemy tam, gdzie Aleksander Macedoński przebywa ze swoim wojskiem. Pragnie on cię poznać. Usycha po prostu z tęsknoty”. No i ruszamy. Smok pędzi z przodu. Ja za nim. „Leci pan, bez uroku, jak strzała z łuku. Nie mogę pana dogonić”. Głos ten rozlega się za moimi plecami. Odwracam się i kogo widzę? Aleksandra Macedońskiego. Łapię go za rękę. Krzyczę: „Królu mój! Panie mój!”. Ściskam jego dłoń, ściskam i nie puszczam. Wtem straszliwy odór uderza mnie w nos. Czuję, że za chwilę zapadnę w omdlenie. Zrywam się ze snu. Patrzę, a tu w ręku trzymam zgniecioną pluskwę. Tfu! Spluń więc, kochany mój Senderl, trzy razy i zapomnij o swoim śnie. Ale właśnie, co ci się właściwie śniło?
— Tfu! Tfu, tfu! — w swojej naiwności Senderl trzy razy splunął. — Miałem taki sen: idę sobie po ulicy. Tak sobie, bez celu. Idę i idę i już jestem bardzo daleko. Nagle ktoś napada na mnie z tyłu. Łapie mnie i pakuje do worka. Nosi mnie w tym worku i nosi, wreszcie gdzieś zaniósł. Czuję, że ktoś zaczyna rozwiązywać worek. Raptem dostaję po twarzy. Ale jak! Policzek był tęgi. Tak tęgi, że dwa zęby z miejsca mi wyleciały. „To na razie, zadatek — słyszę. — Resztę otrzymasz później”. Jeden rzut oka i wystarczy: przede mną stoi moja żona. Ubrana w spodnie. Rozsadza ją złość. Oczy jej płoną. Z ust płynie piana. „Poczekaj chwileczkę, ty gagatku mój. Zaraz wezmę — powiada ze złośliwym uśmiechem — pogrzebacz i pokażę ci, gdzie raki zimują”. Sięga po pogrzebacz, a ja w tym momencie biorę nogi za pas i zmykam. Uciekam co koń wyskoczy. Pędzę i pędzę, wreszcie dopadam do jakiejś karczmy. W karczmie jest ciemno i zimno. Nie ma żywej duszy. Kładę się w kącie, zamykam oczy i natychmiast zasypiam. Ledwom usnął, a tu zjawia się mój dziadek, oby dusza jego w raju była, reb Senderl. Jest smutny. Oczy ma pełne łez. Powiada do mnie: „Senderl, dziecko moje, nie śpij. Jak ci Bóg miły, nie śpij. Wstań, Senderl, i uciekaj stąd. Uciekaj, gdzie cię tylko oczy poniosą. Jesteś w wielkim niebezpieczeństwie”.
Chcę wstać, ale nie mogę się ruszyć z miejsca. Jakby mnie przykleiło. Łapię się za głowę i natrafiam na czepek niewieści. A to ci heca! Wcale nie jestem Senderlem. Jestem, za przeproszeniem, kobietą. Ani śladu brody. Noszę coś w rodzaju spódnicy. A brzuch, o rety, mój brzuch, oby Żydzi tego nie zaznali, piekielnie mnie boli. Słyszę, jak ktoś mówi, że nic nie szkodzi. Przy pierwszym porodzie zwykle tak bywa. Ciężko, boleśnie. „Oj człowieku, człowieku — krzyczę jednym tchem. — To jest ponad moje siły. Nie mogę. Zaraz zemdleję!”. „Dać mu pięścią w potylicę. To świetne lekarstwo. To go ocuci” — powiada ktoś i natychmiast wymierza mi parę ciosów. „Masz — powiada — za wczoraj, za dziś i za jutro”. Zrobił swoje i znika. Ja zaś dalej leżę w bólach. Leżę i leżę, aż nagle zrywam się na nogi. Podbiegam do drzwi, a te są zamknięte. Stukam raz, stukam dwa, trzy razy. Nic z tego. Wtem drzwi same się otwierają. Wchodzę, a tu ci łapie mnie jakiś zbój i uprowadza do swojej jaskini, pełnej innych zbójów. Widzę, jak wyciągają nóż rzeźniczy. Chcą mnie zarżnąć. Czuję już ostrze na gardle i zaczynam krzyczeć. „Gwałtu! Rety! Pozwólcie mi przynajmniej odmówić modlitwę przedśmiertną”. Oto, Beniaminie, cały mój sen. Oby tylko na dobre się obrócił.
— Spluń jeszcze trzy razy — powiedział Beniamin. — Wybij go sobie z głowy. Zresztą jest już dzień. Wstań i odmów kilka psalmów.
Senderl westchnął. Szybko zerwał się z łóżka, umył ręce, wdział chałat i wyjął Psałterz w tłumaczeniu na język żydowski. Otworzył go na stronicy z dziesiątym rozdziałem Psalmów. W tym miejscu przerwał uprzednio. Smutnym przyśpiewem zaczął nucić:
Jego śpiew stawał się coraz bardziej smutny i coraz bardziej wzruszający przy następnych wersetach:
Gdy Senderl skończył, dzień już był w pełni. Wszyscy już wstali. W izbie na stole stał duży, ogromniasty samowar. Kłęby pary z niego buchały. Ludzie pili herbatę. Również Beniamin i Senderl otrzymali po szklance. Izba, która w nocy była sypialnią, potem herbaciarnią, obecnie zamieniła się w bożniczkę. Ludzie odsłonili nagie żydowskie ramiona. Cała parada ramion. Ogorzałe, gładkie, chude, tłuste. Czarne, białe, ciemne. Ręce wszelkich barw i kształtów. Żydzi owinęli się w tałesy, przywiązali tefilin. Zaintonowali modlitwę. Nasi znajomi, niedawno poznani Żydzi, modlili się szczególnie żarliwie. Tak, jak przystało na ludzi, którzy cierpią. Na ludzi, których ciężko doświadczył los. Ostro spierali się Panem Bogiem. Otwierali przed nim swoje serca. W uniesieniu wołali: — Ojczulku! Tato! — A ile było przy tym wygibasów, jakie ceregiele odstawiali! Nikt się do nich nie umywał. Po modlitwie wypili po kieliszku wódki. Najpierw mały łyczek tytułem próby. Na twarzach pojawiły się niewielkie błyszczące czerwone wypieki, podobne do czerwonych porzeczek. Następnie zawołali: — Lechaim86! Zaraz też dodali: — Oby Bóg zachował litość dla wszystkich Żydów — mówiąc to, wytrzeszczyli oczy, westchnęli cicho i wleli w gardło pozostałą zawartość kieliszka. Od razu poznać, że niezwyczajni to byli Żydzi. Wszystko wskazywało na to, że to byli Żydzi pobożni, uczciwi, godni szacunku.
Tymczasem jeden z nich wybrał się do miasta. Bawił tam kilka godzin. Po jego powrocie inny przez dłuższą chwilę starał się coś wyczytać z wyrazu twarzy wysłannika. Wszystko widać przebiegło pomyślnie. Lica promieniały. Obaj byli szczęśliwi. Polecili podać do stołu. Przedtem poszli obmyć się. Zanim wzięli do rąk kwartę wody, jak przystało na pobożnych Żydów, obejrzeli ją i sprawdzili. Zaprosili też naszych bohaterów do stołu na małą przekąskę. Nie kryli swego zadowolenia. Pochwalili gospodynię za przysmaki, prawili jej komplementy. Wdali się potem w dłuższe rozważanie na temat narodu żydowskiego. Doszli do wniosku, że najwyższy już czas, aby
Uwagi (0)