Niespokojni - Leo Lipski (światowa biblioteka cyfrowa txt) 📖
Powieść mająca charakter częściowo autobiograficzny, wyrosła z zainteresowania autora psychoanalizą okresu dorastania i dojrzewania. Lipski zaczął ją pisać przed wojną, jako młody człowiek wychowujący się i studiujący w Krakowie. Po wojnie, w której utracił całą rodzinę, mieszkając już w odległym Izraelu, zrekonstruował utwór, tworząc z niego jednocześnie przetworzony w literaturę obraz utraconych młodzieńczych przyjaźni i miłości. Wrażliwi, uzdolnieni nastolatkowie, osamotnieni w rodzinie i niecierpliwie pragnący przekroczyć granice niedojrzałości, wejść w dorosłe życie, chłoną książki, dyskutują, upajają się muzyką. Przeżywają szaloną miłość i zgłębiają własną biologiczność, co prowadzi ich do pierwszych doświadczeń erotycznych.
Niespokojni to powieść napisana niełatwym dla odbiorcy stylem, krótkimi, luźno połączonymi zdaniami, z pourywanymi dialogami, to proza poetycka, a jednocześnie zmysłowa, nieunikająca naturalizmu i drastyczności, z poszarpaną narracją, przeskakującą z wątku na wątek. Skonstruowana zgodnie z tym, co stwierdza autor w powieści: prawdy, a szczególnie prawdy trudnej, bolesnej nie da się opowiedzieć w sposób uładzony i efektowny.
- Autor: Leo Lipski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Niespokojni - Leo Lipski (światowa biblioteka cyfrowa txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Leo Lipski
— Znaczy: onanizować się.
— Aha — już całkiem poważnie.
Postanowili iść do domu. Jego piekła ręka i był zły. Szli przez miasto. Ona krzyknęła: — Jakie ładne suknie! — i podeszła do wystawy.
— Chodźmy już.
— Zaraz, zaraz.
Podczas tego „zaraz” zauważył, że w kieszonce bluzki miała chusteczkę w kwiaty, i to wyglądało tak, jakby kwiaty wyrastały z jej piersi. To mu na chwilę zacisnęło oddech. „Dlaczego to na mnie zrobiło takie wrażenie? Innemu by to skojarzenie w ogóle nie przyszło na myśl”.
Coraz to bardziej parszywe ulice, nie kleiła się im rozmowa. W latarniach, które były wmurowane do bram domów, syczały kaganki. (Gaz syczał). Ulice mokre, po deszczu. (Czy w parku deszcz padał?) Średniowieczne ulice. Kocie łby. Cały brud w mroku. Krużganki między domami. Domy jak dekoracje teatralne. Trudno uwierzyć, że ktoś tam mieszka. Bramy ciężko okute. Wyloty rynien — potwory z otwartymi paszczami. Dom z łukami, marokański trochę.
Wtem Ewa mówi:
— To, co zrobiłeś ze mną w parku, nie sprawiło mi żadnej przyjemności. Chcę, żebyś wiedział o tym.
Wtedy zrobiło mu się bardzo sucho w ustach. Przez chwilę chciał jej to wytłumaczyć. Dlatego że to, dlatego że tamto. Ale co znaczą argumenty wobec „nie sprawiło mi przyjemności”? Poczuł, że jest całkiem bezradny. I jak dziecko zaczął płakać. Nie płakał od ósmego roku życia.
JUŻ UTONĄŁ, JUŻ UTONĄŁ, JUŻ UTONĄŁ — to mówi, powiedzmy, chór, jak w starogreckiej tragedii.
Pogłaskała go niepewnie po włosach i była trochę zdziwiona.
— Nie płakałem nawet wtedy, gdy mnie wyrzucono ze szkoły (miałem wtedy dziesięć lat), i gdy moją jedyną na razie powieść spalono.
Po chwili:
— Kochasz mnie?
— Nie.
Takie zwyczajne „nie”, ani patetyczne, ani ciche, i tym „nie” przywiązała go do siebie. „...bo (jak pisał Emil wiele lat później) cechą cierpienia miłosnego jest błędne i obłędne koło, które ma swe źródło w tym, że szukając gorączkowo kogoś, kto uciszy naszą mękę, natrafiamy na osobę kochaną, która jest źródłem cierpienia, i tylko na nią”.
Nie mógł się ruszyć ani wymówić żadnego słowa. Nie mógł się pożegnać. A ona czekała na to, aż się pożegna, i on wiedział o tym. Miała katar pęcherza, zmarzła na ławce w parku i chciało jej się bardzo siusiu.
W końcu pożegnali się, umówiła się z nim na jutro. Zrobiłaby teraz wszystko, czego by chciał.
On doznał wrażenia, że stopy jego puszczają korzonki, że jest wrośnięty w ziemię. Stał oszołomiony, dziwnie wzruszony.
Wtem — po drugiej stronie jezdni — zobaczył w oświetlonym oknie sylwetkę Ewy i to mu sprawiło ulgę. Poszedł do domu.
W łóżku próbował sobie przypomnieć, jak wygląda. Brwi: jastrząb w powolnym locie, oczy czarne, podłużne tak, jakby pływały w parafinie, profil filuterny i tragicznie poważny. Zgrabna tak, że jedyną rzeczą, która sprawiała, że nie ulatywała w powietrze, były zupełnie ziemskie nogi. Dość.
Przymierzył ją do swoich pragnień i przestraszył się: pasowała do nich zupełnie i dokładnie. Przedarta kartka papieru, którą się z powrotem składa.
W tym czasie Ewa rozbierała się i myślała o tym, że się postara dowiedzieć, co to znaczy sodomia. Była zła na niego, zawiedziona, że nie sprawił jej przyjemności. I przed snem myślała o prawdziwym mężczyźnie, który da jej rozkosz.
„Czym wyżej stoi cywilizacja, tym intensywniej rozwija się życie płciowe” (A. Huxley123).
Potem następuje uzasadnienie, jak zwykle przekonujące, ale nieprawdziwe. Jednym słowem gówno.
W czasach, kiedy się pisze tak dużo o zagadnieniach seksualnych, kiedy stają się one tematami literatury, psychologii, socjologii i tak dalej — sprawa praktyki seksualnej wygląda, jak jeszcze nigdy w dziejach ludzkości, marnie, można powiedzieć — haniebnie.
Niewątpliwie jest to zbiorowy kompleks mniejszej wartości. Czym więcej się o tych sprawach dyskutuje, czym bardziej się krzyczy, tym lepiej widać, że coś tu jest nie w porządku. Próbujemy zakrzyczeć prawdę. Słowem: pies, który dużo szczeka, nie gryzie.
W Pompei, mieście hulanek kupców i marynarzy, pełnym fresków i posągów, można zobaczyć malowidło, które przedstawia wagę. Na jednej jej szali leży góra złota, na drugiej męski członek. Przeważa członek. Ale to było dawno.
Zresztą:
„Można nawet zaryzykować uogólnienie, że zbytnie zaabsorbowanie innymi dziedzinami kultury jest zgubne dla dziedziny seksualnej. Wspaniały rozwój techniki czy imponujące wyniki w sferze intelektualnej mogą istnieć obok kultury seksualnej, zepchniętej do kilku konwencji i szablonów, którym nie warto poświęcać bliższej uwagi” (Havelock Ellis).
Inna rzecz: We współczesnych powieściach historycznych kładzie się wielki nacisk na erudycję autora, na szczegóły obyczajowe i zewnętrzne. Ale, o ile się nie mylę, z wyjątkiem Tomasza Manna, nikt nie zwrócił uwagi na odrębność psychologiczną ludzi innych epok. Po prostu bohaterów, ubranych w historyczne kostiumy, ale myślących całkiem współcześnie, wypycha się na scenę.
Zanotowanie tego zajęło Emilowi całe popołudnie (żeby pokazać sobie, że przecież coś robi).
Ale to był ostatni raz.
— Nie potrafisz być normalna, dobra?
— Potrafię być tylko zła... Nie mogę być inna. Nie potrafię. Tak dokładnie opisywałeś, jak lubisz kiszkę kaszaną... Wymiotować się chce.
— Ewa, zwariowałaś?
W tej chwili pożałował. Jej profil był wyrzeźbiony w kamieniu i nieuchwytny. I znajdowali się blisko gimnazjum, do którego chodziła.
— Kiedy się zobaczymy?
Nie odpowiadała.
— Ewa, znów...?
Próbował w dziecinny sposób przełamać jej milczenie.
— Proszę cię... już niech będzie...
— Co ja mam z twojego „już niech będzie”? Najpierw robisz głupstwa... „Zwariowałaś”. Tak, zwariowałam. Przecież mam mamę wariatkę.
— Ja w ten sposób nie myślałem.
— Tylko w jaki sposób?
O mało nie wpadli pod taksówkę.
— Myślałem...
W ogóle nie był zdolny do myślenia. Poczuł, że znów będzie płakał. I gimnazjum jest coraz bliżej.
Te rozmowy, urwane w środku. Jak coitus interruptus124. Męczące uczucie niedokończenia. Dla niej ta rozmowa była skończona. A nawet skończona z pointą. Ale dla niego nie. To sięgało w samo dzieciństwo, ta niemożność urwania w środku, zatrzymania się, skończenia. Choćby się miało grzęznąć coraz głębiej, choćby się wiedziało, że koniec będzie zły. Podpisując się, kładł kropkę po podpisie. Koniec czynności.
Uczynił jeszcze jedną próbę, która, wiedział o tym, mogła tylko zaszkodzić. Stanął przed nią i powiedział:
— Dalej nie pójdziesz, aż się nie wyplączemy z tej...
Widział jej twarz. Powiedziała zmęczonym głosem:
— Muszę jeszcze powtórzyć łacinę.
— Klęknę. Na ulicy.
Gdy próbował to zrobić, wyminęła go i krzyknęła:
— Nigdy!
Stał na ulicy i przechodnie mijali go, i patrzyli na niego. Miał szeroko otwarte oczy i usta. Stał i jesienne słońce świeciło na niego. Potem zawrócił pomału i poszedł w stronę parku. Siadł na ławce, zamknął oczy. Łagodny szum polewanych trawników. Ludzie z gumowymi wężami. Powiedział szeptem: — Ludzie z gumowymi wężami. Otępienie urwało się. Popatrzył na zegarek: 8.15. Do 12.45 Ewa wyjdzie ze szkoły. Może o dwunastej. Stary podział godzin znał na pamięć. Od dwóch dni był nowy. Nie wiedział. Może jakaś lekcja odpadnie. Postanowił na wszelki wypadek czekać podczas wszystkich pauz. A raczej nie na wszelki wypadek. Nie mógł odejść daleko od miejsca, w którym ona była, gdy miał tego rodzaju niedokończoną rozmowę. Szczęście, że był park, przez który ona musiała przejść. I że mógł siedzieć. Nie jadł śniadania. Nie mógł. Ostry szum maszyny do strzyżenia trawników.
Zaczepić ją podczas pauzy. Będzie udawał, że ma coś załatwić w gabinecie dyrektora. Nie mógł się tak męczyć do pierwszej. Ale dziewczęta go znają. I co powie dyrektorowi?
Że chciałby kogoś zapisać do szkoły. Jakąś małą dziewczynkę. Jest o rok spóźniona, bo chorowała. Rok urodzenia. Chciałbym się poinformować, czy można ją jeszcze zapisać. Nazwisko.
Jest jej kuzynem.
Ale co powie Ewie? Musi jej wszystko wytłumaczyć. Taki idiotyzm. Ewa będzie z koleżankami. Stoi na pauzie w żeńskim gimnazjum, mówi do Ewy i Ewa udaje, że go nie zna. Tam są Anka i Rena i one go poznają.
Co można wytłumaczyć na pauzie? Tłumaczenia, tłumaczenia i tłumaczenia. „Ja nie chcę, żebyś mi tłumaczył. Ja nie chcę nic słyszeć. Ja nie rozumiem, co do mnie mówisz. Słyszę tylko hałas. Ten hałas mnie męczy. I chce mi się pisiać. Puść mnie. Puść mnie”.
Miał wrażenie, że jest przywiązany do ogromnej, napiętej gumy, która kończy się w gimnazjum. Półhalucynacje, które były zmieszane z drzewami w parku, z bawiącymi się dziećmi, z ulicami.
Wchodzi do szkoły podczas lekcji. Korytarze są puste, kroki rezonują jakby szło dziesięciu ludzi. Wchodzi do siódmej klasy i woła: — Ewa! Profesor łaciny, którego znał, stoi przy tablicy i trzyma kredę w ręce. Ewa zbladła, widział ją, siedziała w pierwszej ławce. Wiedział, że się nigdy nie przeprosi, i poczuł ulgę. To minęło i myślał:
„Jesteś porządnie rozbity, stary. I to w ciągu kilku miesięcy. Uważam, że nie jesteś już normalny. Na przykład ten »Rocznik psychologiczny« i rozprawa Szumana125 o peyotlu126. Przecież wiesz, że nie będziesz jej czytał. A może przez to, że myślisz, że nie będziesz jej na pewno czytał, nie możesz jej czytać? Kto wie?
Żeby nie Ewa, to uważałbym, że jesteś impotent. Nie wiesz, co czytasz, i nie wiesz, co się dzieje w kinie. Ukradła ci mózg. Ale tego chyba nie myślisz na serio. Ewa jest chora na głód świata, ty jesteś chory na Ewę. Monomania plus neuroza przymusu.
Ale stawianie diagnoz nie leczy jeszcze. Ona tam w szkole musi uważać i poza tym chce uważać. Jej ta cała historia nie przeszkadza. Ani jeść, ani uczyć się. To jest jasne.
Ten moment, kiedy ona powiedziała: — To w parku nie sprawiło mi przyjemności.
Znów powraca ta mała, nudna męka. I ona jest tu zawsze, w dokładnie określonym miejscu, w dołku. Dawno zapomniana teoria Jamesa-Langego127 a miłość. Należałoby przecież odróżnić uczucia, które są wrażeniami czysto organicznymi, od nastrojów. Nastrojem będzie rodzaj miłości, który nie daje żadnych objawów somatycznych. Leczenie: atropina. Rozluźnia skurcz naczyń, zmniejsza ciśnienie. Zresztą okazało się w siedemnastym wieku, na podstawie obliczeń astrologicznych, że syfilis należy leczyć rtęcią. Teraz już się tak nie...
Idioto! Idioto! Sprać ją i pójść sobie. Zobaczyłbyś, jakby cię ona przepraszała. Tu nie jest ważne, kto ma rację. Tu nikt nie ma racji. Tu nie ma sensu przekonywać, tłumaczyć. Ona ma słuszność, gdy chce, abyś ty tak postępował, jak sobie tego nie życzy. Tylko konsekwentnie.
Ale ty się boisz ryzyka. Jesteś tchórz. Powoli, powoli, myślisz, opanujesz ją. Gówno. Płacząc i rycząc. Gówno. Ona cię przecież kocha, mówisz, mimo że się do tego nie chce przyznać. Choćby wiedziała, że umrze, to cię nie przeprosi. Ciebie już nie”.
I myślał:
„W jak małym stopniu kochamy osoby, które kochamy, w jak wielkim nasze odbicie w nich, jak w lustrze, które powraca do nas, jako cecha im przypisywana. I jak z oddaleniem się osoby, którą się kocha, oddalamy się sami od siebie, tak że powstaje pomiędzy nami a nami męczące napięcie, od którego...
Patrzcie no, jak on rozumuje w stylu Prousta128, aby tę całą historię uczynić mniej osobistą”.
I myślał:
„Jak dawno nie doznałeś objawienia zadka? Objawienia czternastolatki, jak pchnięcia nożem; czternastolatki o skórze złotej jak rybia łuska... Jak dawno już?”
I myślał:
„Czym więcej ją lubisz (dlaczego używasz wyrażenia »lubisz«, kretynie jeden?), tym ona ciebie mniej. Waga po prostu. Raz w górze, raz w dole. Ale biada temu, kto da się przeważyć. A przeważa się obojętnością. Pozorną lub prawdziwą. Obie strony licytują się w obojętności.
Tej reguły nie warto już opisywać, tak jest znana. A przecież jest ona sprzeczna z prawami biologicznymi. Zresztą gówno, czy jest sprzeczna, czy nie. Już nie mogę się tak męczyć. Kupić atropiny, bromu, tak żeby być z lekka pijanym, żeby nareszcie zelżała ta mała męka w dołku.
A jak ona wyjdzie tymczasem? Proszę cię, proszę cię...
Ty jesteś obojętny. Masz rację. Ty nie chcesz się w to mieszać. Tylko wyciągnąć jak najwięcej korzyści. Ja myślę o takim »Ty«, jak »Ono« (»Es«) Freuda. Ja nie myślę o wyciąganiu korzyści. Idealny przypadek byłby, kiedy by »Ono«, »Ja« i podświadomość były tym samym. Obrzydliwy nałóg myślenia”.
I myślał:
„Zdradzamy tych, którzy kochają.
Jak przypadkowy jest wybór obiektu miłości. Pod wielu nawarstwieniami uczuciami wtórnymi i innymi czortami, kryje się przypadkowa chwila, nastrój, który, jak kamień spadający, wywołuje lawinę-miłość, i nie można przewidzieć jej kierunku.
Miłość to jest coś w rodzaju odkręconego kranu. Jest prawie wszystko jedno, do jakiego naczynia woda się będzie lała.
Zdradzamy tych, którzy kochają. Dlaczego? Bo nas kochają. To jest powód DOSTATECZNY”.
I myślał:
„Dziecko dostaje lanie od matki i beczy. I jedynie matka, która je bije, może je pocieszyć”.
Przypomniał sobie brwi: jastrząb w powolnym locie, oczy o niebieskich białkach, które wyglądają tak, jakby pływały w parafinie, i pomyślał: „Ja kocham Ewę i koniec”.
Popatrzył na zegarek: 8.45. Pomyślał bez związku: „Początek Appassionaty — coś z groźby zwisającego orkanu”.
A Ewa kochała go tak, jak kocha się pluszowego niedźwiadka, któremu wykręca się uszy i rozpruwa brzuch, aby wiedzieć, co jest w środku — a bez którego nie może się usnąć.
Wyszła ze szkoły o jedenastej. On był już całkiem wykończony. Wyszła w towarzystwie koleżanek. Podeszła do Emila i powiedziała z uśmiechem:
— Umiałam z łaciny.
Uwagi (0)