Wrzos - Maria Rodziewiczówna (nowoczesna biblioteka txt) 📖
Początek XX wieku. Andrzej Sanicki, przystojny i zamożny bywalecwarszawskich salonów, angażuje się w płomienny romans. Musi jednak spełnićostatnią wolę matki i ożenić się.
Jego ojciec jako odpowiednią kandydatkęwybiera Kazię Szpanowską, szlachetną, skromną i pracowitą pannę z prowincji.Kazia z miłości do ojca, szlachcica bez majątku, rezygnuje z nadziei napowrót swego zaginionego narzeczonego. Ona również godzi się na małżeństwo zrozsądku. W Warszawie, zgorszona zakłamaniem i plotkarską atmosferą,poświęca się pracy charytatywnej. Czy związek dwojga ludzi, których łączytylko to, że mieszkają pod jednym dachem i wspólnie bywają na spotkaniachtowarzyskich, ma szanse przetrwania?
- Autor: Maria Rodziewiczówna
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wrzos - Maria Rodziewiczówna (nowoczesna biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Maria Rodziewiczówna
— Z wielką szkodą dla instytucji — wtrącił prezes.
— Ale z wielką radością członków, bo byłam wiecznie w opozycji i gadałam impertynencje205. Co mam dać, dam sama, co mam robić, wiem sama...
— Jednakże zbiorowy czyn... — zaczął prezes.
— Niech pan powie: zbiorowe paplanie! — przerwała niecierpliwie.
— Nie mogę, łaskawa pani, przez galanterię206 dla płci pięknej! — zaśmiał się.
— Otóż właśnie. Galanteria... płeć piękna... Co za absurdy! Zbydlęciliście tym kobiety! Jeśli wam i im z tym dobrze, to i owszem, ale wy nie zawracajcie głowy czcią dla nich, bo to fałsz, a one niech nie napełniają świata wrzaskiem o emancypacji, bo ten wrzask — to gęganie! A teraz żegnam państwa, jutro o dziesiątej zabieram panią do roboty.
Uścisnęli dłonie i Ramszycowa zawróciła ku wyjściu.
— Cóż, jakże ci się podobała? — spytał prezes.
— Zazdroszczę jej siły i odwagi!
— Ba, jest na to milionerką i Angielką. O nic i nikogo nie dba.
— Męża jej zna ojciec?
— Znam, bardzo zdolny i pracowity. Mieszka w wagonie, w domu jest gościem; nie bywa nigdzie, robi miliony! Zresztą gentelman sztywny, małomówny, zimny. Wracajmy. Jaki tu chłód od wody!
Kazia stała nad kanałem zapatrzona w migocącą toń. Zapomniała o Ramszycowej i rzeczywistości, miała złudzenie swej wsi, przestworza wolnego i wolnego życia. Drgnęła przestraszona, rozejrzała się i poszła szybko w stronę pałacu. Prawda, wieczór już był i chłód poczuła w dreszczu.
Na werandzie Dąbska bawiła się w najlepsze; pełno było osób, jedzono i pito.
— Wiesz — szepnęła półgłosem — przysięgnę, że w gabinecie jest Lolo Szmurski; poznałam jego śmiech; ale z kim, mój Boże, z kim? Będę tu nocowała, żeby się dowiedzieć.
— Cóż cię obchodzi jakiś Szmurski? — odparła obojętnie Kazia.
— Nie wiesz? On jest po słowie z cioteczną siostrą doktorowej Downarowej. Łapali go przez trzy karnawały, teraz triumfują!
— Więc co? Nie rozumiem jeszcze bardziej, co cię obchodzi narzeczony ciotecznej siostry jakiejś doktorowej. Czy ona ci krewna?
— Ta jędza! Jeszcze może co? Alebym im dopiekła — może by zerwali!
— Pani Marto, troszczysz się i frasujesz o bardzo wielu! — rzekł sentencjonalnie Radlicz.
— Idź pan, dowiedz się, kto tam jest z Lolem.
— A co ja za to dostanę?
— Obiecam panu, co pan chce.
— Obiecam! — gwizdnął. — Anim taki młody, anim taki stary, aby mnie obietnice nasyciły.
— Cyniku207!
— Do usług! — odparł z ukłonem.
— Julku! — zawołała pani Tunia męża.
Obejrzał się, ale kończył rozmowę z Andrzejem.
— Ostatecznie tak, jak rzeczy stoją, vadium złożyć trzeba i rudera zwali mu się na łeb. Ano, nie chciał mi wierzyć! Co ci trzeba? — spytał żony.
— Lolo Szmurski jest tam w gabinecie, wiesz?
— Może być.
— Ale z kim, żeby się dowiedzieć?
— Zapewne z Kosecką — odparł Andrzej.
— Jak to? Jeszcze z nią nie zerwał? Ohydne. One są pewne, że to skończone!
Andrzej ramionami rusżył.
— Jeśli są pewne, to i dobrze. O co więcej chodzi?
— Ach, żebym ja była pewna! Julku, dowiedz się.
— Ani mi w głowie! — I dalej mówił z Andrzejem.
Radlicz parsknął śmiechem.
— Ja wiem, ale nie powiem!
— Kaziu, każ mu powiedzieć!
— Ja? — Kazia spojrzała zdumiona. — Co mnie to może obchodzić, a nawet, gdyby obchodziło, tobym nie spytała.
— No, no, żeby tak twój wybrany walał się po gabinetach restauracyjnych z baletnicami, nie byłabyś taka wielka!
Kazia zarumieniła się.
— Nie jestem wielka, tylko — zacięła się — tylko albo jestem pewna, więc nie podejrzewam ani szpieguję, albo nie wierzę i wtedy nie dbam!
— Wracamy! — odezwał się prezes.
Powstał ruch. Dąbska zajrzała przez okno do gabinetu, ale firanki były dyskretne. Poczęto się żegnać, siadać do powozów. Gdy lando Sanickich ruszyło, Radlicz roześmiał się z cicha:
— Tyś strzelił tą Kosecką! — szepnął do Andrzeja. — Myślałem, że Markhama szlag208 zabije!
— Te panny co dzień subtelniejsze! — wtrącił prezes.
Zaczęli mówić o innych znajomych, Kazia rozglądała się po niebie i ziemi. Miała ochotę usunąć woalkę, zdjąć kapelusz, dać głowę i twarz pod rzeźwy powiew wieczoru, nie słuchała rozmowy. Powóz toczył się po szosie, cisza i tchnienie wsi umykało wstecz, coraz gęściej były domostwa, coraz gęściej ognie podmiejskich ogródków. Jak potwór, w dali leżało miasto, wstawała nad nim łuna światła, a te tancbudy209, bawarie, restauracje były jak macki potwora, które wyciągał ku wsi, by ją pożreć, zbrudzić, skazić, zatruć ciszę i spokój hulaszczą melodią i gorączkowym, niezdrowym podnieceniem.
— O czym pani myśli? — spytał nagle Radlicz.
On się w nią od dawna wpatrywał coraz bardziej oczarowany.
— O czym? — powtórzyła zamyślona. — Mam wrażenie, że tam przede mną czeluść piekielna.
— Warszawa? Boi się jej pani?
— Nie, ale mam wstręt — szepnęła.
— Jeszcze ją pani pokocha z czasem.
Uśmiechnęła się dziwnie.
— Będzie pani jutro rano w Alejach konno?
— Będę.
— Wolno pani towarzyszyć?
Coś było w jego głosie, że spojrzała mu w oczy.
— Czemu nie — odparła spokojnie.
— Układacie najbezczelniej schadzkę! — rzekł prezes. — Otóż ja kładę veto210. Bardzo cię lubię, Radlicz, ale twoje towarzystwo zbyt kompromituje każdą kobietę.
— Jak Boga kocham, nie każdą!
— No, no to tylko dowód, że Boga nie kochasz. Moje dziecko, to dobry chłopak, ale nawet szanująca się kokota211 z nim się nie pokazuje, taką ma, bestia, zdartą opinię i taki zły język. Mówię ci to w oczy, Radlicz, nie kuś się na nią, bo ani jej zdobędziesz, ani jej nie obmówisz.
— Amen! — zakończył śmiechem malarz.
Byli już w mieście. Kazia spojrzała w przejeździe na pałacyk Ramszyców. Parę okien tylko było oświetlonych. Pomyślała z otuchą, że jutro zacznie pracować, i poweselała. Po chwili stanęli w domu.
— Mam jeszcze interes na mieście — rzekł Andrzej.
— I ja usuwam swą sponiewieraną osobę! — dorzucił Radlicz wesoło.
Pożegnali się u bramy i młodzi ludzie poszli razem dalej.
— Na Erywańską? — spytał Radlicz.
— Uhm! — mruknął Andrzej.
— Wstąpię i ja zobaczyć, jak cię powitają!
U pani Celiny, jak zwykle, było wesoło i swobodnie. Pani Bella śpiewała kuplety212 i na ich widok zaintonowała:
Andrzej się zmarszczył. Koncept mu się nie podobał, powitał gospodynię domu i zbliżył się do fortepianu.
— Bohatersko pani nastrojona! — rzekł. — Może Wacht am Rhein!214 potem lub Marsyliankę215. Witam!
Popatrzał na nią tak, że wesoła kobietka straciła rezon216 na chwilę; on dalej witał resztę towarzystwa. Pani Bella zaczepiła Radlicza:
— Co mu jest? Wściekły! — szepnęła.
— Po co mu pani nadeptuje na odciski!
— Cóż, ta żona?
— Ano, widziała ją pani na dworcu.
— Phi, nic nie mówi i nieładna.
— Nie, nieładna, bo śliczna!
— Żarty, czy to dzisiejsza flama217? Byliście w Wilanowie? Mówiła Cesia.
— Chciałbym z nią być w raju.
— Radlicz przebrany za trubadura218! Pyszne! — parsknęła śmiechem. — Wiesz co, zbałamuć219 ją. Celina ci będzie wdzięczna.
— Takich się nie bałamuci; zresztą Andrzej prędzej dostanie dymisję tutaj, niż się spodziewa.
— Co ty za wzrok masz! Przed tobą nie chciałabym ukrywać nic!
— Dziękuję, umiem to ocenić.
— Bardzo mi przyjemnie. Co do twych obserwacji, więcej się domyślasz, niż jest dotychczas. Un peu de flirt par dépit!220
— Wszelka rzecz zaczyna się od początku!
— Co takiego? — ozwał się za nim głos pani Celiny.
— Wszystko. Kwiat od korzenia, czyn od myśli, zdrada od przesytu.
— Myli się pan w tym ostatnim; zdrada od miłości.
— Dla drugiego?
Uśmiechnęła się zagadkowo i poszła dalej.
Radlicz się obejrzał po towarzystwie i rzekł:
— Zatem Maks już nie bywa zupełnie? Un, deux, trois, capitaine et roi!221
— Ba, po co się żenił? — ruszyła ramionami.
— Co mi pani za melodramat opowiada? To się już ciągnie od pół roku. Znajduję, że był wielki czas skończyć tamto. Nie znam nic bardziej poniżającego człowieka, jak miłość dłuższa nad pół roku, a ten romans trwa pięć lat. Wielkie nieba, nie karzcie mnie za moje grzechy niczym podobnym!
— Nie ma obawy! Myślę, że pan na tygodnie nigdy nie rachował222.
— Owszem, ale zastawy w lombardzie223; miłości — nie! Albo brakuje kobiet!
— Albo czy kobiety traktują pana na serio!
— Niech będą za to błogosławione od pani począwszy!
Dano hasło do kolacji. Radlicz podał jej ramię.
— Czy to recydywa? — spytała ze śmiechem.
— Nie, ale przy pani mogę myśleć o innej. To tylko wyrachowanie!
— No, no, to już za wiele szczerości! — obraziła się, cofając rękę.
— Woli pani recydywę? Służę! — odparł, patrząc na nią oczami satyra224. Żachnęła się:
— J’ai failli vous prendre au sérieux!225 — odcięła się i poszli razem.
— A ta ostatnia? Jaka? — spytała u stołu.
— Z nikim nigdy nie mówię o ostatniej, tylko z nią samą. Tym się różni od swych poprzedniczek.
— A zatem odpowie mi pan za tydzień?
— Zapewne... Może pojutrze!
Szydercza jego maska była niezbadana. Przez cały ciąg kolacji dowcipy jego latały z końca w koniec stołu, wzbudzając śmiechy lub oburzenie. Gdy towarzystwo przeszło do salonu, pani Bella po chwili zamieszania poszukała go oczyma — na próżno. Zniknął, z nikim się nie żegnając. Korzystał z praw człowieka, którego nikt nie brał na serio.
Gwiżdżąc, z rękami w kieszeniach, krokiem człowieka, który się do niczego nie śpieszy, wyszedł na Marszałkowską i ruszył ku domowi.
Mijając kamienicę Sanickich, spojrzał w górę, przestał na chwilę gwizdać, zwolnił kroku. Potem mruknął coś jakby dorożkarskie przekleństwo, splunął i znowu gwizdał.
Tak zaszedł do domu, zapalił lampę w swej pracowni, usiadł przy stole i na leżący arkusz papieru rzucił szkic kobiecej głowy.
Nazajutrz stary Sanicki, przyszedłszy na obiad, zastał Kazię rozpromienioną. Układała kwiaty na stole i poczęła mu opowiadać wesoło:
— Będzie miał ojciec teraz spokój ze mną. Znalazłam zajęcie. Ach, jaka ona sympatyczna ta Ramszycowa, co za energia i siła! Nie będę próżnowała! Jakie szczęście! Od jedenastej do trzeciej co dzień będziemy pracowały!
— Cóż, Radlicza nie spotkałaś na spacerze?
— Nie. On ani myślał o tym!
— No, no! Ostrożnie!
— Z czym? — zaśmiała się.
— Zanadto się zaczynasz podobać!
— Ja? Mnie nikt! — odparła, ruszając ramionami. — Oprócz ojca, naturalnie — dodała, pokazując ząbki w uśmiechu. — O! Ojca to muszę zbałamucić koniecznie!
Spojrzała nań serdecznie i nagle twarz jej jakby zastygła, promień w oczach zgasł, cofnęła się, rzuciła wzrokiem na stół i pocisnęła elektryczny dzwonek.
— Józefie, obiad! — rozkazała służącemu.
Andrzej wszedł do pokoju.
*
Co dzień rano, gdy dom jeszcze spał, Kazia chodziła na mszę do Świętego Krzyża i co dzień spotykała na schodach barczystego, szpakowatego mężczyznę, który jej się grzecznie z drogi usuwał, schodził za nią aż do bramy, tam wsiadał w pierwszą lepszą dorożkę i ginął jej z oczu. Tak regularnie co dzień były te spotkania, że go znała doskonale i wreszcie raz przy śniadaniu spytała teścia:
— Kto to jest ten gruby pan, co go widuję co dzień rano na schodach? Mieszka nad nami.
— Taki z brodą — to doktor Downar zapewne.
— Ten sławny?
— A ten.
— Tak niepocześnie226 wygląda.
— Rano się od żony wynosi — ozwał się Andrzej, nie podnosząc od gazety oczu.
— A to się dobrali! — uśmiechnął się prezes.
— Po co się żenił, osioł! — mruknął Andrzej.
— Ma złą żonę? — spytała Kazia teścia, jakby nie słyszała uwagi męża.
— Jędza baba, skąpa, chciwa; cierpieć jej nie mogę. Downar sam to zacności człowiek, no i powaga naukowa, genialny chirurg i diagnostyk. Zresztą jeden z tych rzadkich, którzy nie dla chleba i kariery, ale z powołania i zamiłowania leczą. Gdyby nie żona, byłby w nędzy, ale szczęśliwy, że ją ma, więc są bogaci; ale on osiwiał, choć ma ledwie lat czterdzieści. Trzeba, żebyście do nich poszli z wizytą, jak się raz na to zbierzecie.
— Nic pilnego — mruknął Andrzej, wstając, i wyszedł.
— Ten się z dniem każdym robi nieznośniejszy — wybuchnął stary Sanicki. — Będę musiał się z nim na serio rozmówić.
— Tatku, nie gniewać się! — skoczyła do niego i objęła pieszczotliwie za głowę. — Trzeba mu wybaczyć, nie wymagać nic, nie uważać na humory. Z czasem się uspokoi, musi mieć jakieś zmartwienie, a tatko wie, że mu w domu niemiło! Niechże ma spokój chociażby.
— Ależ on co słowo tobie ubliża! Ja tego nie ścierpię!
— Ale ja ścierpię. Uczciwie mnie uprzedził, co mnie czeka w pożyciu; jeślim pomimo to wyszła za niego, moja rzecz jest przystosować się227 do warunków. Doprawdy, tatku,
Uwagi (0)