Pałuba - Karol Irzykowski (co czytac 2020 .txt) 📖
Powieść o wielu twarzach. Gdyby skupić się tylko na fabule — Pałuba opowiada o dwóch związkach głównego bohatera, Piotra Strumieńskiego, z dwoma różnymi kobietami. Stanowi to jednak tylko wierzchnią warstwę całej konstrukcji dzieła.
Irzykowski postawił sobie za cel pokazanie nieusuwalnego rozdźwięku między surową materią życia a każdą próbą uszeregowania faktów i domysłów dotyczących jednostkowej egzystencji, scalenia ich i zrozumienia (dotyczy to także prób podejmowanych przez głównego zainteresowanego przeżywającego swoje własne życie). Dzięki temu powstała pierwsza w literaturze polskiej powieść o charakterze autotematycznym, odsłaniająca warsztat pisarski, z drugiej zaś strony tekst ukazujący anatomię małżeństwa i psychologię miłości, sięgający również w nowatorski sposób w dziedzinę snów i nawiązujący do koncepcji Freuda, jeszcze przed jej upowszechnieniem (szczególnie w Polsce).
- Autor: Karol Irzykowski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Pałuba - Karol Irzykowski (co czytac 2020 .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Karol Irzykowski
Tak złożyło się, że młody Strumieński, podobnie jak jego przybrany ojciec, stanął izolowany wśród ludzi nieprzychylnych mu i zawistnych — a nie wiedział, że we wrogim usposobieniu, bez żadnych głębszych, osobistych przyczyn, nikt wytrwać nie ma potrzeby. Upokorzenia z czasów młodzieńczych, pamięć własnego niedostatku wśród wyższych potrzeb kulturalnych poznawanych wówczas nauczyły go cenić potęgę pieniędzy jako wartości materialnych dających się łatwo zamienić na intelektualne i uczuciowe i nakazały mu strzec czujnie, a z bezwzględnym egoizmem tych tak szczęśliwie nabytych skarbów. Zrazu próbował wprawdzie zbliżyć się do Mariuszów i wejść na drogę ugody, ale odepchnięty ich pierwszym gwałtownym atakiem, cofnął się natychmiast, kiedy zaś potem oni, przekonawszy się o chwiejności podstaw procesowych, okazywali z daleka skłonność do nawiązania powtórnie pojednawczych nici, on udawał, że się na tym nie poznaje, i był zadowolony, że wina nieporozumienia nie spada na niego. Tak z roli biernej odosobnionego przeszedł do roli czynnej człowieka usuwającego ze swego horyzontu wszystko to, co mogło mu przeszkadzać w urządzeniu sobie życia po swojemu. To „po swojemu” obejmowało zamiary, których sobie nie chciał całkiem uświadamiać, na razie bowiem samo znalezienie się raptem na pewnej wyżynie i patrzenie stamtąd na wolne dalekie drogi w różne strony życia napawały go błogim uczuciem radości. Miewał jeszcze krótki czas tę pełną przesady uroczystą trwożliwość o jakość dalszych swych kroków, ten respekt, jaki odczuwa chłop, gdy pierwszy raz w życiu ma stąpić na bogaty dywan, utkany sztucznymi kwiatami, które za prawdziwe uważa.
W tym punkcie mej rozprawy na tle życia Strumieńskiego powinien bym roztoczyć moje wyobrażenia o charakterze i umysłowości badanego osobnika, aby uzasadnić dalsze jego postępowanie, umysłowość zaś jego, tak w teraźniejszym stadium, jak w dalszych, wyprowadzić genetycznie także z idei poruszających i nurtujących dobę współczesną, a nie tylko z jego własnych przejść życiowych. Z powodów jednak, które gdzie indziej wyłuszczam, nie czuję się zdolnym do takiej sumienności16 i zapowiadam, że będę się z tym załatwiać dość powierzchownie, na razie zaś ograniczę się do kilku wskazówek.
Wspomniałem już o wpływie nauk starego Strumieńskiego o wyższości ducha nad ciałem. Że w owym czasie ludzie przeciętnej inteligencji tkwili w grubym dualizmie, o tym bym wspominać nie potrzebował, bo i teraz nie jest o wiele lepiej. Idealizm i realizm, względnie materializm — tymi terminami szastano nie w ich naukowym, ale w popularnym znaczeniu. Swego czasu, studiując razem z kolegami dzieła naszych najwybitniejszych poetów, wdawał się też Piotr Strumieński w kombinacje historiozoficzne i narodowe, i inne tym podobne płytkie głębokości17. Dalej wymienię zakres idei szlacheckich: dumę z tego, że się posiada ziemię, jest się obywatelem, ma się dwór, psy, konie, polowania i porządne tradycje, swoje zaintabulowane18 w księgach krajobrazy i swój lud. Ale Strumieński oddalał od siebie te upodobania, których zarodki zasiały się w nim jeszcze za czasów obcowania z Robertem — czynił to z pewnym kryjomym żalem, gdyż właśnie one przypadały mu do temperamentu, dawały mu poczucie prostoty, porządku, pewności siebie. Skoro go jednak uważano za intruza, to był za cierpkim, by przywiązywać wagę i do nieurzędowych przywilejów swego nowego stanu. Podniesiony z jednej sfery, wypchnięty własną i cudzą wolą z drugiej, zawisł niejako w powietrzu między jedną a drugą, a wskutek tego przyciągnęły go sposoby życia, przy których nie ma mowy o „sferach”, czyli mówiąc krótko a źle19: „wykoleił się”.
Bardzo wiele takich i innych zawiązków myślenia przejął Piotr od Roberta — Robert w ogóle rzucił pewien osobliwy cień na urobienie się jego charakteru. Można by w tym widzieć naśladownictwo, upodobnienie się, można by jednak przypisać to raczej długoletniemu przystosowywaniu się do siebie obu przyjaciół, które się nie obeszło bez tych cichych walk, które nie mają swego Homera. W nich to Strumieński przyswoił lub wykształcił sobie pewne bronie: podejrzliwość, baczność na urażenia psychiczne, skrytą brutalność, a w ślad za nimi nauczył się hipochondrii i pesymizmu, które u Roberta były naturalnym wynikiem jego fizycznego upośledzenia.
Równocześnie z upodobaniami szlacheckimi, a raczej hreczkosiejskimi, wsiąknęły weń pojęcia i nastroje romantyczne. I to słowo trzeba brać w znaczeniu popularnym, a więc przede wszystkim mieć na myśli miłość. O kobietach miał Strumieński bardzo pochlebne mniemanie, być może wskutek tego, że pierwsza część jego młodości upłynęła przeważnie w Wilczy, we dworze zdziczałego starca, gdzie pięknych i mądrych niewiast wcale nie widywał, znał je więc tylko z książek i wyobrażał sobie o nich cudowne rzeczy. To wytworzyło stały osad romantyzmu w jego duszy, który pozostał nawet wtedy, gdy Strumieński zetknął się z życiem miasta i przy pomocy przyjaciół rozszerzył zakres swych płciowych doświadczeń, otrzymując w ten sposób w dodatku pewien pokost cynizmu, który się łatwo zeskrobywał. Skromność i nieśmiałość usposobienia, którą może i mylnie przypisywał tylko stosunkom, w jakich się chował, nie pozwalały mu na zbytnią natarczywość w platonicznych miłostkach z porządnymi kobietami, więc kochał się w nich mniej więcej według recepty Mickiewicza:
Tylko ostatnich wierszy nie mógłby zastosować w praktyce, gdyż i o listek cyprysu było dość trudno, a zamiast chustek mogła być mowa o częściach ubrania bliższych ciała, np. kalesonach20.
Nieśmiałość młodzieńców jest znanym celem szyderstwa rówieśników. Gdy to spotkało Strumieńskiego, uczuł się ukłutym i, wiedziony instynktem charakteru, wynalazł sposób, za pomocą którego temu brakowi nadał piętno cnoty. Oto w czasie, w którym się rzucił „w brudne uciech rzeki” (Mickiewicz), gdy „Venus Vulgivaga otwierała mu swoje skalane łono” (Kasprowicz), po pewnych rozczarowaniach ułożył sobie teorię, że nie można tego robić bez pewnego rodzaju całkowitego oddania się swemu medium, co w chwili paroksyzmu21 zwłaszcza stanowi tajemnicę skalania się. Spółkowanie jest święte — powiedział sobie. Taką miał teorię, chociaż w gruncie rzeczy nie był właściwie ani tak cnotliwym, ani tak wybrednym i przy nadarzającej się sposobności lubił podkładać iskierkę pod beczkę zanadto nagromadzonego prochu. Nie nauczył się jednak jeszcze kłopotać takimi sprzecznościami. Teorię jego wzmacniało i to, że wiedział, iż jest pięknym, piękność tę w sobie adorował, uważał ją za coś helleńskiego, bo zresztą była to jedyna cenna rzecz stanowiąca jego niezaprzeczoną własność. Wprawdzie Robert krytykował jego twarz z malarskiego punktu widzenia jako twarz bez wyrazu, ale była to oczywista zazdrość. Aby zaś całe ciało utrzymać w harmonii (helleńskiej), chodził Strumieński do swej kuźni, kuł żelazo, próbował podnosić ciężkie młoty, a u siebie rąbał drzewo — naśladując w tym historyczne przykłady osób z domów panujących. Zwłaszcza póki Robert żył, zarozumiałości te były rodzajem wewnętrznego odwetu za brak dóbr materialnych. Więc np. w myślach przynajmniej zachowywał się Piotr Strumieński tak, jakby rezerwował swoją osobę dla jakiejś specjalnej, nadzwyczajnej miłości. Ale bo też w istocie ideał takiej miłości, wyszedłszy ku niemu z książek, zastąpił mu drogę życia, jako rzecz zbędna wprawdzie, jednak mająca być urzeczywistnioną w imię pewnej wyższej konsekwencji — jako postulat, który na wzór kategorycznego imperatywu zawiera sam w sobie rację swego bytu i rozkazu. Wyciągnął go zaś Strumieński w tej formie z książek nie dlatego, żeby był głową niedojrzałą i romantyczną, lecz dlatego, że znalazł on słowo „miłość” używane we wszystkich książkach w pewnym absolutnym znaczeniu, które jeszcze bliżej objaśnię w rozdziale XIX, gdy będę już mógł powołać się na materiał dowodowy zawarty w faktach. Tu dodam tylko, że ten sam błąd (teoretyczny) w pojmowaniu miłości popełniają nawet ludzie 70-letni, pomimo że w praktyce całe życie postępowali tak, jakby znali jedynie właściwe, względne znaczenie tego wyrazu; Strumieński zaś różni się od nich tym, że pewne okoliczności i podniety wyzwały go do brania miłości bardzo na serio.
A z tych okoliczności najważniejszą była ta, że przez całe lata osierocenia, życia wśród stosunków towarzyskich wciąż tak zdradliwych i niepewnych, a wśród ludzi bądź to niższych wykształceniem, bądź też zdziczałych, dziwacznych i monstrualnych — kroplami uzbierało się w nim morze tęsknoty, powstawała żądza wynagrodzenia za te wszystkie chwile przykrości, poniżeń i osamotnień, ta zaś żądza, wyciągnąwszy wreszcie skrępowane dotychczas ramiona, przerodziła się w gwałtowną potrzebę miłości i szukała nadzwyczajnego zaspokojenia.
Po objęciu spadku i przebyciu różnych wrażeń i kłopotów związanych z tym faktem postanowił Strumieński pojechać do Włoch — do tego kraju klasycznych zaokrągleń natury — tym samym szlakiem, który już poznał w towarzystwie Roberta. Wówczas jednak, przykuty do chorego niby przyjaźnią, nie mógł napoić się wrażeniami podróży, zwłaszcza że zazdrosny Robert uszczuplał mu swymi kaprysami wielką część przyjemności, a on — z przyjaźni — udawał nawet, że tych wrażeń nie pragnie lub że się na nich poznać nie umie. Chciał więc teraz odświeżyć i poprawić te swoje pierwsze wspomnienia na większą skalę, a wziął się do tego z pewną pedanterią. Zarówno z pietyzmu dla zmarłego „przyjaciela”, jak dla odczuwania satysfakcji, że jest od niego uwolnionym, zatrzymywał się akuratnie w tych samych miejscowościach, gospodach i pokojach co Robert, zwiedzał okolice, które Robert sobie zachwalał, ale których już ujrzeć nie zdążył.
Im bardziej Strumieński oddalał się od kraju, tym więcej — jak mu się zdawało — czuł, że wartość jego osobista rośnie: nikt nie poznawał w nim plebejusza, a niekiedy nawet uważano go za polskiego hrabiego. Zachowanie się jego w podróży było wahaniem się między pozą: „typ łagodnego Słowianina” a „typ kulturnego Europejczyka”, nb. o czułych na piękno nerwach. Tę drugą pozę podpatrzył u Roberta. Posługując się imieniem Roberta, wszedł w koła artystyczne, w których już pierwej o nim wiedziano, ale sprawą jego legalności nie zajmowano się tak złośliwie jak w kraju. Artyści przyjęli go z otwartymi ramionami jako materiał na nowego mecenasa sztuki. Strumieński właściwie byłby wolał zostać jej adeptem, byłby wolał próbować tych studiów, które dawniej podpatrywał u Roberta i do których czasami czuł się bardziej powołanym niż zarozumialec Robert. Ale majątek i odziedziczone nowe „obowiązki”, których bądź co bądź zrzekać się nie chciał, uwalniały go poniekąd od obowiązku zostania dobrym malarzem, z drugiej zaś strony, poznanie dzieł imponujących, o jakich dawniej nie miał pojęcia, i obawa podjęcia się olbrzymich trudów sprawiły, że nazwał swoją chętkę „fałszywym apetytem”. Zaprzestał więc malować i winszując sobie tej rozumnej rezygnacji — wskutek której cierpiał tajemnie i teraz, i później — przyuczał się od biedy do roli znawcy i miłośnika, jakkolwiek czuł jej śmieszność i upośledzenie. Głównie jednak wpłynął na taką decyzję Strumieńskiego wypadek, który rdzennym władzom jego duszy nadał inny upust.
Na jakiejś wystawie obrazów ujrzał pejzaże Niemki Angeliki Kauffmann — była to tylko imienniczka słynnej malarki z XVIII wieku23 — i uznał je za „smutne jak śmierć”, tym bardziej kiedy (a raczej: dlatego że?) usłyszał frapujące szczegóły o osobie ich autorki. Że mianowicie ta kobieta to wariatka, nazywa się „niepokalaną Artemidą”, piękna, lecz zimna, niezdolna wzbudzić żaru miłosnego ni w sobie, ni w innych, i że ma hymen cornutum24: tak dziwacznym jest talizman jej talentu! To wszystko go zainteresowało, lecz nie mógł się zdobyć na inny sposób sądu jak opinia publiczna, i raz po ujrzeniu jej z daleka, wnioskując z domniemanych szczegółów anatomicznych o jej temperamencie, zabawił się tanim kosztem w obserwatora i zawyrokował: „Ma ona w sobie stanowczo coś niekobiecego”. Tym przesądom pseudonaukowym rzeczywistość udowodniła wkrótce kłamstwo, bo Angelika była zupełnie inna.
Znajomość ich zaczęła się w czasie, gdy Strumieński pielęgnował jeszcze swój talent malarski. Dowiedziawszy się, że Angelika udziela lekcji rysunków, prosił ją o naukę, przeczuwając, że w ten sposób najprędzej zastąpi szał malarski innym szałem. Angelika, przyzwyczajona do uczenia tylko początkujących, domyśliła się, że idzie mu o dyskrecję — to było pierwszą ich serdecznością. Ona starała się pozyskać jego sympatię, przejmując się jego wykształceniem malarskim bardziej na serio, niż było potrzeba, dyskredytując przed nim tajniki sztuki — on kokietował ją, odkrywając przed nią zupełny brak zdolności w sobie i przychodząc do przekonania, że jego zapał do sztuki był tylko zapałem w ogóle. Wkrótce też miał już to, do czego dążył: zakochał się. Że Angelika była odeń starsza o lat kilka, to mu nic nie szkodziło, owszem, przez to stosunek nabierał w jego oczach szczególnego uroku. Było tu wyrachowanie uczucia: że Angelika z wdzięczności wynagrodzi go osobno za różnicę wieku i pokaże mu, iż inna kobieta, młodsza, świeższa, nie kochałaby go tak, jak ona. Tak samo nie zrażało go jej ubóstwo, owszem, dzięki temu ubóstwu spodziewał się mieć z niej doskonałą uczestniczkę w tej dziwnej przejściowej sytuacji, jaką mu zgotowało odziedziczenie majątku. Angelika zaś imponowała mu nie tylko pięknością, ale i niespotykaną przezeń dotychczas nigdzie inteligencją i giętkością umysłu, którą nabyła podobno przez życie wśród artystów i uczonych. Ujmowała go szczególnie tym, że na dnie jej inteligencji dostrzegał coś, co mu się wydawało naiwnością, dziecięcością, a co później uznał za wariactwo. Zresztą Strumieński i tak z natury pozwalał się wszystkiemu terroryzować, nie dopuszczając do głosu zastrzeżeń, jakie się w nim budziły.
Co do Angeliki, to i ona wnet straciła władzę nad swym sercem, tak jak się tego po sobie sama nie spodziewała. Z początku podobał
Uwagi (0)