Promień zielony - Jules Gabriel Verne (barwna biblioteka .TXT) 📖
Najbardziej znane powieści podróżniczo-przygodowe Juliusza Verne'a z cyklu „Niezwykłe podróże” rozgrywają się w egzotycznych sceneriach dalekich lądów i wysp. Tym razem autor umieścił akcję na obszarze mniej odległym, choć równie ciekawym.
W niewielkiej miejscowości na północy Szkocji mieszkają dwaj bracia Melvill, starzy kawalerowie wychowujący osieroconą siostrzenicę Helenę. Kiedy rozpieszczana przez wujów dziewczyna podrasta, uznają, że pora wydać ją za mąż. Ustaliwszy odpowiedniego kandydata, przedstawiają jej swoje plany. Ku ich zaskoczeniu panna oznajmia, że nie wyjdzie za mąż, póki nie zobaczy zielonego promienia, bardzo rzadkiego zjawiska, o którym właśnie przeczytała w gazecie. Można je ujrzeć tylko w ostatnich chwilach zachodu słońca za nieprzesłonięty horyzont, najlepiej nad morzem. Helena przypomina sobie, że według legend komu uda się zobaczyć zielony promień, posiądzie zdolność czytania we własnym sercu i w sercach innych. Wujowie z Heleną i parą wiernych służących w pogoni za nieuchwytnym zjawiskiem wyruszają na Hebrydy.
- Autor: Jules Gabriel Verne
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Promień zielony - Jules Gabriel Verne (barwna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jules Gabriel Verne
Miss Campbell od pierwszego spojrzenia poznała swego bohatera z Corryvreckan, ale bohater wcale nie poznał młodej pasażerki z okrętu Glengarry. Widział miss Campbell zaledwie w przelocie, udającą się z wyspy Scarba do Oban.
Zapewne, gdyby był o tym wiedział, nie omieszkałby przynajmniej złożyć podziękowania swej wybawicielce, ale ponieważ nie wiedział o tym i zapewne wiedzieć już nie będzie, nie okazał najmniejszej oznaki wdzięczności.
W istocie miss Campbell w tym samym dniu zabroniła najsurowiej tak swoim wujom, jak też pani Bess i Partridge’owi, robienia jakiejkolwiek aluzji do owego pamiętnego dnia.
Po tym wypadku bracia Melvill również dołączyli do miss Campbell i zaczęli przepraszać malarza.
— Ależ, moi panowie — rzekł — tak drobna rzecz nie potrzebuje tylu waszych trudów.
— Panie — mówił brat Sam — jesteśmy niezmiernie zmartwieni tym wypadkiem.
— Nawet niepocieszeni, że się to stało — dokończył brat Sib.
— Drobnostka, nie stało się przecież żadne nieszczęście — mówił młodzieniec z uśmiechem. — Zamazało się i nic więcej; zacznie się na nowo lub zmyje, i po wszystkim.
Olivier Sinclair mówił to szczerze, co usposobiło braci Melvill do podania mu ręki. W każdym wypadku czuli się w obowiązku zarekomendować się przystojnemu nieznajomemu.
— Pan Samuel Melvill — rzekł jeden.
— Pan Sebastian Melvill — dodał drugi.
— Panów Mellvill siostrzenica, miss Campbell — rzekła ze swojej strony Helena, która nie uważała za błąd towarzyski przedstawianie siebie samej.
— Miss Campbell — rzekł malarz, grzecznie kłaniając się przy tym — i wy, panowie Melvill, przyjmijcie i ode mnie oznajmienie mojego nazwiska. Jestem Olvier Sinclair.
— Panie Sinclair — odpowiedziała miss Campbell, która prawie nie wiedziała, dlaczego w ten sposób mówi do malarza — racz pan po raz ostatni przyjąć nasze usprawiedliwienia się...
— I nasze — dodali bracia Melvill.
— Miss Campbell — zaczął Olivier Sinclair — powtarzam pani, że to nie warte zachodu. Usiłowałem odmalować wełnistość fal morskich, a kula, jakby jakiś malarz starożytności, jakby jakaś wróżka z umoczoną gąbką, przyszła i zrobiła to, na co nie mogła zdobyć się moja fantazja.
Wypowiedziane to było takim uprzejmym tonem, że miss Campbell i bracia Melvill nie mogli powstrzymać się od uśmiechu.
Co się tyczy płótna Oliviera, to okazało się już bezużyteczne i należało nakleić nowe na blejtram, aby rozpocząć obraz.
Łatwo odgadnąć, że pan Arystobul Ursiclos nie wziął wcale udziału ani w rozmowie, ani w przeprosinach.
Partia była skończona, a młody uczony, niezmiernie zakłopotany tym, że jego wiedza teoretyczna zupełnie nie odpowiedziała wprawie czerpanej z praktyki, oddalił się i wrócił do hotelu. Nie widziano go przez trzy lub cztery dni, ponieważ wyjechał na wyspę Luing, jedną z najmniejszych na archipelagu hebrydzkim, położoną obok wyspy Seil, gdzie właśnie miał zamiar przeprowadzić badania geologiczne nad łupkami, który znajdują się tam w wielkiej obfitości.
W dalszej zatem rozmowie, która toczyła się bardzo swobodnie, Olivier Sinclair przekonał się, że mieszkańcom hotelu Caledonia był już częściowo znany. Jakoż dowiedziawszy się o tym, zawołał:
— Jak to, miss Campbell i wy, panowie Melvill, znajdowaliście się więc na pokładzie okrętu Glengarry, który mnie wyciągnął z wody jak szczupaka?
— Tak, panie Sinclair.
— A pan nas nadzwyczaj przeraził, gdyśmy ujrzeli, że na skutek zbyt ryzykownej wycieczki wasza łódź może zniknąć bez ratunku w odmętach Corryvreckan!
— Przypadek czy los bardzo przyjazny, gdyż bez interwencji naszej...
W tym miejscu miss Campbell uczyniła dosadny znak milczenia. Była to wola Matki Boskiej rozbitków, a ona nie życzyła sobie, aby ją posądzono o jakikolwiek udział w ratowaniu lekkomyślnych podróżników.
— Ależ, panie Sinclair — odezwał się znowu brat Sam — jakim sposobem ten stary rybak, który panu towarzyszył, mógł się zgodzić na podobnie niebezpieczną wycieczkę?
— Zwłaszcza gdy jako doświadczony żeglarz wiedział bardzo dobrze, czym grozi podobne pływanie po falach odmętu? — dodał brat Sib.
— To wcale nie jego wina, moi panowie — rzekł Olivier Sinclair. — Nierozsądek był po mojej stronie i nawet były chwile, gdy już czyniłem sobie wyrzuty, że to ja przyczyniłem się mimo woli do niechybnej śmierci rybaka. Ale barwa tych fal odmętu była tak niesamowita, tak uspokajająca, przy tym morze wyglądało jak wzorzysta koronka dziergana misternie jedwabiem z błękitu. Otóż nie obawiając się niczego, zapragnąłem odszukać jakieś nowe barwy w tej przestrzeni zalanej pianą i światłem. Z tej to przyczyny posuwałem się coraz dalej, coraz dalej. Mój stary rybak doskonale przeczuwał grożące niebezpieczeństwo, nawet czynił mi uwagi, pragnął koniecznie powrócić do wyspy Jura, ale ja zupełnie się na to nie zgodziłem i nie słuchałem rozumnych przestróg. Tym sposobem wpadliśmy w sam wir odmętu! Niespodziewane uderzenie skaleczyło mego towarzysza, który tym sposobem nie mógł mi już pospieszyć z pomocą, i gdyby nie opatrznościowa interwencja statku Glengarry, gdyby nie poświęcenie kapitana, gdyby nie uczuciowość pasażerów, przeszlibyśmy obydwaj, ja i mój towarzysz, do tradycji ludowej i teraz zaliczano by nas do ofiar pochłoniętych odmętami Corryvreckan.
Miss Campbell słuchała, nie wyrzekłszy ani jednego słowa, patrząc swymi pięknymi oczami na młodzieńca, którego jej spojrzenie nie wprowadzało wcale w zakłopotanie. Nie mogła jednak powstrzymać się od uśmiechu, gdy mówił o swoim tropieniu czy raczej łowieniu morskich odcieni.
Czyż ona nie była również w tym samym położeniu? Czyż nie przybyła tu, do Oban, idąc za popędem fantazji, by ujrzeć zielony promień?
Bracia Melvill nie omieszkali też wkrótce powiadomić Oliviera o celu swojej podróży do Oban; mianowicie, że przybyli tu, aby badać widowisko meteorologiczne trudne do zobaczenia w miejscu, gdzie mieszkali, a mianowicie celem ujrzenia zielonego promienia.
— Zielonego promienia! — zawołał malarz.
— Czy pan już go kiedy widziałeś? — zapytała niezmiernie zaciekawiona młoda dziewczyna.
— Nie, miss Campbell — odpowiedział Olivier Sinclair. — Nawet nie wiem zgoła, czy istnieje jakiś zielony promień. Doprawdy nie. Otóż i ja pragnę go ujrzeć. Ani razu słońce nie zajdzie za horyzont bez mojej obecności. I na świętego Dunstana, nie będę malował inaczej, jak tylko zieloną barwą jego ostatniego promienia.
Trudno było stanowczo określić, czy Olivier Sinclair mówił to na serio, czy też ironicznie, wszakże wrodzone przeczucie uprzedzało miss Campbell, że młodzieniec mówił z rzetelnym zapałem artysty.
— Panie Sinclair, zielony promień nie należy do mnie, jest własnością ogółu. Świeci dla każdego. Nie traci na wartości widziany jednocześnie przez kilka osób. Otóż jeżeli pan sobie tego życzy, będziemy się starali przypatrzeć mu się razem.
— Z największą przyjemnością.
— Ale potrzeba wiele cierpliwości.
— Będziemy ją mieli.
— Czy nie należy obawiać się jakiegoś osłabienia wzroku? — zapytał brat Sam.
— Zielony promień godzien jest tego poświęcenia — odpowiedział Olivier Sinclair — i nie oddalę się z Oban dopóty, dopóki go nie ujrzę.
— Byliśmy już na wyspie Seil, by go zobaczyć, ale zielony promień zasłoniła nam chmura, która nadciągnęła właśnie w chwili, gdy słońce już zachodziło.
— Otóż prawdziwy pech.
— Tak jest, panie Sinclair, ponieważ od owego dnia niepodobna było się spodziewać, by niebo pozostało bez chmury.
— Jednakże ja mam nadzieję — odparła miss Campbell. — Lato jeszcze nie wypowiedziało swego pożegnania i zanim nadejdą niepogody, wierz mi pan, słońce zechce nas udarować zielonym promieniem.
— Aby pana objaśnić o wszystkich przeszkodach w tym względzie, dodam, że wieczorem w dniu drugiego sierpnia, w czasie pamiętnego wypadku na wodach odmętu Corryvreckan, również utraciliśmy sposobność ujrzenia zielonego promienia, z powodu zajęcia się pewnym ratunkiem...
— Jak to?! — zawołał Olivier Sinclair. — To ja byłem tak niezręczny i spowodowałem, że pani nie mogłaś zobaczyć zielonego promienia? Kiedy tak, to do mnie należy obecnie postarać się o wynalezienie odpowiedniej chwili, abyś ujrzała niebawem ten promień.
W ten sposób rozmawiano, kierując się do hotelu Caledonia, gdzie poprzedniego dnia, po powrocie z wycieczki do Dalmally, zamieszkał również i Olivier Sinclair. Młodzieniec podobał się nadzwyczajnie obu braciom, opowiadał o Edynburgu i o swym wuju Patryku. Okazało się, że bracia Melvill żyli z nim kiedyś w ściślejszej przyjaźni. Że te dwie rodziny przed laty połączone były związkami bliższej znajomości, ale oddalenie rozerwało te węzły. Tym sposobem dawniejsze stosunki mogły być przywrócone na nowo. A ponieważ Olivier Sinclair życzył sobie koniecznie ujrzeć zielony promień, więc się tak złożyło, że miał pozostać tu na dłużej.
Bracia Melvll, miss Campbell i Olivier Sinclair spotykali się prawie codziennie na plaży Oban. Razem więc badali warunki i okoliczności towarzyszące zachodowi słońca. Dziesięć lub więcej razy na godzinę sprawdzali barometr, ale ten jednak nie zapowiadał wcale pogody.
Wreszcie czternastego sierpnia Olivier Sinclair zawiadomił miss Campbell, iż barometr ukazuje niewątpliwą pogodę. Lazur nieba rzeczywiście nie miał na sobie ani jednej smugi, ani najmniejszej chmurki, należało się spodziewać, że zachód słońca będzie cudowny.
— Jeżeli dziś nie ujrzymy przy zachodzie słońca naszego zielonego promienia, to chyba bylibyśmy niewidomi.
— Wujowie, czy słyszycie — odpowiedziała miss Campbell — to zatem dziś wieczorem!
Należy jeszcze dodać, że tego dnia postanowiono odjechać na wyspę Seil i rzeczywiście odjazd nastąpił o godzinie piątej.
Powóz udał się malowniczą drogą ku Glachan, miss Campbell promieniała radością, nie mniej i bracia Melvill, zachwyceni tym niezwykłym usposobieniem swojej siostrzenicy. Olivier Sinclair także podzielał ogólną wesołość malującą się na twarzach wszystkich.
Można by było twierdzić, że to właśnie oni sprowadzili promienie słońca do wnętrza powozu i że cztery konie zaprzężone do karety były prawdziwymi rumakami Febusa.
Przybywszy na wyspę Seil rzeczywiście znaleźli horyzont jasny, niezasłonięty najmniejszą zgoła przeszkodą, żadnym paskiem chmury. Nic nie tamowało teraz sposobności ujrzenia tak upragnionego zielonego promienia.
— Ujrzymy tedy nareszcie ów kapryśny promień, który nas tyle razy najhaniebniej uwodził swymi wybrykami! — wykrzyknął radośnie Sinclair.
— Tak sądzę — odpowiedział brat Sam.
— Jestem tego pewny — domówił niby echo brat Sib.
— A ja mam niepłonną nadzieję — wtrąciła miss Campbell, przyglądając się powierzchni morza gładkiej jak tafla lustra — że dzień dzisiejszy spełni nasze oczekiwania!
Rzeczywiście wszystko usposabiało do przekonania, że tym razem nic nie przeszkodzi ujrzeniu tego niezwykłego fenomenu natury.
Już oto promienna gwiazda zniżyła się, tonąc po obłoczystym łuku powietrznym, i zdawało się, że tylko kilka stopni dzieliło ją od poziomu morskiego horyzontu. Jej tarcza opromieniona została czerwonawym światłem i rzucała krwawe promienie na powierzchnię fal morza.
Wszyscy nieruchomi, z zapartym oddechem w piersiach oczekiwali ważnej chwili, przypatrując się słońcu, które z wolna zniżało się, podobne do olbrzymiej, rozpalonej do czerwoności kuli.
Nagle dziwny krzyk wyrwał się z ust miss Campbell. Była świadkiem czegoś, czego nie dostrzegli ani bracia Melvill, ani Olivier Sinclair.
Oto niedaleko wyspy Easdale pojawiła się jakaś szalupa i z wolna posuwała się po falach ku zachodowi. Rozwinięty żagiel niby rodzaj ekranu zakrywał całą tarczę słoneczną widzianą w dalekiej przestrzeni. Czyżby zatem miał zasłonić słońce w chwili najważniejszej, decydującej i stanowczej?
Była to kwestia czasu. Nie było czasu zawrócić czy pobiec w inną stronę, zaś wąskość przylądka wyspy uniemożliwiała oddalenie się o kąt wystarczający do tego, by mieć inny widok na słońce.
Miss Campbell, niezmiernie zmartwiona tą nową przeszkodą, wdzierała się na pobliskie skały. Olivier Sinclair poruszał rękami i powiewał chustką, jakby dla odpędzenia tego nieoczekiwanego widma.
Nadaremne usiłowania!
Na szalupie niczego nie widziano, niczego nie słyszano. Przeciwnie, lekka bryza i fale stale unosiły ją ku zachodowi.
W chwili, kiedy słońce zniżyło się prawie do horyzontu, trapez żagla całkowicie zasłonił jego tarczę.
Zawód najokropniejszy!
Słońce w tym momencie rzuciło swe ostatnie promienie, tonąc w otchłaniach morskich.
Miss Campbell, Olivier Sinclair i bracia Melvill, nadzwyczaj zaniepokojeni, nawet rozgniewani tym nowym zawodem, byliby niewątpliwie starli w proch ową szalupę tak niefortunnie wpływającą na drogę, na której miał zajaśnieć zielony promień.
Tymczasem łódź przybiła do zatoczki u stóp cypla wyspy Seil.
W tej chwili wysiadł z niej na ląd jakiś pasażer, pozostawiając w szalupie dwóch majtków, którzy przywieźli go z wyspy Luing; po czym z wolna począł wdzierać się na skałę, by dotrzeć na szczyt przylądka.
Niewątpliwie musiał poznać grupę obserwatorów przebywających na płaskowyżu, bo zdjął kapelusz i kłaniał się bardzo grzecznie.
— Pan Ursiclos! — zawołała miss Campbell.
— On! To on! — dodali bracia.
— Któż to taki ów jegomość? — zapytał Olivier Sinclair.
Był to rzeczywiście Ursiclos we własnej osobie, powracający właśnie z jakiejś uczonej wycieczki z wyspy Luing. Jak został przyjęty przez wszystkich, kiedy nareszcie zbliżył się do nich, można sobie łatwo wyobrazić.
Bracia Mellvill, zapominając na chwilę o koniecznej w tym względzie towarzyskiej grzeczności, nie przedstawili wcale Oliviera Sinclaira panu Arystobulowi Ursiclosowi. Wobec rozirytowanej Heleny spuścili oczy, aby nie widzieć zachmurzonej twarzy swojej siostrzenicy.
Miss Campbell z założonymi na piersiach rękami, z okiem pałającym ogniem gniewu, patrzyła na niego, nie mówiąc ani słowa.
Później jednak wybąknęła gniewnie te słowa:
— Byłoby dużo lepiej, panie Arystobulu Ursiclosie, gdybyś nas pan nie obdarzył niespodzianym widokiem swej osoby.
Powrót do Oban odbył się w o wiele mniej przyjemnych warunkach niż wyjazd na wyspę Seil. Wyjeżdżano z nadzieją, a tymczasem przed powrotem wszyscy doznali najokropniejszego zawodu.
Szczególnie Miss Campbell nie posiadała się z gniewu, a główną przyczyną niepowodzenia był jak
Uwagi (0)