Lambro - Juliusz Słowacki (jak czytać książki przez internet za darmo txt) 📖
Krótki opis książki:
Przeczytaj książkę
Podziel się książką:
- Autor: Juliusz Słowacki
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Liryka
Czytasz książkę online - «Lambro - Juliusz Słowacki (jak czytać książki przez internet za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Juliusz Słowacki
cały,
Do korsarskiego dopłynął okrętu;
Przywołał pazia — i na pół omdlały
Padł na kobierce — mówił — a z odmętu
Myśli zburzonych płynie mowa skora,
W stu słowach ledwo jedna myśl rozkwita...
Mówił do pazia: „Już pora! już pora!
Zmienić banderę... Ale czy powstaną?
Gdy krzyż na czarnej banderze zaświta,
Może powiedzą: „Szalony! za rano!”
Więc dla niczego tyle znieść męczarni?
Paziu! idź w góry, gdzie się Klefty kryją,
Do marmurowych zazieraj kawiarni
I pieśń im śpiewaj — i zobacz, czy żyją?
Zobacz — na grobach czy płaczą mściciele?
Lecz wróć jak zwykle lać napój makowy,
O każdą kroplę napoju się spierać;
Bo dzisiaj czuję straszny ciężar głowy
I ciężar myśli... wypiłbym za wiele.
Dzisiaj chcę marzyć dłużéj — i spać dłużéj —
Ale żyć muszę — z Grekami umierać...
Idź, dobre wieści przynieś mi z podróży...”
— „Poszedłem” —
Śpiewak cały się zapłonił,
Czuł, że się słowem nieroztropnym zdradził:
Kryjąc zmięszanie — silnie w lutnię dzwonił,
Ręką przez wszystkie struny przeprowadził.
Obejrzał koło Greków... myśli czyta.
Zaśmiał się gorzko — rzucił wzgardy okiem
I wyszedł... Za nim śpiesznym wyszła krokiem
Jakaś Greczynka zasłoną okryta.
Może ciekawa pieśni tajemnicy
Za odchodzącym paziem zawołała?
Potem z nim długo — długo rozmawiała
Na ośrebrzonej księżycem ulicy.
A choć rozmowy nie dosłyszeć dźwięku,
Snadź46 gorącymi prosiła go słowy...
Musiał zezwolić — bo na jego ręku
Błysnął księżycem pierścień brylantowy.
Pieśń druga
I
Już noc zapada w korsarza kabinie,
Zalana falą szyba bursztynowa
Coraz ciemnieje; jak w piekła krainie
Mrok był ognisty i cisza grobowa,
Piekło to było... i te same słowa,
Co na piekielnej wypisane bramie,
Tu z pierwszym wiatrem na wchodzących wieją;
Bo kto tu wejdzie, żegna się z nadzieją47.
Tu myśl starzeje w przeciągu godziny;
Gdy się nad głową grzmiąca fala łamie,
Gdy huczą płótna, jęczą starte liny,
Choćbyś wrażenia powiązał łańcuchem,
To się rozprysną — ogarnąć nie mogą
Ruchu, co ziemi wydaje się ruchem,
Pojęty tylko jednym zmysłem — trwogą.
Jest ktoś w kabinie — bo chociaż wśród cienia
Nie widać kształtu żyjącej istoty;
Lecz słychać często ciężkie odetchnienia.
Ktoś w tym się grobie musiał zamknąć żywy.
Jeżeli czuwa, to ma myśl zgryzoty;
Jeżeli zasnął, to ma sen straszliwy.
II
Paź wszedł... postawił na stół lampę kryształową.
Przy stole siedział korsarz z pochyloną głową
I zadrżał, bo te światło z marzenia go budzi,
Bo te światło natrętne było jak tłum ludzi,
Co widząc blade czoło o szaleństwo woła.
Korsarz długo ze światłem godził rysy czoła,
Twarz jego jakby z kruszcu łamała się twardo,
Malowana na przemian śmiechem, bólem, wzgardą;
A potem się w bezwładną spokójność przybrała;
Jeśli twarz może skonać, twarz Lambra skonała.
I spoczywał bezwładnie na stole oparty,
Przed nim rozwite świata znajomego karty,
Cała ziemia, ramieniem Lambra opasana,
Leżała jak w żelaznych skrętach Lewiatana48.
A te ściany są krwawą powieścią korsarza.
Lampa, co przed nim płonie, zdjęta sprzed ołtarza,
Świeci zbrodni, jak niegdyś przyświecała Bogu.
Tam dalej blask księżyca rzucony na progu
Odbłyska jakby kawał śniegu błękitnawy.
I różne pawilony, z obcej wzięte nawy,
Skarżą się pod stopami korsarza rozdarte.
A tam — lampa oświeca pargaminu kartę,
Firman49 — złotem w sułtańskie ustrojony słowa;
Na nim jak pieczęć z wosku leży trupia głowa,
Od sułtana samego głowy mało mniejsza,
Żółta, lśniąca i może z czaszek najpiękniejsza.
Dalej złotem wybite, krwią rdzawe oręże,
Nad czarami ze spiżu okręcone węże
Zginają kark do czary po szczątki trucizny.
Z tych ścian wyczytaj zbrodnie wygnańców z ojczyzny.
A sumnieniem50 kajuty są ścienne zwierciadła,
Których powierzchnia parą wilgoci pobladła,
I — co dnia zasłonami grubszymi ciemnieją,
I co dnia, na co patrzą, spowiadać nie śmieją. —
Czasem słychać szum morza, czasem cichość głucha.
W ciszy korsarz podnosi blade czoło — słucha.
Jego myślom, w dalekie rzuconym zawody,
Odpowiadają dźwiękiem krople morskiej wody,
Co ze szczelin sączone dźwięk wydają szklanny51,
Jak płacz łzawy dalekiej w cytrynach fontanny.
III
Czegoż paź czeka? — Powinien co nocy
Podawać czarę, w niej napój makowy.
Bo Lambro, co dnia bladszy, o północy
Szaleje trucizn namiętnym piciem;
I życie mieni na sen gorączkowy,
Sen tak jasnymi grający barwami,
Że chwile życia zdają mu się snami,
A sen szalony wydaje się życiem.
I co dnia czara o kroplę pełniejsza
Te same widma i sny mu dawała.
A choć twarz bladła — źrennica52 świetniejsza,
W ciemność wlepiona, krwawa — potem biała,
W krainę duchów biegła — i wracała
W krainę myśli... wtenczas cierpiał — szalał —
Żebrał u pazia trucizny nad miarę;
Lecz paź jak dziecku groził, nie pozwalał.
I nieraz w morze ciskał zgubną czarę.
IV
Lecz cóż się stało, że choć noc zapadła,
Paź jak zazwyczaj nie podaje czary?
I korsarz milczy — choć mu twarz pobladła;
Snadź, że się lęka ze wspomnień zwierciadła
Zamglić szaleństwem — gorączkowej mary
Owego widma płonącej fregaty,
Co stoi przed nim pełna jęków, wrzasku
Przeraźliwego — wśród płomieni blasku,
Dotknięta palcem anioła zatraty.
Więc nie chce trucizn — ale czy wytrzyma
Przez noc zwyczaju przełamać narowy?
Obłąkanymi spogląda oczyma,
Wstał — i na pokład wyszedł okrętowy.
V
Noc była cicha. Okręt na kotwicy
Niepełnym żaglem brał wiatru pieszczoty.
Powietrze szkliste, pełne tajemnicy
Księżycowego blasku i tęsknoty.
I tak się błękit ochylił dokoła,
Że maszt najwyższy, schylony u szczytu,
Nie śmiał jakoby wznieść dumnego czoła
Pod kryształowym sklepieniem błękitu.
A w drżącej fali jak srebrne delfiny
Igrały w koło blaski księżycowe,
A dalej mgłami błękitne krainy,
Archipelagu wyspy cytrynowe,
Na widnokręgu nieraz czarna skała
Albo w lodowej — albo w gwiazd koronie,
Przejdzie przez księżyc — i we mgłach zatonie.
I nieraz z szumem fali doleciała
Pieśń, którą słowik napełnia ogrody;
I róż woniami, co na brzegach kwitną,
Nieraz wiatr drżącą falę zakołysze.
I wszystkie barwy topią się w błękitną,
I wonie — w zapach tajemniczy wody,
I wszystkie dźwięki toną w wielką ciszę.
Gdy wyszedł Lambro, drużyna korsarza
Długo — ciekawie śledzi rysów lica...
Twarz jego straszną bladością przeraża,
Pobłękitniała od blasku księżyca...
Odeszli... Lambro osłoniony w żagle
Patrzał na morze, na odległe skały,
I patrzał długo — dumał... potem nagle
Zachwiał się — chylił i upadł — omdlały.
VI
Wnet go tłum majtków dokoła otoczy...
Blady był strasznie — na poły nieżywy.
I paź krzyk wydał z piersi przeraźliwy,
Gdy omdlałego przyniesiono pana.
Lambro zbielałe na krzyk podniósł oczy,
Twarz mu roztlała śmiercią obłąkana.
Otworzył usta — mówił nieprzytomnie:
„Kto tutaj jęczał — kto tu płakał po mnie?
Jeden znam tylko taki głos na ziemi,
W płaczu z miłośnym pomieszany dźwiękiem.
Paziu — płakałeś łzami nie twojemi,
Ty mnie zabijesz takim drugim jękiem!
Ten jęk dziewicy, posłyszany we śnie,
Dziwnym połamał myśli moje kształtem;
I wyciągnąłem dłonie, i sił gwałtem
Z letargu wstałem... gdzież ona?... tu była...
Nie — tu paź tylko. — Jakże mię boleśnie
Noc ta urokiem ciszy przeraziła!
Noc księżycowa — czemu nie ciemniejsza?
I noc przekląłem, i morza zwierciadło,
Morze tak ciche, czemu burz nie miało?
Gdy w nie patrzałem — moje czucie mdlało,
Patrzałem w czucie, moje czoło bladło
I mgły na serce spadały jak śniegi.
Lecz to minęło... niechaj noc przemarzę.
Paziu, daj czarę nalaną po brzegi,
Niech wiem przynajmniej, że w obfitej czarze
Śmierć trzymam pełną, dotkniętą ustami;
Nie spełnię całej — chociaż drżącej ręki
Nikt nie odchyli prośbą ani łzami,
Lecz nie chcę skonać, póki ziomków jęki
Będą pacierzem i grobu hymnami”. —
Wnet paź, posłuszny rozkazowi pana,
Podał mu czarę i odstąpił krokiem.
A czara była kształtnie dłutowana,
Niepełna z roślin wytłoczonej śliny;
Chwycił ją Lambro i pożerał okiem,
Blady na czole i na ustach siny.
VII
Wypił — i z wolna płomieniem rozkwita;
Z czoła zasłony opadają mgliste,
W źrennicy płomień obłąkania świta,
Oczy tak jasne, błyszczące i szkliste,
Że można było przejrzeć w nie daleko,
Straciły barwę — stały się iskrami,
I gorączkową rozpalone śpieką,
Kryształowymi pokryły się łzami.
A potem czoło wsparł na drżącej dłoni,
Oczy nie miały wzroku, choć bezsenne,
I wszystkie żyły wybłysły na skroni
Jakby gałązki bluszczu powiązane;
I wszystkie włosy jak liście jesienne
Drżały na czole, wiatrem nie rozwiane;
I w marmurowej na pozór postawie
Rozkołysanie widać zmysłów pjane.
A o czym inni śnią — widział na jawie,
Tylko jaśniejsze. Jak węża kawały
Rozcięte widma jednym życiem drgały.
Ciszej! bo właśnie teraz sen czarowny
Rzucił go lotem po nieba błękicie...
Dzikiej rozkoszy urok niewymowny