Wrzos - Maria Rodziewiczówna (nowoczesna biblioteka txt) 📖
Początek XX wieku. Andrzej Sanicki, przystojny i zamożny bywalecwarszawskich salonów, angażuje się w płomienny romans. Musi jednak spełnićostatnią wolę matki i ożenić się.
Jego ojciec jako odpowiednią kandydatkęwybiera Kazię Szpanowską, szlachetną, skromną i pracowitą pannę z prowincji.Kazia z miłości do ojca, szlachcica bez majątku, rezygnuje z nadziei napowrót swego zaginionego narzeczonego. Ona również godzi się na małżeństwo zrozsądku. W Warszawie, zgorszona zakłamaniem i plotkarską atmosferą,poświęca się pracy charytatywnej. Czy związek dwojga ludzi, których łączytylko to, że mieszkają pod jednym dachem i wspólnie bywają na spotkaniachtowarzyskich, ma szanse przetrwania?
- Autor: Maria Rodziewiczówna
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wrzos - Maria Rodziewiczówna (nowoczesna biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Maria Rodziewiczówna
— Dobre masz konie, hrabio, w tym roku? — spytał.
— Dwa dobre, reszta śmiecie. Muszę wygnać trenera.
I o tym słyszał już prezes od dawna, ale trener był zawsze na miejscu.
— I ja mam nowe konie dla synowej — pochwalił się.
Hrabia jakby nie słyszał. Rozparty w fotelu, był zupełnie duchem nieobecny. Po chwili otrząsnął się, roześmiał się dziwnie i wstał.
— Mój łaskawco, przyjdę jutro, aby usłyszeć decyzję tej starej mumii na moje ultimatum. Czy Andrzeja znajdę w biurze, czy na Erywańskięj?
— Zalim jest174 stróżem mego syna?175 — odparł prezes, uśmiechem pokrywając niesmak.
Kołocki nakładał powoli rękawiczki, jakby czegoś jeszcze czekał.
— Wie pan, co mi powiedziała pani Andrzejowa? Żem kaleka! To mi się podobało! Do miłego widzenia.
I z tym wyszedł, jeszcze raz się rozśmiawszy.
Wsiadł do dorożki i kazał się wieźć na Srebrną, do biura, gdzie pracował Andrzej.
Zastał go nad rysunkiem technicznym, zajętego bardzo poważnie; poza ścianą potężnym oddechem dyszały warsztaty, przez okno widać było podwórze i kotły.
— A witam! Cóż cię tu sprowadza? — zdziwił się.
— Chcę zobaczyć, jak wyglądasz żonaty, i powinszować. — Wiesz ty? Musi być smaczna twoja żona, kiedy ja mam na nią apetyt.
— Hm, to jestem od ciebie wybredniejszy, bo apetytu na nią nie mam!
— Marnotrawco — po coś ją brał zatem? Było mnie zawołać!
— No, przecież nie sądzisz, abym brał żonę z tych, które się bierze bez sakramentu!
— A teraz?
— Co teraz?
— Kiedyś tej formy dopełnił, a nie dbasz, inni mogą cię wyręczyć.
Płomień uderzył do twarzy Andrzeja, zapaliły mu się oczy.
— Nosi moje nazwisko. Zapominasz się!
— Co znowu, nazwiska jej odebrać nie myślę — odparł cynicznie Kołocki. — Zresztą mamy dług. Pamiętasz Klarę? Zapowiadam ci, że się teraz za tamto skwitujemy.
— Gdybym cię nie znał, to bym się obraził. No, dosyć żartów. Na długoś przyjechał?
— Albo ja wiem? Jak mi się podoba.
— Przyjdziesz w piątek na Erywańską?
— Jak to? Ty jeszcze tam tkwisz? Toś wołowina!
— Zielona zazdrość wyziera ci przez oczy.
— A u ciebie żółta młodość. Nie lubię ogranych kart. Dobre to dla emerytów do pasjansa. Nie, na Erywańską nie pójdę.
— Byłeś u ojca?
— Byłem i będę jeszcze często. Nie lękasz się?
— Bynajmniej.
— Źle robisz. Na twoim miejscu wymówiłbym dom. Śliczna jest twoja żona, a ty jesteś nosorożec.
Andrzej brwiami poruszył.
— Aleś figla spłatał! I po cóż się ożeniłeś? Nie jesteś bankrut ani parwena176.
— Tak wypadło. Dokuczyło mi piekło z ojcem i kawalerski bezład w domu! Teraz mam spokój!
— Już ja się postaram, żebyś w tym spokoju nie spleśniał! No, bywaj zdrów, jadę do klubu. Chciałbym się zgrać do nitki: byłby to dobry prognostyk177.
Po odejściu mentora Andrzej znowu robotą się zajął, ale pierwszy raz w życiu myślał o żonie.
Zachwyt Radlicza był pustotą178, może chęcią dręczenia pani Celiny, ale pochwała takiego znawcy, jak Kołocki, była czymś szczególnym. Może i on żartował z niego?
Stało się jednak, że Andrzej, zamiast o piątej, o czwartej złożył robotę i poszedł do domu.
— Jest pan? — spytał.
— Nie ma — odparł Jan mrukliwie.
— A pani?
— Nie wiem. Pani przecie usługuje Józef.
Andrzej przeszedł salony, zajrzał do jadalni, zauważył, że na stole były śliczne kwiaty, udał się na górę. Przebrał się, chwilę pochodził po gabinecie, potem zapukał do buduaru żony.
— Proszę! — odpowiedziała.
Wszedł, dobrze nie wiedząc, co ma rzec.
Siedziała za stosem bielizny i szyła.
— Ojciec wyszedł z budowniczym na chwilkę — rzekła, nie przerywając roboty. — Może pan głodny?
— Nie. Wróciłem wcześniej, upał nieznośny tam w biurze. Co dzień mnie głowa boli.
— Niechże pan nie pali papierosów przy bólu głowy. Może by pan wody sodowej wypił? — rzekła życzliwie, usuwając koszyczek z nićmi z kanapki i podając mu flakon z wodą kolońską179.
Usiadł, a gdy znowu zajęła się robotą, nieznacznie się jej przyglądał. Miała na sobie kostium z jasnego batystu180, bardzo skromny i przyzwoity, złote włosy oplecione bez pretensji wokoło głowy, na ręce migającej igłą ślubną obrączkę. Pochylona, szczupła twarz miała jeszcze złotawy odblask wiejskiego słońca i wyraz poważnego spokoju. Nie mówiła nic, chcąc mu zapewne zrobić ulgę ciszą.
— Jakim sposobem poznał dziś panią Kołocki? — spytał.
Uśmiech przebiegł jej po twarzy.
— To musi być chyba ludożerca, bo już ojciec na mnie za to napadł. Stało się to jednak bardzo naturalnie. Czytałam w gabinecie, on wszedł, nie uciekłam, nie przeczuwając niebezpieczeństwa, no i rozmawialiśmy. Uczynił na mnie zrazu wrażenie wariata, oglądałam się za dzwonkiem na służbę. Potem się uspokoiłam, że to tylko próżniak chorujący na oryginała i koniec.
— Jest to specjalista od kompromitowania kobiet. Czyje imię przejdzie przez jego usta, ta już ma zachwianą opinię.
— O, biedna opinia w takim razie!
— Moim obowiązkiem jest panią ostrzec.
— Dziękuję panu, ale wątpię, czy go zobaczę drugi raz w życiu! Dziś w wieczór wyjeżdża.
— Zostaje i będzie u nas częstym gościem.
— Jeżeli pan z tym się zgadza, ostrzeżenie jest zbyteczne.
— Jest to nasz dawny znajomy.
— Tak, mówił mi o tym.
— Jak mówił?
— Że pana wychował w pojęciu światowym. Nawet się pytał, czy mi się jego uczeń podoba?
— Mam nadzieję, że odpowiedzi nie otrzymał?
— Nie jest przecie moim przyjacielem ani powiernikiem.
Andrzej głowę oparł na poręczy kanapki i oczy przymknął. Buduar był od dziedzińca, więc względnie cichy.
— Czy to prawda, że pani Janową oddaliła?
— Jest zbyteczna. Jej zajęcie ja sama załatwię w godzinę z wielką radością, że coś mogę zrobić. Może pan temu nierad181?
— Ach — ja! Byłbym najszczęśliwszy, żebym mógł w domu wcale nie być! Wszystko mi jedno, kto tu rządzi. Tylko za Janową pójdzie Jan, a do niego przywykłem.
— W feralny dzień zajęto to mieszkanie, bo zdaje mi się, że niejeden rad by tu nie być! — odparła, składając robotę. — Może tu niegdyś było więzienie i bakterie buntu jeszcze się gnieżdżą.
Złożyła i sprzątnęła bieliznę, cichutko się ruszając i chodząc, potem przysłoniła firankę i wysunęła się z pokoju.
Andrzej pożałował poniewczasie swych słów brutalnych, rad by je cofnąć, nawet chciał na razie przeprosić, ale nie wiedział jak. I rozchodzili się coraz dalej, coraz dalej.
Kazia zeszła do jadalni, obejrzała raz jeszcze stół i bufet, potem wsunęła się we framugę okna i wydobyła z kieszeni list ojca. Czytała go już raz dziesiąty:
„Na każdym miejscu i w każdej chwili stoisz mi na oczach182, dziecko moje jedyne. Nie mogę się obyć z Twą nieobecnością, szukam cię nawyknieniem. Ciężko żyć, ale to mnie krzepi, że ci tam lepiej niż tutaj. Pisz, powtarzaj mi, że ci dobrze, że oni są dla ciebie serdeczni, żeś szczęśliwa. A jeżeli ci czego brak, coś ci nie dogadza, to nie taj; jam do złego przywykł, potrafię cię pocieszyć. Myślę, że nie wytrzymam i chociaż czas teraz drogi, na rolniczą wystawę do Warszawy wpadnę”.
Dzwonek się rozległ w przedpokoju i Andrzej wszedł do jadalni. Widział, jak Kazia ukryła list w kieszeni i rękę przesunęła szybko po oczach, ale jej o nic nie spytał.
Ona, jakby w liście tym nabrała mocy, pierwsza do niego przemówiła:
— To zapewne ojciec i pan Radlicz wnet się zjawi. Czego pan szuka?
— Cytryny. Głowa mi pęka z bólu!
— O, biada! I jeszcze ten gość! — rzekła ze współczuciem.
— Niechże pani nie udaje żalu nade mną. Do tego pani nie jest obowiązana.
— Miewam czasem migrenę, więc wiem, jakie to nieznośne. Zresztą chory przestaje mi być antypatyczny. Oto ma pan limoniadę183 i doprawdy odbiorę papierosy. Przy pana rozdrażnieniu nerwowym to trucizna. Przecie taki stan nie tylko dla otaczających, ale i dla pana samego jest przykry.
— Co mi tam! — mruknął.
Prezes ich tak zastał przy bufecie.
— Jużeś wrócił?! Wiesz, że tu był Kołocki? — rzekł, badając pilnie twarze obojga.
— Cóż ja na to poradzę!
— Wyobraź sobie, że się Orszańscy rozwodzą.
— Ano, to bardzo szczęśliwi.
— A zgadnij, jaki kosztorys urżnął mi budowniczy na oficynę — pięćdziesiąt tysięcy!
— To niech ojciec sprzeda kamienicę.
— Hm... z dwojga złego wolę już mieć kogoś na hipotece, niż sam u kogoś siedzieć i takie mieć chryje184, jak z Szaberową. Pojutrze muszę składać vadium185 i stawać do licytacji i jeszcze mi druga rudera się dostanie! Bo to widzisz — zwrócił się do Kazi — miałem sumę u Szabera, kupca, jakieś tam siedemnaście tysięcy. Umarł kilka lat temu, została wdowa i pięć córek i uparła się dać radę interesom.
— I ginie, biedna!
— Ano, pojutrze zostaną na bruku. Jam się do tego nie przyczynił, bom pięć lat nie widział procentu.
— Przecie ojciec ich nie wyrzuci z mieszkania — rzekł Andrzej — trzeba im będzie poszukać posady i trochę pomóc. Dwie starsze są zdolne kasjerki.
— Tak, ale jest troje drobiazgu, a matka skończy u bonifratrów186!
— Co za przeskok: z właścicielki kamienicy do nędzarki. Nieszczęśliwa kobieta! — westchnęła Kazia.
W tej chwili wszedł Radlicz i rzekł z uśmiechem:
— Mam dla pani ukłony od pani Dąbskiej, która państwa oczekuje w sobotę. Myślę, że znajdzie pani tam tłum ciekawych.
— Ogórkowe widocznie czasy — zauważył Andrzej.
— Jednakże kilka par się skojarzyło tymi czasy, chociaż maj uchodził za miesiąc nieszczęśliwy. Wolski się ożenił i panna Malwina Zakrzewska wyszła za mąż. Pani jednej świat oczekuje i wygląda. Nie byłem nigdy sławny, ale to musi być przyjemne!
— No, nie. Ja mam to samo uczucie, jak gdy przybyłam do klasztoru i zewsząd słyszałam: nowa, nowa! Każde moje słowo, ruch, krok były oglądane i wyśmiewane. Tak samo teraz z moim parafiaństwem187 będę zabawką dla Warszawy. Tu ludzie mają jeszcze więcej wolnego czasu i zamiłowania nowinek niż pensjonarki! Ano, cóż robić. Przejść to muszę.
— O! Mnie się widzi, że i pani umie wzorki zbierać188. Jakie by to ciekawe było wiedzieć pani uwagi o mieszczuchach.
— Ona sobie nawet nie zadaje ceremonii189. Powiedziała dziś Kołockiemu, że jest kaleka! — roześmiał się prezes.
Lokaj oznajmił obiad. Kazia zajęła miejsce gospodyni i rozlewając zupę, odpowiedziała na pytający wzrok Radlicza.
— Ano, jak ktoś zamiast prostych pleców ma garb, jest to wbrew prawom przyrody i nazywa się kalectwem. Więc jeżeli ktoś nienawidzi matki i za cel życia ma jej dokuczyć, to także jest wbrew prawom przyrody, więc kalectwo.
— No, ale się garbatemu nie wypomina garbów — zaśmiał się Andrzej.
— Bo się z tym tai, a ten pan szczyci się swą nienawiścią dla matki. Nazwałam tedy rzecz po imieniu.
— Czy pani zawsze tak czyni? — rzucił Radlicz.
— Zawsze, jeżeli mnie kto pyta.
— Z tymi zasadami w ładną można wejść kabałę — mruknął Andrzej.
— Ale to bardzo zdrowe i ciekawe. Ja panią pytaniami zawsze będę zarzucał.
— Jakże się pani podobała Warszawa?
— Nie pierwszy raz tu jestem.
— Ale wrażenia?
— Jakbym była we młynie. Hałas świdruje mi uszy, kurz oślepia, powietrze dusi. Wszystko pędzi, śpieszy, potrąca, jakby co krok był pożar. A przy tym jeden drugiego ogląda, jakby coś osobliwego. A dla mnie wszyscy są tak do siebie podobni, że wolę już patrzeć na konie. Chociaż i te tutaj są szablonowe. Zdaje się, że tu wszystko ma na celu starcie oryginalności: drzewo, zwierzę, człowiek, budynek, wszystko starają się uczynić do drugiego podobne.
— Teraz rozumiem, dlaczego mi pani głową nie kiwnęła, gdym się dzisiaj kłaniał na Królewskiej.
— Doprawdy! Może być. Ja nie umiem patrzeć w mieście, nie biorę ukłonu dla siebie, przy tym wciąż boję się zabłądzić, wpaść pod tramwaj lub dostać się pod miotłę stróża! Myślę, że mnie kiedy posłaniec przyprowadzi, bo się zgubię.
Śmiała się sama z siebie.
— Okropnie szkalujesz mi Warszawę. Po obiedzie pojedziemy na spacer do Wilanowa. Zabierzesz się z nami do landa190, panie Radlicz. Trzeba naszej wieśniaczce zaimponować! — rzekł prezes.
— Ach, dobrze, dziękuję ojcu. Zobaczę kawał pola! — zawołała radośnie.
Wtem spojrzała na Andrzeja i zasępiła się.
— Ale może nie dzisiaj? — zauważyła wahająco.
— Dlaczego? Pogoda śliczna.
— Głowa go boli, a musiałby jechać także! — rzekła, czerwieniąc się na to pierwsze poufałe nazwanie męża. Nie mogła mówić mu „pan” przy ludziach.
— Wygląda, jakby pani skłamała w tej chwili — szepnął Radlicz dyskretnie.
— Nigdym się nie uchylał od musu — ozwał się
Uwagi (0)