Wrzos - Maria Rodziewiczówna (nowoczesna biblioteka txt) 📖
Początek XX wieku. Andrzej Sanicki, przystojny i zamożny bywalecwarszawskich salonów, angażuje się w płomienny romans. Musi jednak spełnićostatnią wolę matki i ożenić się.
Jego ojciec jako odpowiednią kandydatkęwybiera Kazię Szpanowską, szlachetną, skromną i pracowitą pannę z prowincji.Kazia z miłości do ojca, szlachcica bez majątku, rezygnuje z nadziei napowrót swego zaginionego narzeczonego. Ona również godzi się na małżeństwo zrozsądku. W Warszawie, zgorszona zakłamaniem i plotkarską atmosferą,poświęca się pracy charytatywnej. Czy związek dwojga ludzi, których łączytylko to, że mieszkają pod jednym dachem i wspólnie bywają na spotkaniachtowarzyskich, ma szanse przetrwania?
- Autor: Maria Rodziewiczówna
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wrzos - Maria Rodziewiczówna (nowoczesna biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Maria Rodziewiczówna
Ucałowała go w czoło, a stary rozczulony patrzał na nią serdecznie i już się uśmiechał.
— Osioł jest, głupiec, ślepiec! Mieć takie śliczne stworzenie swoje i latać za starą awanturnicą — mruczał. — Bóg mu za karę rozum odebrał! Moje śliczne dziecko, córuchno kochana, może byś chciała gdzie pojechać, zabawić się, rozerwać? A może dziecko chce co kupić, nigdy nie wspomina o groszach. Może ci mało trzysta rubli miesięcznie, powiedz?
— Tatko żartuje, a toć228 mi na dwa wystarczy, a chyba źle was nie żywię. Nawet pan Andrzej nie zrobił o to sceny.
— Ależ dogadzasz i nawet psujesz. Dawniej uciekałem od obiadów w domu, a teraz nawet na proszone występy nierad chodzę. A tej służby, która mi truła życie, teraz jakby nie było; ani ich słychać. W innych familijnych domach panie wiecznie narzekają na kucharki i lokajów, panowie na szalone wydatki, a u nas o tym nigdy mowy nie ma. Ty mi dom rajem zrobiłaś, ty jesteś czarodziejką.
— A bo ja, tatku, stanęłam tu do moich obowiązków przygotowana. Wiem, co do mnie należy, byłam u ojca w dobrej szkole. Tutaj to żadna robota w porównaniu z tą u nas, na wsi! Przez myśl by mi nie przeszło zajmować was, mężczyzn pracujących i myślących na szerszym polu, drobiazgami domowego gospodarstwa. Dom musi dla was być odpoczynkiem w spokoju, jeśli nie może być szczęściem i weselem. A żeście mi powierzyli zarząd tego domu, więc przez samą ambicję muszę zarządzać tak, aby nic nie zgrzytało w tej maszynerii. Umarłabym ze wstydu, gdybym sobie rady sama nie umiała dać i chodziła do was z narzekaniami lub prośbą o pomoc. Nie, to się po mnie nie pokaże!
— Zuch dziecko! Że też masz czas na wszystko!
— A cóż tu tak bardzo jest do roboty? Trzy konie na stajni: kucharka, lokaj, młodsza229, pralnia, targ, siedem pokojów do utrzymania w porządku, rachunek i dyspozycja230 wieczorem. To żarty taka robota, byle rano wstać i mieć pamięć w porządku.
— Spytaj inne panie, co o tym mówią. Nigdy na nic nie mają czasu.
— Bo się tak urządzają. Tunia wstaje o dziesiątej, ubiera się półtorej godziny, ciągle ktoś do niej wpada, gadają sobie nowinki. Potem biega z wizytami, potem niby coś kupuje i ogląda sklepy. Naturalnie, że nie ma na dom czasu.
— No, a ty, co robisz, jak się nas pozbędziesz?
— Idę do kuchni, potem do stajni, potem jadę konno ze Staśkiem aż za rogatki, potem wracam, zaglądam znowu do kuchni i lecę do Ramszycowej. Tam bawię do piątej, wracam, kupuję po drodze, co mi potrzeba, i szykuję dom i obiad na wasze przybycie; jeśli mam chwilę czasu, szyję trochę. Po obiedzie czytam, piszę listy, robię dzienne rachunki, sprawdzam kasę i kładę się spać. Nigdy nawet nie bywam zmęczona.
— Dziś ci gawędą popsułem konny spacer. Czemu mnie nie wypędzisz? Już bym wcale z domu od ciebie nie wyłaził.
— Nie miałam jechać, bo Stasiek chory, a Walenty przekuwa231 klacze. Zresztą dla tatka nawet bym Ramszycową opuściła.
— To dosyć powiedzieć! — zaśmiał się. — No, już idę! Zbałamuciłaś mnie, starego, kompletnie.
Ucałował ją i wyszedł. Przeprowadziła go do przedpokoju, dopilnowała, czy miał ze sobą cygara, zapałki, klucz od zatrzasku232 i pożegnała serdecznie.
Po chwili i ona zeszła na podwórze, niosąc koszyczek z łakociami dla chorego Staśka.
Stajnia była w rogu podwórza i tam też obok koni Stasiek miał posłanie.
Chłopak już od pewnego czasu był niewesoły, blady, milczący. Zamiast gwizdać, śpiewać, droczyć się z dziećmi i kobietami na podwórku, siadywał godzinami na progu stajni, patrząc bezmyślnie przed siebie; potem kucharka doniosła, że jeść nie chce, a wreszcie pewnego dnia z posłania swego nie wstał i oto już tydzień leżał. Kazia sprowadziła lekarza, ale ten, obejrzawszy chłopca, zdecydował, że ma trochę febry, zresztą nic groźnego. Brał Stasiek lekarstwa, ale nie wstawał. Dziś uderzył Kazię jego wygląd mizerny; w oczach niknął i sechł. Zaniepokoiła się na serio.
— Jakże ci, Staszku, nie lepiej? Nie chcesz czego? — spytała troskliwie.
— Dziękuję, jaśnie pani, nic mi się nie chce. A boleć, to wszystko boli. Chyba, że już umrę — odparł apatycznie. — Nijak mi się żyć nie chce.
— Nie wstyd ci tak gadać? Taki zuch byłeś.
— Pewnie, że mi wstyd i to mnie najmocniej gryzie.
Wtulił głowę w posłanie i począł szlochać.
Stała nad nim bezradna, gdy wtem przed drzwiami stajni przeszedł rządca domu i doktor Downar. Tedy bez namysłu wyskoczyła na podwórze i dogoniła doktora na progu sutereny.
— Przepraszam pana profesora, że go zatrzymuję. Ale mam tu o krok chorego. Proszę mu poświęcić chwilę czasu.
Downar natychmiast się zwrócił, rządca jej się głęboko ukłonił, podała mu rękę.
— Proszę pana profesora! Pacjent jest w stajni — uśmiechnęła się, idąc naprzód.
— To nasza młoda pani — szepnął rządca.
— Wiem — odparł krótko Downar.
Wszedł do stajni, obejrzał Staszka, który przerażony wejściem obcych panów przestał płakać i tylko nosem pociągał.
— Czegóż ty płaczesz, chłopcze?
— Albo ja wiem. Tak mię coś piecze na wnątrzu233, a jaśnie pani mnie pożałowała, tom się nie mógł strzymać.
— Ty tutejszy?
— Gdzie zaś, ja ze wsi od jaśnie pani, z kuńmy234 przyjechałem.
— No, dźwignij się, niech cię osłucham!
Kazia z rządcą odstąpili za drzwi. Dobre pięć minut trwała konsultacja, nareszcie Downar zbliżył się do nich.
— Cóż mu jest, panie profesorze?
— Nic. Nostalgia. Człowiek kultury to by przebył lekko jak katar, człowiek natury może to życiem zapłacić. Dla niego lekarstwo: bilet na kolej do domu, a za tydzień tam będzie zdrów jak ryba.
Patrzała nań uważnie i on z niej oczu nie spuszczał, oczu poważnych badacza i mędrca, i dodał z lekkim smutnym uśmiechem:
— I pani na to cierpi.
Poczerwieniała i uśmiechnęła się z przymusu.
— Profesor gorszy niż spowiednik, bo odgaduje cierpienia. Dziękuję bardzo za radę i natychmiast chłopaka odsyłam po zdrowie. Przepraszam za taką napaść na podwórzu. Jestem Sanicka. Znamy się ze schodów bardzo dobrze.
Podała mu rękę, którą nieśmiało wziął w swą olbrzymią łapę i delikatnie uścisnął.
Potem szli razem ku bramie, on milczący, bo bardzo był towarzysko nieokrzesany, ona pociągnięta doń wielką sympatią, jakby go znała lata. Mówiła mu o Staszku, potem o tym mnóstwie nędzy i biedy miejskiej, którą poznała za pośrednictwem Ramszycowej.
— To panie razem pracują — rzekł. — To dobrze. Pani Ramszycowa prawdziwy porządny człowiek. Zeszłego roku pracowaliśmy razem; teraz tam jest kolega Rajewski. Dobrze paniom pomaga?
— O, bardzo staranny — odparła krótko.
Tu Downar coś sobie przypomniał i stanął.
— Ale, a toż ja miałem iść do jakiejś szewcowej. Moje uszanowanie pani.
— A ja muszę choremu oznajmić radosną wieść — przypomniała ona także i rozeszli tsię.
Staszek przyjął ją niespokojnym spojrzeniem.
— Proszę jaśnie pani, pewnie ten nowy doktór kazał mnie do szpitala odwieźć.
— Wcale nie, kazał cię do domu odesłać, bo ci tutejsze powietrze nie służy. Cóż, rad z tego jesteś?
Chłopak usiadł na posłaniu; oczy mu pojaśniały.
— Do domu! — powtórzył. — Olaboga, dziwo, że rad bym, ale się wstydam235 i boję. Ośmieją mnie ludzie, a ekonom236 spierze, a panu dziedzicowi jako oczy pokażę? Takem się rwał, upierał jechać, a ot, i kwartału nie wysłużyłem.
— Ale masz ochotę wracać?
— Jakże nie? Od tego smrodu i ciasnoty, i terkotu do naszych pól! Niech się jaśniepani spyta ot, tej kasztanki. Ino jej spytam: Lośka, chciałabyś do domu? — to głowę odwróci i rży, i targa uzdzienicę! Kto by nie chciał! Teraz u nas już pożęli i zwieźli, pachnie rola pod oziminy237, okrutnie głos po łanie idzie. Ino w konie i śpiewaj! O Jezu!
Podrywało go z posłania, policzki nabiegły krwią.
— Wrócisz, Staszku, wrócisz! Czemuś mi pierwej238 nie powiedział, że ci tu źle? Dawno bym cię odesłała.
— Wstyd mi było przed ludźmi i przed jasną panią. Mocowałem się, myślę, jaśnie pani jednako się nudzi i cnie, a przecie nie wraca.
Uśmiechnęła się, a on ośmielony mówił dalej:
— Jak tu ludzie żyć mogą, to ja wcale nie rozumiem. Toć tu zaduch, chleb i woda śmierdzi, w głowie się przewraca od hałasu, toć tu trawa rosnąć nie chce, drzewina schnie, pies nawet nie szczeka, a koń jak parsknie, to ino ze wstrętu od tego kurzu i dymu. Kamieni nakładli, nastawiali, jakby kryminał!
Ludziska też blade, brudne, niewesołe. Jak sobie nawet podpije, to ino klnie. Juści prawda, co mi nieboszczka matka mówiła, że Pan Jezus zrobił wieś i dwór, a czarny239 kamieni nazwłóczył i pobudował miasto, i w nim mieszka. Dlatego ino kamieniom tu swojsko, a wszystko, co Boże, to tu w niewoli ino siedzi. Bo i prawda: ptaszek w klatce, pies w kagańcu, koń w uprzęży, drzewo za kratką, woda w rurze, zboże w worku, kwiatek w garnuszku, wół w rzeźni — po woli240 nic tu nie jest.
Poszedłem do kościoła, pacierz mówię, a tu mi ktoś dwa złote z kieszeni ściągnął, tak ci się modlą, psiawiary! Zaprowadził mnie Walenty w niedzielę do bawarii, to mnie sprali jakieś pijaki za to, żem im fundować nie chciał, i przekpiwali sobie, żem chłop głupi! A oni same podłe narody, co nawet Bożego pola na oczy nie widzieli i ze zdroju wody się nigdy nie napiją!
Rozsierdził się okrutnie, aż się sam opamiętał i pocałował jej rękę.
— Niech mi jaśnie pani wybaczy!
— Mów śmiało, chłopcze. Żal mi cię będzie, ale się cieszę, że wrócisz, pozdrowiejesz. Dam ci do pana dziedzica list, żeby cię dobrze przyjęli. Tylko się teraz staraj prędko moc odzyskać, bo cię chorego nie wyprawię!
Skinęła mu głową dobrotliwie i poszła.
To wszystko, co on czuł, i ona czuła, i idąc zamyślona przez podwórze, rozważała, czy też oswoi się kiedy, nawyknie, przestanie tęsknić za łanem i borem, ciszą pól, zapachem łąk i gajów, za pracą i wczasem241 wsi ukochanej.
Rozstroiła ją rozmowa, żal jej było chłopaka, który był jej wspomnieniem straconego życia i czynu, zazdrościła mu, że może wrócić. Potrzebowała wysiłku woli, by nie marzyć bezczynnie.
Zmusiła siebie i myśl i wzięła się do zwykłych zajęć. O dwunastej, jak zwykle, poszła do Ramszycowej. Zastała ją już ubraną do wyjścia, wyprawiającą do Ogrodu Botanicznego Angielkę z małą. Wolant stał przed pałacykiem.
Wsiadły, Ramszycowa dała jej spis nędzarzy i wzięła lejce do rąk.
Mówiły zwykle po francusku, bo Ramszycowa źle władała polskim.
— Mostowa siedemnaście, Mariensztat trzy, Solec piętnaście — recytowała Kazia.
— Dziś i połowy nie załatwimy, bo mamy sesję ubogich matek i wizytę biskupa w ochronie242. Wykłóciłam się dzisiaj okropnie z Ramszycem. Wyobraź sobie, śmiał mi zabraniać roboty; powiada, że podobno na Powiślu jest cholera. Może i w Samarkandzie243, powiadam, zresztą myję się co dzień, surowych ogórków wodą nie popijam, a roboty nie porzucę, nawet żeby była dżuma! Żeby milczał, nic bym nie dodała, ale że mi powiedział, że mam obowiązek się oszczędzać, więc wpadłam w ferwor244. Przypuśćmy, powiadam, że umrę na cholerę, dziury w niebie nie będzie, a ty weźmiesz drugą, która ci lepiej będzie dogadzała. Zajmie się strojami, plotkami i reprezentacją godną twoich milionów. Mnie już nie przerobisz.
— Po co mu było robić przykrość? — upomniała Kazia. — On jest taki dobry i kochający.
— Żeby był zły i nie kochał, dawno bym go rzuciła! — zaśmiała się Ramszycowa. — Ale mu przecie nie mogę pozwolić gadać sobie obelg. Mam przez tchórzostwo i egoizm roboty zaprzestać! On tego zrozumieć nie może, że nagromadzenie milionów w jednych rękach jest grzechem i żebym przez sekundę opuściła swe zadanie i zapomniała o nędzy, toby nas dotknęła klątwa Boża! Tiens, c’est votre mari!245 To on tutaj ma biuro!
Wstrzymała trochę konie, ażeby nie wyprzedzać powozu, w którym siedział Andrzej i pani Celina. Wracali widocznie ze spaceru w Łazienkach.
Cień przeszedł po twarzy Kazi, a wtem Andrzej się obejrzał i skrzyżowały się ich spojrzenia. Odwrócił głowę i coś powiedział do stangreta.
Powóz ruszył szybko i skręcił na Wilczą.
— To jest już nawet więcej niż dobrze wychowany człowiek. C’est canaille!246 To także grzech, z którego świat się tolerująco uśmiecha, ale za który trzeba będzie odpokutować.
— Nie prorokujże strasznych rzeczy! — uśmiechnęła się Kazia. — Doprawdy, dla mnie to obojętne! Niech się kochają i afiszują — okrywa to mnie śmiesznością, ale i to mi jest obojętne. Zresztą on mnie nie oszukiwał, wiedziałam, jak jest, więc il est correct.247
— To jest grzech dla was obojga. Nie robi się drwin z religii i nie krzywoprzysięga się ot tak, od śliny! Okaże się z czasem, kto był winniejszy.
— A to w jaki sposób?
— Przysięgaliście sobie fałszywie miłość. Za to albo ty w nim, albo on w tobie rozkocha się bez wzajemności! To będzie pokuta! A kto winniejszy, ten ją
Uwagi (0)