Darmowe ebooki » Powieść » Podróże Beniamina Trzeciego - Mendele Mojcher-Sforim (biblioteki internetowe darmowe .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Podróże Beniamina Trzeciego - Mendele Mojcher-Sforim (biblioteki internetowe darmowe .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Mendele Mojcher-Sforim



1 ... 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16
Idź do strony:
zdziercami. Bronią ich w każdej potrzebie przed przeciwnikiem. Otrzymują za to od nich określone wynagrodzenie pieniężne i dodatkowy przydział mięsa. Następna kasta to krętacze. Oszuści. Mogą wszystkich wyprowadzić w pole. Sami zaś potrafią wykręcić się z każdej afery. Dzielą się na złośliwych bankrutów, na świeckich ludzi światowych, mających bardzo wiele do powiedzenia w sprawach handlu oraz na duchownych dwulicowców, którzy mają wiele do powiedzenia w sprawach wiary. Poza tym mamy tam kastę GTNŻ, czyli Głupio Tchórzliwych Niemych Żebraków — biedny, prosty lud, który porażony strachem podporządkowany jest wyżej wymienionym kastom. Po czwarte wreszcie: moneta. Chodzi tu o monetę, którą kiedyś wydobyto przy kopaniu grobli. Z jednej strony była bardzo starta. Ledwo było widać zarys kawałka jakiegoś fartucha przymocowanego do kija. W dolnej części coś podobnego do koryta, z którego wystawały fragmenty głów. Na odwrotnej stronie moneta była niemal gładka. Przy wnikliwej obserwacji można jednak było rozpoznać staromodnym pięknym pismem wytłoczone litery J.A.SZ. Ł.E.G. WE.A. NAF. Uczeni łamali sobie głowy nad tym napisem. Przypisywali mu różne znaczenie, każdy według swojej teorii. Jedni wysuwali hipotezę, że J i G na początku i na końcu nie są wcale literami. To podobno jedynie fragmenty ornamentacji, która z biegiem lat starła się. Dlatego napis brzmi A.SZŁ, co oznacza drzewo, a WEANAF oznacza WE i ANAF — gałąź. W ten sposób otrzymujemy wyjaśnienie, skąd się wziął kij z fartuchem. Inni dla odmiany wykładali szyfr całkiem inaczej. Spór uczonych był głośny. Poruszył niemal cały świat. Trwałby zapewne długo, gdyby nie pojawił się ktoś, kto miał tak zwane otwarte oczy. Odczytał napis zakładając, że jest on złożony z pierwszych liter poszczególnych wyrazów, a mianowicie: J to Jehudej — czyli Żydzi, A czyli Afir, SZ czyli Szebau, „którzy przybyli”, Ł czyli łekan, co znaczy „tu”, G czyli Głupsk, to znaczy „do Głupska”. We, czyli we nitjaszwu, oznacza „osiedlili się”, A czyli ał oznacza „nad”, N czyli nahar, oznacza rzekę, F, jeśli z kropką, to P czyli Piatigniłówka, co oznacza naszą rzekę Piatigniłówkę. Kij z fartuchem i koryto z głowami to nic innego, jak tylko okręt żaglowy z ludźmi. Ów uczony napisał na ten temat dość grubą księgę. Nie omieszkał też zwrócić się z apelem do czytelników, aby przystąpili do oczyszczania rzeki. Znajdą tam, zapewniał, jeszcze wiele antycznych przedmiotów, które rzucą światło na przeszłość Żydów z Głupska. Miejscowi Żydzi jednak nie palą się do pracy przy oczyszczaniu rzeki. Twierdzą, że to, co zostało dawno, w zamierzchłych czasach dokonane, powinno pozostać nietknięte. Ludzkie oko nie śmie tego oglądać. W samym mieście możemy naliczyć około trzydziestu do czterdziestu wielkich kałuż, wliczając w to oczywiście bajora. Wszystkie łączą się poprzez kanały z korytem Piatigniłówki. W pewnych okresach, zwłaszcza przed Wielkanocą, kałuże występują z brzegów i zalewają ulice rzadkim błotem. Wtedy nawet wysocy mogą sobie czapki na głowie zapaćkać. W nocy Głupsk oświetla samotna latarnia, której pilnuje notabene aż czterech wartowników. Mimo to można sobie połamać nogi i ręce. Kradzieże, bez względu na wartowników, należą tam do częstych zjawisk. Jaki z tego wniosek? Przed niczym nie da się zabezpieczyć. To, co komu sądzone, spełni się. Człowiek tego nie zmieni. Na nic tu jego mądrość, dlatego też, powiada Beniamin, należy zamknąć oczy i zdać się na łaskę Boga. Sądzę, że On powierzy nas opiece aniołów. Nie ma rzeczy bez sensu. Najlepszy dowód, powiada Beniamin, to fakt, że zabezpieczyłem na sto procent tałes i tefilin. Położyłem go w bożnicy na półce. Czy może być lepsze i pewniejsze miejsce?

Wszakże gdy Bóg nie raczył upilnować, ktoś je zwędził razem z innymi rzeczami.

Rozdział jedenasty. Dziwy i cuda nad Piatigniłówką

Kiedy nasi bohaterowie ujrzeli Piatigniłówkę, ogarnęło ich zdumienie połączone z przerażeniem. Takiej rzeki jeszcze w życiu nie widzieli. Senderl orzekł, że jest to chyba największa rzeka świata. I nie mogło być inaczej. Przechodziła wszelkie wyobrażenia. Nie byle jaka rzeka, taka rzeka! Ze sto razy chyba większa od tuniejadowskiej. Senderl był człowiekiem prostym, bez specjalnego polotu. Poza Tuniejadówkę nosa nie wystawiał. W piśmie nie był uczony. Nic też dziwnego, że wszystko, co choć trochę różniło się od Tuniejadówki, wydawało mu się czymś niezwykłym, zupełnie nowym. Był święcie przekonany, iż na tych dopiero co widzianych nowinkach świat się kończy. Beniamin miał obszerniejsze wykształcenie. Liznął, bądź co bądź, trochę wiedzy ze swoich książek. Jako tako poruszał się w siedmiu podstawowych dziedzinach nauki. Miał ogólne pojęcie o ziemskim raju, o świecie. Znał prace opisujące dziwne i niezwykłe stworzenia żyjące w Indiach. Przeczytał rozmaite lektury. Mimo to przy każdym zetknięciu z jakimś nowym zjawiskiem ogarniało go zdumienie. Serce wówczas biło mu żywiej. Starał się tego nie okazywać. Uśmiechał się tylko. Miało to znaczyć: „Ot, głupstwo. Zero w porównaniu z tym, co jeszcze jest gdzieś tam w świecie”. Przekonywał Senderla, że Piatigniłówka to betka, to za przeproszeniem, po prostu śmieć w porównaniu z Jordanem. Pewnie, że cztery razy większy jest od niej Jordan. Wody nie starczyłoby w Piatigniłówce, gdyby Szor Habor chciał choćby raz łyknąć, a jeśli chodzi o nazwę Jordan, to, nomen omen, Jordan oznacza przesadę, mnóstwo. Krótko mówiąc — Jordan.

— Wiesz co, Senderl, wpadło mi do głowy — powiedział Beniamin, stojąc w zamyśleniu nad brzegiem Piatigniłówki. — Aby w dalszą drogę popłynąć rzeką.

— Bój się Boga! — Senderl był przerażony. — Weź pod uwagę, że nasza tuniejadowska rzeka pochłania co roku ofiary. Cóż dopiero taka rzeka, jak ta! Ileż ona może pochłonąć? Miej litość nad nami. Zlituj się nad twoją żoną, nad twoimi dziećmi.

— Trzeba mieć wiarę, trzeba ufać, mój Senderl!

Ufność to żydowska specjalność. Ufność, jedynie ufność pomogła naszemu praojcu Jakubowi przekroczyć Jordan. A dokonał tego, mając w ręku jedynie laskę. Ufając, Żydzi zakładają wielkie sklepy. Gdzie tylko spojrzysz, sama ufność. Nawet schody i sufity, nawet domy opierają się na ufności. Trzymają się bowiem na słowo honoru.

— Dobrze, ale dlaczego upierasz się przy wodnym szlaku? Można przecież podróżować również lądem.

— Wiele racji przemawia za rzeką. Po pierwsze — tłumaczył Beniamin — będzie bliżej i szybciej. A my powinniśmy jak najszybciej dotrzeć na miejsce. Im prędzej, tym lepiej. A dlaczego? To już moja sprawa. Moja w tym głowa. Prześladuje mnie jedna myśl. Uwiera i dręczy. Gnieździ się w mojej głowie. Ciałem i duszą pragnę być już tam. Gdyby to było możliwe, poleciałbym tam niczym ptak na skrzydłach. Po drugie: gdy Beniamin z Tudeli82 w swoim czasie puścił się w podróż, to najpierw popłynął rzeką Ebro. Pisze o tym wyraźnie w swojej książce. Skoro więc on przed wiekami wyruszył w podróż rzeką, nie lądem, to widocznie tak właśnie ma być. Nie inaczej. A on wiedział, co robi. Niewątpliwie był mądrzejszy od nas wszystkich. Możesz mi wierzyć. Ów Beniamin sprzed wieków to nasz poprzednik. Powinniśmy dlatego naśladować go i nie zadawać zbytecznych pytań. A skoro tak się rzecz ma, to wszystko jasne. Jakem Żyd, jakem Beniamin, gdyby nawet ów reb Beniamin nie popłynął rzeką, a poleciał na pogrzebaczu, to też nie powinniśmy długo medytować. Trzeba by wtedy natychmiast wziąć pogrzebacz i też pofrunąć. A po trzecie — Beniamin w tym miejscu zrobił pauzę — nie zaszkodzi przyzwyczaić się do rzeki, nim przyjdzie żeglować nam po oceanie. Gotów jestem przysiąc, że nie zaszkodziłoby, przed ostatecznym pożegnaniem się z Głupskiem, zakosztować przejażdżki po rzece dla samej tylko przyjemności. Tam, tam, widzisz, stoi ktoś przy łódce. Podejdźmy do niego. Zapłacimy mu i nas przewiezie.

W kilka chwil po tym nasi bohaterowie, pełni optymizmu, siedzieli już w łódce. Płynęli po rzece. Z początku to nawet oblatywał ich strach. Senderl odczuwał zawroty głowy. Po plecach przechodziły mu dreszcze. Miał uczucie, że łódź się wywróci. Widział już siebie, jak wpada w odmęty rzeki. Pomyślał, oto nadchodzi kres jego życia. Jego żona, Zelda83, już na zawsze pozostanie wdową. Wkrótce jednak poczuł się trochę lepiej.

Gdy wyszli na brzeg, Beniamin pocieszał przyjaciela.

— Nic nie szkodzi, Senderl. Nie przejmuj się. To nic, że ci się trochę kręci we łbie. Nic, że najlepiej się nie czujesz. To zwykła morska choroba. Kto po raz pierwszy znajduje się na morzu, ten obowiązkowo musi ją przejść. Następnym razem wszystko będzie dobrze. Przekonasz się.

Od tej chwili nasi bohaterowie coraz częściej wypuszczali się na rzekę i znajdowali w tym zajęciu przyjemność. Poczuli się pewniej. Przepłynąć morze wydawało im się dziecinną zabawką.

Za pośrednictwem Senderla Beniamin wdał się w rozmowę z właścicielem łódki. Zasypał go pytaniami. Przytoczę kilka z nich.

— Zapytaj go, Senderl, spytaj, proszę cię, tego kapitana, ile stąd może być kilometrów do morza albo czy tu są w pobliżu jakieś wyspy? Co za ludzie tam mieszkają? Czy są wśród nich Żydzi? Komu płacą podatki? Czy mają jakieś pojęcie o diasporze? Albo z innej beczki: zapytaj, Senderl, dla samej jeno ciekawości, tego nieobrzezańca, czy wie, co to jest góra Gisbon. Dowiedz się, czy słyszał kiedykolwiek i cośkolwiek o dziesięciu zaginionych plemionach? Wszystko możliwe. Może właśnie słyszał?

O takie właśnie rzeczy dopytywał się Beniamin. Jednak zasób słownictwa języka gojów, który Senderl przyswoił sobie nieco dzięki wspólnym wyprawom z żoną na targ, był zbyt skromny. Był zupełnie ubogi, gdy w grę wchodziły sprawy wzniosłe. Potargować się o cebulę, jajka i kartofle, to i owszem, umiał. Dyskusja z „kapitanem” o problemach naukowych przekraczała wszak jego możliwości. Żal i litość brały, gdy Senderl podczas takiej rozmowy męczył się i pocił. Mówił rękami i nogami. Była to ciężka praca. Ociekał potem. Zaiste, Pan Bóg powinien był się nad nim zlitować. „Kapitan” zaś to spluwał, to odburkiwał, to znów patrzył na niego złym okiem. Tak jakoś koso. Dla odmiany Beniamin nie przestawał mu wiercić dziury w brzuchu. Szturchał go nieprzerwanie i wpatrywał się w jego usta.

— Wyn czerwony Żydki, wyn pytaje — tak mówił Senderl wskazując na Beniamina.

— Iz czerwonych Żydków ja znam Lejbku, Szmulku, bohati Żydki — odpowiadał za każdym razem nasz kapitan.

— Nie Lejbku, ni, ni. Wyn czerwony Żydki, pytaje, tamoczka, jakby to powiedzieć, no tamoczka, koło pagórka Gisbon.

— Gisbona, Żydka Gisbona?

— Powiedz mu, Senderl — domagał się Beniamin — koniecznie powiedz, że chodzi tu o górę. Opisz mu ją. Tak, jak tylko potrafisz.

Senderl splótł obydwie ręce i wyciągnął ramiona. Chciał w ten sposób wyobrazić górę. Pomagał sobie krzykiem: — Góra, hen, hen, wysoko!

— Tfu! — splunął nieobrzezaniec i wyładowując złość na Senderlu, posłał go do wszystkich diabłów.

O swoich rejsach po Piatigniłówce Beniamin opowiada cuda, niestworzone wprost rzeczy.

Pewnego razu płynąc po rzece dostrzegł na samym środku nurtu dość spore skupisko roślinności. Zieleń była tak wspaniała, że nie mógł oderwać od niej oczu. Pomyślał, iż to porosła trawą i wonnym zielem wyspa. Przełożył nogę za burtę i zamierzał już wyskoczyć z łódki. W tym momencie „kapitan” chwycił go z tyłu ze wszystkich sił i pociągnął z powrotem. Beniamin nie zrozumiał, co się stało. Słyszał tylko, jak wokół łódki coś się z szumem kotłuje. Odniósł wrażenie, że łódka się z czymś mocuje. Uczuł, iż z wielkim trudem posuwa się naprzód. Gdy wrócił do siebie, dowiedział się od „kapitana”, że był w poważnym niebezpieczeństwie. Niewiele brakowało, a utonąłby w tej urokliwej zieleni. Nie jest to bowiem wyspa, jak sądził, tylko zarośla, kwiecie, którym Piatigniłówka zakwita każdego roku.

— Ja jednak — pisze Beniamin — nie dałem sobie wmówić, że to tylko wodne kwiecie. Prawda, pachniało. Póki żyję, nie słyszałem, ani nie przeczytałem w książkach, aby woda kwitła. Gdyby tak było, to by na wodzie wschodziły również jakieś owoce i należałoby wtedy odmawiać błogosławieństwo na chwałę Stwórcy owoców wody. Takiego błogosławieństwa, jak wiadomo, nie ma. Jestem zdania, że chodzi tu o straszną, niesamowitą rybę morską, którą zowią chlejna. Księga Cel Olam wspomina o niej tymi słowy: „Przeraźliwie potężna ryba, która zwykła pokrywać się trawą i ziemią. Wygląda wtedy jak prawdziwa wyspa. Wprowadza w błąd żeglarzy, którzy biorą ją też często za górę. Lądują na niej i rozbijają obóz. Rozpalają ognisko, gotują strawę. Czując ciepło ognia ryba zanurza się w wodę, pociągając za sobą wszystkich, którzy na niej znaleźli przystań”.

Stanowi to niezbity argument dla tych mędrców, którzy twierdzą, że mieszkańcy Głupska wywodzą się z Indii. Kiedy ich przodkowie w zamierzchłych czasach wpłynęli na wody Piatigniłówki, przywlekli z sobą chlejnę. Jak wiadomo, żyje ona w Oceanie Indyjskim i znamienną jej cechą jest to, że podąża za statkami. Gdy pewnego dnia Beniamin zajrzał w toń rzeki, spostrzegł na jej dnie dziwne istoty. Przypominały one dziewczęta.

— Jeszcze dawno, dawno temu — opowiada Beniamin — przeczytałem, że w wodzie żyją ludzie. Autor Cel Olam, naoczny świadek, tak pisze: „Głowa, ciało, twarz i piersi zupełnie jak u dziewcząt. Mają piękny głos. Zowią się syreny”. Od zacnych i starych ludzi, których prawdomówność nie podlega dyskusji, słyszałem, że na własne oczy widzieli takie syreny u komediantów. Po spektaklu pokazywano je zazwyczaj ludziom za parę marnych groszy. Szczęśliwy jestem, że dziś miałem sposobność sam je obejrzeć. Natychmiast zwróciłem uwagę temu nieobrzezańcowi. Ten zaś wyciągnął rękę w stronę zgromadzonych na brzegu praczek. Faktycznie, kobiety prały bieliznę. Ja mu zwracam uwagę na to,

1 ... 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16
Idź do strony:

Darmowe książki «Podróże Beniamina Trzeciego - Mendele Mojcher-Sforim (biblioteki internetowe darmowe .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz