Pałuba - Karol Irzykowski (co czytac 2020 .txt) 📖
Powieść o wielu twarzach. Gdyby skupić się tylko na fabule — Pałuba opowiada o dwóch związkach głównego bohatera, Piotra Strumieńskiego, z dwoma różnymi kobietami. Stanowi to jednak tylko wierzchnią warstwę całej konstrukcji dzieła.
Irzykowski postawił sobie za cel pokazanie nieusuwalnego rozdźwięku między surową materią życia a każdą próbą uszeregowania faktów i domysłów dotyczących jednostkowej egzystencji, scalenia ich i zrozumienia (dotyczy to także prób podejmowanych przez głównego zainteresowanego przeżywającego swoje własne życie). Dzięki temu powstała pierwsza w literaturze polskiej powieść o charakterze autotematycznym, odsłaniająca warsztat pisarski, z drugiej zaś strony tekst ukazujący anatomię małżeństwa i psychologię miłości, sięgający również w nowatorski sposób w dziedzinę snów i nawiązujący do koncepcji Freuda, jeszcze przed jej upowszechnieniem (szczególnie w Polsce).
- Autor: Karol Irzykowski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Pałuba - Karol Irzykowski (co czytac 2020 .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Karol Irzykowski
Rozpamiętywał szczegóły wyciągania jej z wody: jak nachylone latarnie odbijały się w studni, jak woda ściekała z włosów, z sukien nocnych trupa. Potem z coraz bardziej rosnącą trwogą cofnął się w czasie i przypominał sobie chwilę, gdy on sam, stanąwszy w ciemności nad studnią, nie wiedział w rozpaczy, co począć. Uchwycony w kleszcze wspomnienia, pochylił głowę i machinalnie wyszeptał: „Gela! Gela!”. A potem, jakby nabrawszy odwagi, głośniej krzyknął: „Gela!”. W studni zahuczało, Strumieński uczuł pewien zawrót głowy i uchwycił się drewnianej krawędzi.
W tej chwili zbliżyła się jakaś dziewka z dworu, niosąc konewki i pośpiewując. Strumieński cofnął się nieco w głąb ogrodu i czekał jej odejścia. Nie przestając śpiewać, wzięła leżącą obok studni żerdź i zaczepiwszy na niej konewkę, spuściła ją do studni. Wkrótce nadszedł także jakiś parobek z kosą i prosił o wodę do osełki. Strumieński oddalił się i okrążywszy dwór poszedł ku cmentarzowi. Obejrzał się naokoło, a potem, przystąpiwszy do skromnego kamiennego nagrobka, położył na nim rękę. Tak stał chwilę, lecz widok zwiędłych kwiatów odstraszył go; odwrócił głowę i poszedł w pole.
W nocy, zbudziwszy się, zapalił latarnię i wszedł do salonu. Podumawszy chwilę, otworzył drzwi od ogrodu i stanął w nich, patrząc na czarne kontury drzew i krzaków, między którymi wiła się dróżka do studni. Potem poszedł tam znowu i spuściwszy latarnię na sznurku w głąb, badał lustro wody i wołał znowu: „Gela! Gela!” — wołał rozdzierającym, wariackim głosem i płakał nad tą swoją głupotą. Uspokoiwszy się, rozmyślał nad wielce interesującą kwestią, w którym miejscu stanęła Angelika, skacząc do wody. I czy skoczyła, czy też naprzód przelazła przez brzeg studni, a potem zsunęła się do wody? W tym wypadku, uchwyciwszy się dłońmi wystającej krawędzi, miała jeszcze czas na ostatnie zastanowienie się, na ostatnie myśli — jakie? Czy o nim? Czy długo pozostawała w tej pozycji? Czy może zdecydowała się żyć, ale wdrapując się znów na brzeg, ześliznęła się w głąb? Czy chciała krzyczeć, lecz wstydziła się — lub nie mogła?
Dręczony tymi myślami, Strumieński wrócił do domu i położył się spać. Ale nie mógł zasnąć. Znowu jedna rzecz przyszła mu do głowy. Wziął szal Angeliki, wyszedł przez salon do ogrodu i położywszy szal na krzaku georginii, znajdującym się przy dróżce, oddalił się kilka kroków, mając go na oczach. Takie samo widziadło ujrzał owej nocy, kiedy wybiegł szukać swej żony; ten szal naprowadził go na jej ślad. Dlaczego go zrzuciła? Czy aby wiedziano, gdzie jej szukać? O, jakże musiała drżeć z zimna w tej ostatniej drodze!
Chodził po ścieżkach naokoło klombów z kwiatami, to oddalając się, to zbliżając do owego krzaczka georginii, i wciąż obserwował plamę szala, bielejącą na czarnym tle nocy. Wpadł potem w głąb ogrodu, błądził naokoło muzeum Angeliki i wrócił znowu do tego samego miejsca, a zdjąwszy szal z krzaka, nagłym ruchem owinął nim sobie głowę, przytulił doń usta i oczy i tłumił łzy i łkanie.
Co nocy uparcie ciągnęło go, by wstawać, przebiegać puste pokoje i niby szukać czegoś czy kogoś, potem wchodzić do salonu, na werandę, a wreszcie iść do ogrodu na ten spacer. Ulegając dziwacznej pomyłce umysłu, kazał pod ścianą dworu od ogrodu złożyć długą drabinę i zwój lin, lecz nie wytłumaczył nikomu celu tego nakazu, bo jakże mógł się przyznać, że w ten sposób lżej mu było myśleć o szczegółach śmierci Angeliki? Taką samą nieznośną pomyłką umysłu było, gdy powtarzał sobie: „nie ma jej! nie ma!”, jakby co chwila na nowo odkrywał jej brak. Nie ma jej — a przecież dopiero co była. „Była” ukazywało się jako teraźniejszość i chciało być panią, a surowe „nie ma” zabijało ją ciągle jako nonsens. Te uparcie aż do idiotyzmu powracające zestawienia myśli męczyły okropnie mózg Strumieńskiego; nigdy on się nie spodziewał, żeby w bólu psychicznym było tyle fizycznego pierwiastka37.
Do pewnego stopnia wprawdzie dopuszczał uczucie bólu, a nawet powiększał je skrycie: miał w tym dziwną przyjemność, podobną do tej, jaką się miewa, naciskając swój ząb bolący. Ale potem gorączka bólu rosła ponad miarę, tętniła w brwiach i skroniach, aż Strumieński na pomoc przywoływał różne komiczne myśli, wyobrażał sobie cierpienia głodu lub wyrywanie języków podczas inkwizycji hiszpańskiej i próbował cieszyć się, że sam nie doznaje aż takich tortur, że ma co jeść i w co się ubrać, a gdy te próby nie pomagały, zgnębiony, pisał laską na piasku słowa: „Kiedyż się to skończy!”.
Męczyły go również owe wycieczki nocne, z których wracał z mętnymi uczuciami, jak złodziej, jakby się sam przed sobą wstydził tej namiętności rozpaczy. Znienawidził je, a tymczasem z kąta jego dzikiego bólu wyszła ku niemu dziwna obawa: by kiedyś raz we śnie nie zaszedł do studni i sam tam nie wskoczył. To mogła być jedna chwila zapomnienia, sugestii — a czyżby miał tego żałować?
W ten sposób stanął wnet po raz pierwszy oko w oko ze sfinksową tajemnicą smutku, która z zimną surowością przedkładała mu jedyną szczerą konsekwencję. Zadrżał, wytłumaczył się życzeniami listu Angeliki i umowami z nią — zresztą wtenczas jeszcze nie umiał (czy też nie chciał?) siebie analizować. Wkrótce potem wydał rozkaz, aby zasypano studnię, lecz wnet cofnął go, kazał ją tylko zakryć, lecz i to cofnął. Był to żal za pamiątką? Czy jej uszanowanie? Czy instynkt samozachowawczy bólu, który stara się nie tracić zewnętrznych bodźców?
Jednak aby nie bawić już więcej w tych miejscach, które jego myślenie terroryzowały, przeniósł swoje mieszkanie do lasu, do leśniczówki, tam gdzie spędził swoje dzieciństwo. Z dawnej jego rodziny żyła tylko stara ciotka, która tu jego wygód doglądała. Mieszkając w lesie, odciął się niemal zupełnie od wszystkiego. Czasem tylko wydawał jakieś rozkazy w sprawach gospodarstwa, które zresztą zdał na rządcę, nie troszcząc się o to, że może będzie oszukiwany. Wydawało mu się nieszlachetnym zajmować się teraz rzeczami tak marnymi; mimo to często nie mógł się oprzeć chętce kontrolowania czynności owego rządcy, a w jakiś czas potem objął jeszcze więcej dawnych swoich czynności, już to dlatego, że instynktowo szukał w nich zapomnienia, już to ponieważ niezajmowanie się niczym wymagało zbytniego wysiłku woli i nie pozwalało koncentrować całego nawału ponurych myśli w pewnych odstępach czasu (wyrachowanie uczucia). Nie czytał ani gazet, ani książek, nigdzie nie wyjeżdżał i, o ile możności, do nikogo nie mówił. Codziennie chodził do swej poprzedniej siedziby, lecz dwór omijał, wkradał się tylko do muzeum.
Powoli Strumieński przyzwyczaił się do osamotnienia: przestały go dusić myśli musowe, zaś myśl, że duch Angeliki unosi się naokoło, jeszcze świeży i silny, utraciła cechy pewności i grozy, a nabrała cech łagodnych — wszakże zwiędły już i te kwiaty, które widziały jej spacer ostatni. Był to wynik zmęczenia reprodukującej pamięci. Wyobrażenia o Angelice stały się bardziej ogólnikowymi, rozpacz zamieniła się w smutek, a smutek szukał szerokiego oddechu, niemych świadków i uczestników. Były więc nimi drzewa, gaje, strumień, chmury, słońce, księżyc i gwiazdy, ptaki, rośliny, owady — cała przyroda, o której jako tzw. inteligentny człowiek wiedział, że ją trzeba kochać i rozumieć. Było to bezwiedne urozmaicanie wyobrażeń, rozrywka pod pozorem, że i ona wciela się do melancholii. Mianował Angelikę boginią tej przyrody, „mniemał”, że ją wszędzie widzi i słyszy, dlatego bo ona była tłem wszystkich jego myśli; był to panteizm osobliwego rodzaju. Kochając Angelikę, chciał kochać świat cały, aby mieć złudę wielkości kochania. Ją niewidzialną prowadził tu za rękę, pokazywał jej te zawikłania w przyrodzie, które są pięknością, toczył z nią w myśli rozmowy, a w chwilach szczególnego podniecenia, przy wschodzie lub zachodzie słońca, przy odkrywaniu nieznanych mu dotąd zakątków lasu, miewał przez to niewidzialne obcowanie z nią napady nieokreślonego, powiększanego dobrowolnie zachwytu, prawie jakby szczęścia i rozkoszy. Nieraz zaś, kiedy się tak intensywnie wpatrywał w kontury, kształty i barwy naokoło siebie, zapominając absolutnie o wszystkim, wówczas zakulisowym ruchem fantazji wywoływał w sobie wrażenie, że kształty te i barwy poruszają się na swych krawędziach, jakby maszerować chciały, zmieniają się, przepływają w siebie, że cały świat chwieje się, drży i mruga na niego tajemniczo, jakby mu dawał znaki, jakby w nim było coś zaklętego, co się chce zdradzić, że nie jest takim, jakim się być wydaje.
Raz poszedł w górę strumienia drogą, którą już dawno nie chodził. Prowadziła ścieżkami i polankami wśród gąszczy leśnych, po wielkich, szerokich schodach na coraz wyższe wzgórza. Z każdego stopnia spływał strumień kaskadą, tworząc małe stawki, i szemrał dalej; na każdym stopniu odkrywał Strumieński inny (tak sobie mówił) krajobraz, z inną niemal glebą i roślinnością; coraz jaśniejszy, bliższy nieba i słońca. Doszedł wreszcie tam, gdzie strumień sączył się już cienką taśmą po mlecznego koloru kamyczkach, gromadząc wodę z licznych źródełek, ukrytych po dziuplach i rozpadlinach wysokiego urwiska. Tu był dział wód, tu także urywał się las, poza którym ciągnęła się wyżyna pokratkowana polami i drożynami. Strumieński włożył dłoń do zimnej, przeźroczystej wody; postawiwszy ją na poprzek jak tamę, patrzył, jak się woda ponad dłoń przeciska, a obserwując ten dziecięcy zakątek okropnego żywiołu, uśmiechał się i filozofował nad tym, jak różnorodne formy miewają te same rzeczy na świecie.
Nie doprowadził jednak do tego, żeby tę myśl zastosować do siebie i zmiarkować, że i jego smutek sączył się już teraz cienkim pasmem i stał mu się nie bólem, lecz pieszczotą. Las działał usypiająco, zdradziecko. Czasami za to w domu, wśród czterech ścian, napadały nań złowrogie, ponure myśli i wystraszały go; wówczas czuł, że mu jest bardzo źle, ale nie wiedział jeszcze dlaczego. Uważał się za nieszczęśliwego tam, gdzie słyszał tylko echo wyrzutów sumienia.
Takie próżniacze życie sprowadziło wreszcie do jego samotni nowego gościa: zmysłowość. Na falach szumiącej krwi wracała do niego Angelika. Smutek przemienił się w tęsknotę, na wstecz zwróconą, a coraz gwałtowniejszą. Przed oczyma jego wyobraźni wynurzały się w nieporządku wbrew (?) jego woli różne obrazy szczęścia zmysłowego, przeżytego z Angeliką. Panorama kształtów określonych rozwijała się przed nim — żywa księga miłości w registraturze nerwów. A razem z naturalizmem miłosnym ukazał się wskutek podobieństwa wyraźności także splot ostatnich wspomnień, otwierając zabliźnioną już grozę i ból, które to uczucia tamtych odruchów pamięci wcale nie neutralizowały, owszem, zatruwały je przez rozpaczliwe „nie ma”. Strumieński był w więzieniu, którym sam się otoczył.
Pamięć „miłości” do jednej usposobiła go do „miłości” w ogóle. Widział ptaki — swobodne, słońce — sobą zajęte, dalekie, widział uciekające przed nim rogacze, lisy, zające — wszystko wolne, bez myśli i pamięci. Spotykał nimfy leśne — dziewczęta wiejskie, z nosidłami lub przy krowach, zdrowe i apetyczne, a sam ich widok wprawiał go w oszołomienie. Po kryjomu zazdrościł „swobodnej naturze”. Przerzucał na zewnątrz to, co się w nim samym odbywało, i zachowywał się w swych chęciach tak, jakby nie on porzucał czystość, lecz jakby do grzechu namawiało go otoczenie: „rozumiał” głosy przyrody. Był to najkrytyczniejszy moment w dziejach żałoby Strumieńskiego.
Atak jednakże nie był za silnym. Były to lubieżne myśli, niewywoływane, ale przychodzące, takie, które się czasem w sobie odkrywa i nie całkiem płoszy. Strumieński bawił się nimi jakiś czas w odkradanych chwilach, aż wreszcie wzrosły one, przedarły się do najwyższego trybunału świadomości i brutalnie zażądały zrealizowania. Ale o to właśnie było u Strumieńskiego najtrudniej. Nie tylko dlatego, że w tej epoce kontemplacji wszelki czyn, nienależący do obranego sposobu życia, był dlań przykrością i trudem, ale i dlatego, że doczepienie byle jakiego uścisku do łańcucha brylantowych uścisków Angeliki popsułoby mu całą estetykę smutku, byłoby oczywistym nonsensem. To głównie wpłynęło z wewnątrz na jego decyzję, żeby być wstrzemięźliwym, a że współdziałała tu także w pewnym stopniu obawa świętokradztwa na wspomnieniu zmarłej i na sobie samym, który był jej własnością, to nie ulega wątpliwości, i tak się też ta decyzja u niego nazywała.
Mocą kontrastu, porwany wstrętem do swoich poprzednich myśli, jął teraz sam zwoływać cały szereg wspomnień o Angelice, aby je przeciwstawić owym nędznym zachciankom. Chwilami trzeba było dać ostrogę wyobraźni, lecz potem już wspomnienia same wychodziły ochotnie naprzeciw niego, piękne, jedwabne, uśmiechnięte. Jej słowa, uśmiechy, zachowania się, najdrobniejsze nieraz jej ruchy, których wtedy pochwalić nie było czasu, właściwe jej pozycje ciała przy siedzeniu, w chodzie i schylaniu się, jej szczególna wprawa w używaniu lewej ręki, żyłki na ręce, włosy w ładzie i nieładzie — to wszystko wołało jedno drugie, aż dziwił się wierności swej pamięci. A przecież wszystko to było okryte mgłą różową, było mozaiką stłoczoną w jedną apoteozę, z której wykluczone były momenty przykre, zagadkowe lub trudne. Myślał o niej tylko plastyką, a nie myślami, a co czasem z myśli i sądów dołączał, to było tylko proste, niewątpliwe i szczytne. W jednym z napadów takiego zachwytu, w nocy, poszedł na jej grób i usiadłszy pod pomnikiem, głaskał i całował miękką murawę pokrywającą zgniłe już zapewne zwłoki, a potem wykopał sobie stamtąd trochę ziemi do wazonka38 i hodował w nim jakiś kwiat.
Było to drugie zakochanie się, druga sielanka Strumieńskiego, ponowny ślub i ponowne miodowe miesiące. Tak wywołując w pamięci przeszłość, doszedł i do czasu, kiedy obserwował Angelikę, jak sprzeniewierzając się swemu ideałowi Artemidy, nie zważając na estetykę, tłumiła w jego objęciach lekkie szczękanie zębami... Bo właśnie te chwile, w których ona zdradzała się przed nim z hamowaniem namiętności i o których jej nie mówił — pomimo niby to takiej swobody w stosunku z nią — te były mu najprzyjemniejsze. Widział, jak była od niego zależną... Nie mógł dłużej wytrzymywać w tych regionach; ogarniała go jakby woń ukrytych, odurzających kwiatów — a tego wyrażenia, pomimo że w nim o kwiatach mowa, nie należy brać zbyt stereotypowo.
Kiedy już przestał zwoływać swoje wspomnienia, zapożyczał się w muzeum Angeliki. Przypominał sobie rozmowy i debaty, odnoszące się do
Uwagi (0)