Trędowata - Helena Mniszkówna (czytać książki online za darmo .TXT) 📖
Najsłynniejszy polski melodramat, książka, która przebojem podbiła serca czytelników i czytelniczek. Wątki i motywy znane z wielkiej literatury pozytywistycznej, jak mezalians, krytyka wyobcowania elit czy propagowanie pracy u podstaw, zaspokajały czytelnicze potrzeby obcowania z literaturą wyższą. Z drugiej strony jest to pozycja łatwa w odbiorze nawet dla niewyrobionych czytelników, przy tym posługująca się popularnym motywem „księcia i Kopciuszka”, nęcąca opisami olśniewającego życia arystokracji, a przede wszystkim: książka o miłości.
Dotychczasowa wielka polska proza skupiała się na wielkich sprawach narodowych i społecznych, traktując wątki uczuciowe jako uzupełnienie głównych tematów. Nagle pojawiła się powieść miłosna, na jaką czekały tysiące odbiorców. Po jej ukazaniu się większość recenzentów Trędowatą zbagatelizowała, w najlepszym razie udzielając autorce uprzejmych zachęt do dalszej pracy. Tym większe było zaskoczenie, kiedy powieść błyskawicznie podbiła rynek czytelniczy, mnożyły się wydania, zaczytywano się nią w pałacach i w czynszowych kamienicach. Niezwykłą popularność powieści doceniło również kino: pierwszym polskim filmem niemym była ekranizacja Trędowatej, w której w głównych rolach wystąpiły dwie największe gwiazdy: Jadwiga Smosarska i Józef Węgrzyn; od czasu publikacji romans sfilmowano czterokrotnie.
- Autor: Helena Mniszkówna
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Trędowata - Helena Mniszkówna (czytać książki online za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Helena Mniszkówna
— I rozumiem wszystko. Nie czytałam wprawdzie w oryginale, lecz spróbuję — odrzekła Stefcia, dziękując.
— Horacego przywiozę innym razem. A może pani chce coś z naszej literatury.
— Owszem, poproszę pana o Lama i Mochnackiego, jeżeli pan posiada.
— Ależ dobrze, mogę pani służyć i Skargą, i Rejem, i Kołłątajem, i kim pani zechce. Moja biblioteka na rozkazy pani.
— Jest, widać, niewyczerpana.
— Szczycę się tym, że jedna z największych w kraju. Ale przerwałem pani muzykę.
Stanął przed pulpitem, odrzucił kilka stron w zeszycie z nutami i zatrzymał się na dwunastej sonacie Beethovena As-dur.
— O tę proszę. Ślicznie pani oddaje scherzo83 i marsz żałobny.
— Skąd pan wie?
— Słyszałem raz, kiedy mnie pani nie widziała.
— O, to się muszę strzec — zaśmiała się Stefcia, siadając do fortepianu.
Waldemar stanął za nią, ale spojrzał na bok i widząc Lucię zatopioną w czytaniu, zawołał, klasnąwszy w dłonie:
— Hola, panienko, to nie dla ciebie jeszcze lektura.
Lucia zamknęła książkę.
— Nudni jesteście, ty i panna Stefania. Ja dawniej czytałam nawet Zolę84, a teraz nic mi nie wolno.
Waldemar zaśmiał się.
— Emancypowana pani pupilka, co? — rzekł do Stefci. — Pewno, że po Zoli blado wygląda Mickiewicz, jak moralne jasełka po pikantnej operetce.
— Nieznośny jesteś! — odburknęła nadąsana Lucia.
— No, Lucia, cicho! Przecież pan żartuje.
Waldemar ucałował dziewczynkę. Ona mu się wyrwała i wybiegła z pokoju.
Stefcia zaczęła grać z pamięci. Ordynat usiadł. Chwilę patrzał na grającą, oparł czoło na dłoni i zagłębiony w fotelu, znieruchomiał.
Stefcia początkowe andante85 grała z roztargnieniem. Obecność Waldemara niepokoiła ją. Nogi miał założone jedną na drugą. Widziała eleganckie jego buty z ostrogami, opinające prawdziwie arystokratyczne stopy, i drażniły ją w dziwny sposób. Pierwszą wariację przegrała bezdźwięcznie.
Waldemar poruszył się, odjął rękę od czoła i palcami najeżając wąsy w sposób sobie właściwy, z podniesieniem ust w górę, patrzał na nią badawczo.
Dziewczyna dojrzała jego ruch, odczuła wzrok i zrozumiała, że spostrzegł jej roztargnienie. Następną wariację wykonała dobrze, trzecią i czwartą z brawurą i znakomitą techniką, piątą artystycznie, z pełnią uczucia, jakby grając, mówiła zarazem... Waldemar, wsparty na dłoni, słuchał w skupieniu.
A Stefcia cieniowała piątą wariację, jakby haftując na klawiszach perłami i cudną pelą. Wdzięczne, lekkie nuty płynęły z tęsknotą, namiętnie, pieszcząc i unosząc się w błękity. Ostatnie akordy jęknęły rozpacznie, i nagle posypało się rzęsiste, jak złote kropelki, scherzo.
Zadrgały szybkie nuty na klawiszach, niby łopot skrzydełek ptasich, zaszumiały gradem srebra, spływając hucznie w spokojniejsze trio. Przebrzmiały błyskotliwe nuty, zgasły. Chwila ciszy i zabrzmiał tragiczny, pełen majestatu marsz żałobny.
Powaga, groza, potęga szły z grzmiących nut. Stefcia z wypiekami na twarzy, z błyszczącymi oczyma kładła w tony siłę i energię duchową, cały zasób swych zdolności dramatycznych. Marsz porywał, wzbudzał grę nerwów. Gdy w drugiej części zawarczały bębny, groza wzmogła się, krew zatrzymując w żyłach. Stefci tętna waliły w skroniach, grając, oddychała szybko, przejęta do głębi duszy.
Waldemar powstał, podszedł krok naprzód i oparty o konsolę kominka, z dreszczem w żyłach przepalał Stefcię gorejącymi oczyma.
— Co za temperament, jaki zapał! — myślał, widząc ruch jej palców i ognie na twarzy.
Olbrzymia siła namiętności, jakiej dawno już nie doznawał, pchała go do niej. Uczuł, że pożąda tej dziewczyny, że ona przepala mu krew, szarpie nerwy.
— Ogień, ogień — mruczał przez zaciśnięte zęby. I skurcz szalonej, namiętnej fali ściągnął jego brwi, poruszył nozdrza, drżał na ustach. Miał wygląd orła gotowego do zadania ciosu, szeptał już wściekły:
— Ona musi być moja... Kobieta, która tak porywa mężczyznę, musi ulec. Zdobywałem wiele mniej pożądanych, więc i ją mieć będę... To ogień!... wulkan... Ale dwa ognie poparzyć się nie mogą... i tyle rozkoszy!...
Nagły prąd pchnął go naprzód.
Stefcia rzucała na klawisze ostatnie akordy marsza. Ordynat rozgorączkowany stanął tuż za nią, pochylił się. Ostatnią siłą woli panował nad sobą, by nie porwać jej w ramiona. Czuł rozkosz, lecz i dziwną niemożebność tego czynu. Szatan namiętności zapalał go, a biały, czysty duch owiewał Stefcię iluzją, jakiej nawet jego demon rozedrzeć nie śmiał.
Waldemar walczył... Płomienie buchnęły mu na twarz, oczy gorzały piekłem pożądania. Nie zdołał wytrwać, pochylił głowę niżej, oddech jego palący, przepojony ogniem wewnętrznym sparzył szyję Stefci, jego ramiona były o włos od jej ramion. Dziewczyna drgnęła, odwróciła głowę, jej oczy ogromne, tęskne, spojrzały na Waldemara zdumione. Patrzyli na siebie. Stefcia, blada, z dreszczem przestrachu zerwała się z krzesełka.
Ale on ją zatrzymał.
— Niech pani gra... Błagam!...
Usiadła zniewolona siłą jego głosu. On przetarł czoło i odsunął się.
Stefcia rozsnuła piątą wariację tak lekko, że mniejszego szmeru nie wydaje motyl, trącając skrzydełkami o kwiaty. Jak w osłupieniu przegrała wariację do połowy, prędko wstała i zamykając fortepian, szybko pobiegła do drzwi.
Od okna wzburzony ordynat skłonił się jej grzecznie.
— Zakończyła pani ślicznie. Całość wspaniała. Dziękuję.
Dziewczyna wybiegła.
Waldemar popatrzał za nią i rzekł głośno:
— Ogień zamknięty w kielichu białej lilii.
Podwieczorek zastawiono na tarasie. Waldemar, już spokojny, wesoły, unosił się nad grą Stefci, żartował z Luci, nawet z Prątnickim rozmawiał uprzejmiej niż zwykle. Sam zaproponował przejażdżkę łódką po jeziorze.
Stefcia się rozchmurzyła. Popłynęli we czworo. Waldemar wiosłował. Prątnicki ujął mechanicznie ster w ręce, Stefcia i Lucia usiadły na środkowej ławeczce, zwrócone do Waldemara. Ale Lucia zmanewrowała tak, że za chwilę była już na wprost Edmunda.
Łódka odbiła od brzegu. Zachód czerwcowy rzucał gorące iskry na błękitną wodę, łabędzie z rozpostartymi skrzydłami płynęły za łódką. Stefcia pluskała na nie wodą, ciesząc się z widoku rozgniewanych ptaków. Waldemar patrzał na jej ręce, jak zanurzone w wodzie przybierały tony perłowe, słuchał jej śmiechu i myślał:
— Jak łatwo to zmącić... Wystarczy porwać ją za rękę i zgnieść w swojej albo przywołać szatana w oczy i wpić się nim w jej usta, i już ta swoboda, ten śmiech jasny zgaśnie, zwarzy się niby płatek konwalii na mrozie... Cóż to za dziewczyna?... Bo nie anielica, a ma czystość anioła... nie demon, a ma temperament i ogień szatański. Fenomenalne! Czyż dla zdobycia jej mam się przemienić w anioła?... Nie, tego nie potrafię. Zresztą nie pragnę jej anielskości. Przeciwnie, chcę, aby mi oddała to wszystko, co jest w niej z demona, anielskość chowając dla przyszłego męża.
Mimo woli spojrzał na Prątnickiego.
— A gdyby on nim pozostał?... Nie, potworne porównanie.
Zamyślił się, patrząc na Stefcię.
— Dla kogo ona stworzona? Kto ją posiądzie? Bajeczna dziewczyna! Godna świetnego losu! Czy upaść w me ramiona wystarczy dla niej?... Na to ona jest za czysta! Obrywałem listki z najpiękniejszych orchidei, ale dla mimozy miałem zawsze szacunek. Ona jest mimozą i warta zachodu. Cierpliwości, a będę ją miał.
Stefcia czuła jego wzrok na sobie, ale spokojnie bawiła się pluskaniem wodą na łabędzie. Wreszcie, chcąc przerwać milczenie, rzekła:
— Pan wiele podróżował po morzu. Niech mi pan opowie wrażenia. Muszą być wspaniałe.
— A pani nie zna morza?
— Owszem, znam trochę Morze Bałtyckie, ale nie odbywałam dalszych podróży.
— Dla mnie najmilsze wody Adriatyku i Oceanu Wielkiego86 — dwa kontrasty, jak baletnica w błękitnych gazach obok siłacza. Na Adriatyku lubiłem pływać łodzią żaglową samotnie lub tylko w towarzystwie sternika. Ale na ocean wolałem się uzbroić w potężny statek, który kpi sobie z groźnych fal. Nie była to jedynie ostrożność wywołana obawą, lecz i chęć zaimponowania temu kolosowi siłą rozumu ludzkiego. Przetrwałem na oceanie dwie burze i straszliwy tyfon87, nawet siedziałem już w szalupie ratunkowej wśród ryku bałwanów.
— To jest chyba okropne wrażenie — przerwała Stefcia.
— Potężne! Jedyne w swoim rodzaju. Jakby się człowiek wziął za bary z oceanem — kto kogo zwycięży. Obawa śmierci ustępuje miejsca nie rezygnacji, ale zajadłości: człowiek, walcząc z tytanem88, zmienia się sam w tytana. Patrząc na niezmierzone przestrzenie rozszalałych fal, widząc piramidy wody, słuchając ryku i grzmotu, o jakim na lądzie nie mamy pojęcia, człowiek doznaje szacunku dla samego siebie, że w tych odmętach żyje, nawet potrafi zastanawiać się nad bezowocnym rozwścieczeniem oceanu. To jest uczucie niezmiernie dziwne i porywające.
Stefcia patrzała na niego zdumiona.
— Nie każdy chyba doznaje takich uczuć — rzekła, kręcąc głową — trzeba mieć w sobie dużo hartu i abnegacji89 życia, aby ulegać podobnym wrażeniom.
Waldemar uśmiechnął się.
— No, hartu mam dosyć, a żal za życiem nic nie pomoże. Wówczas przeważa prosta filozofia: „umrę, to umrę”, a jednocześnie energia i zaciekłość szepcą: „umrę, jeśli się dam zwalczyć”. Niekiedy ocean zwycięża, pogrzebując tysiące ofiar, i zawsze zostawia choćby jedną przy życiu, jakby dla urągania jej, pochwalenia się swą mocą. Nic nie jest silniejsze nad tryumf obrońców statku, gdy tyfon nie zdołał go zatopić. Ja, nie chcąc być jedzącym tylko śliwki w czasie burzy90, pracowałem albo z majtkami przy linach, albo przy busoli, lub z kapitanem dyrygowałem naprawieniem uszkodzonych miejsc.
— I nie męczyło to pana?
— Sprawiało mi zadowolenie. Borykałem się na równi z załogą dla zwalczenia potwora. Na linii transatlantyckiej znali moją słabostkę. Lubiłem być na pokładzie, kiedy burza cichła, kiedy zapieniony ocean oddychał resztkami wściekłości, jakby mu brakło tchu w olbrzymich płucach. Statek wówczas rozwiewa żagle, kurzy tryumfalnym słupem dymu, śruba druzgoce spienione cielsko oceanu i rwie naprzód, posuwa statek dumna i zwycięska. Gdy dzieje się to przy wschodzie słońca, wrażenie spotęgowane pięknością natury wzbudza prąd w nerwach, jakby dreszcz rozkoszy. Zdaje się, że i niebo jest przyjacielem ocalonych, a wrogiem poskromionego napastnika. Do najwspanialszych zjawisk zaliczam burzę na morzu.
— Pan lubi niebezpieczeństwa?
— Podniecają mnie. Najnieznośniejsze na statku są panie: aby trochę wichru, zaraz spazmy, płacze, histerie! Ciekawy jestem, jak by się pani zachowała w takim wypadku?
— Nie spazmowałabym na pewno, lecz bałabym się okropnie.
Waldemar patrzał na nią z uśmiechem.
— Niech mi kto wytłumaczy, dlaczego kobiety są od nas lękliwsze, kiedy w innych razach przewyższają nas odwagą...
— W czymże na przykład?
— W czym?... Choćby w walce z nami. Wy jesteście pogromczyniami rodu męskiego i przedstawiacie niebezpieczeństwo poważne, choć ukryte... takie pazurki w aksamitnej rękawiczce.
— Czyżby i pan bał się tych pazurków?
— Pani wątpi?
— Trochę.
— Ma pani słuszność — zaśmiał się Waldemar. Wyciągnął wiosła z gryf i złożył je na swych kolanach.
Płynęli cicho po spokojnej wodzie; drobne fale goniły za sobą, błyszcząc jak mika; łódka sunęła jak liść nenufaru, bez szelestu.
Edmund rozmawiał z Lucią o tańcach, głośno i z niesłychaną zuchwałością. Waldemar rzekł znowu, pochylony do Stefci:
— Więc pani przeczuwa, że nie jestem lękliwy, nawet w tym wypadku? Nie przeczę! Chociaż batalia z kobietą bywa nieraz większą nieostrożnością niż targanie lwa za ucho, bo nigdy nie jest się pewnym, jaka wyniknie niespodzianka. Zaratustra Nietzschego91 powiedział: „Dwóch rzeczy pragnie prawdziwy mężczyzna: niebezpieczeństwa i igraszki, przeto pożąda kobiety, jako najniebezpieczniejszej igraszki”.
— Ładna teoria! Czyli że kobiety uważacie jako zabawkę mniej więcej ładną lub kolącą albo za oswojone zwierzątko, które może ugryźć.
— No, czasem trzeba je dopiero oswajać. W tym właśnie leży niebezpieczeństwo przedsięwzięcia. Ułaskawione łatwiej skłonić do podawania łapy.
— Pan jest bezczelny cynik!
— Oj, oj, cóż za potwarz. Przepraszam panią, jeślim ją obraził, ale ja dopełniłem porównania zrobionego przez panią. Możemy ten sam temat omówić efektowniej. Więc: kobieta jest istotą, o którą mężczyzna walczy, a im ona ma większe pazurki, tym walczy o nią wytrwałej. Nie każda walka prowadzi do wyników pożądanych, lecz prawie każda zwycięża, gdy mężczyzna weźmie na kieł, naturalnie, o ile potrafi. To już jest odrębna zdolność. Ten sam Nietzsche powiedział: „Idziesz do kobiet — nie zapomnij bicza”. To ma znaczenie głębokie, dowodzi, że tylko taki alegoryczny bicz energii i silnej woli może z kobiety zrobić baranka. Wszelkie padanie plackiem to most rzucony pod jej stopy, po którym ona przejdzie zawsze i bezwzględnie.
— O jakim rodzaju kobiet pan mówi?
— Wobec pani nie mógłbym mówić o innym, tylko o najwyższym.
— Bo mówi pan zagadkowo.
— Nie, pani. Wygłaszam tylko moje credo92 w tej sprawie. Ja mogę sięgnąć po kobietę będącą na najwyższym szczycie moralnym, podać jej rękę i sprowadzić do własnych postulatów, ale będę jej patrzeć prosto w oczy albo trochę z góry, lecz nie wzniosę oczu i nie padnę na kolana. Tego mnie jeszcze życie nie nauczyło. Czy pani wolałaby, żeby jej wybrany szedł do celu z takim właśnie batem Nietzschego, czy żeby żebrał u niej zmiłowania na kolanach z wywróconymi białkami?
— Wołałabym pierwsze, ale z warunkiem, żeby swej siły nie używał jak obucha, żeby rachował się ze mną jak z człowiekiem równym. Moja ambicja wymaga prostego wzroku, bez spuszczania powiek.
— Pani to mówi nadzwyczaj śmiało — rzekł ordynat, poruszając brwiami.
— Śmiało?... W jakim znaczeniu?
— Za mało ma pani doświadczenia życiowego, żeby tak stanowczo twierdzić.
— A jednak jestem przekonana, że życie nie zmieni mego twierdzenia.
— Ej, niech pani nie ręczy!
— Czy pan mi zaprzecza wyższości moralnej?
Waldemar był rozdrażniony.
— Nie zaprzeczam, ale wątpię, czy ta moralność wytrwa na piedestale, ustawionym przez ambicję pani.
— Co ją może zachwiać? — spytała zuchwale.
Popatrzał jej w oczy długo i rzekł dobitnie:
— Pani temperament, wrażliwość, młodość i jakaś potężna
Uwagi (0)