Bruno Jasieński
Pieśń o głodźe
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-3316-6
Pieśń o głodźe
Strona tytułowa
Spis treści
Początek utworu
Prolog
I
II
Śpiew maszyńistuw
III
Finał
Wesprzyj Wolne Lektury
Strona redakcyjna
Pieśń o głodźe
REŃI
W ROCZŃICĘ ŚMIERĆI
7 — V — 1922
ZAMIAST KWIATUW
libres de tous liens
donnons-nous la main
apollinaire
Przyjaciele Wolnych Lektur otrzymują dostęp do prapremier wcześniej niż inni. Zadeklaruj stałą wpłatę i dołącz do Towarzystwa Przyjaciół Wolnych Lektur: wolnelektury.pl/towarzystwo/
Prolog
w wielotyśęcznyh, stuulicyh miastah
wyhodzą codźenńe tyśące gazet,
długie, czarne kolumny słuw,
wykszykiwane głośno po wszystkih bulwarah.
piszą je mali, starśi ludźe w okularah.
ńeprawda,
pisze je Miasto
stenografją tyśąca wypadkuw.
rytmem. tętnem. krwią.
długie czterdźestoszpaltowe poematy.
wystukują je stutyśęczne aparaty,
kture słyszą puls świata za miljony mil,
agencje reutera, havasa, paty,
długie, kilometrowe papierowe zwitki.
komuńikaty.
miasto słyszy wszystko.
wie za kogo wyhodźi kśężńiczka hiszpańska
i co spiskują w gdańsku ńemcy wćąż ńesforńi,
o budowie w himalajah nowego wiaduktu,
radiodepesze z kaliforńji
i stan pogody w timbuktu.
o wszystkim pisze miasto w swoih 40-szpaltowyh poematah:
strajki w elektrowńah. pszejehańa. samobujstwa.
oto jest prawdźiwa gigantyczna poezja.
jedyna. dwudźestoczterogodźinna. wieczńe nowa.
ktura dźała na mńe, jak śilny elektryczny prąd.
jak śmieszne są wobec ńej wszystkie poezje.
poeći, jesteśće ńepotszebńi!
ja ńe czytam strinberga, ańi norwida,
ńe pszyznaję śę do żadnego spadku.
czytam świeże, pahnące farbą dźenńiki,
z bijącym sercem pszeglądam rubryki wypadkuw,
kture mńe kłują, jak ostre pilńiki.
o, nadzwyczajne wypadki.
samobujstwa. podżuceńa. katastrofy.
krutkie spięća. tajemńicze pożary.
czarne strajki. rozstszelańa. napady.
jaka ogromna kryje śę w was tajemńica.
ńepszetłumaczalna.
tajemńica pulsującyh miast.
kszyczy w was ukszyżowana ulica.
żywe, odpreparowane od naskurka mięso.
ja,
ktury śpię,
kiedy otello morduje desdemonę,
czuję, jak mi śę nogi pszerażone tszęsą,
gdy na rogu, otoczony gawiedźą
zdyha ślepy, zajeżdżony koń.
oto jest prawdźiwy, ńemalowany teatr.
wielobarwne, heraklitowskie wszystko,
walące konkretnośćą, jak obuhem, z nug.
wie o tem dobże i motłoh,
kiedy gapi śę na bezpłatne widowisko.
ńe wiedzą tego pańe i panowie
z taktem
pszehodzący na drugą stronę, gdy na płytah
wśrud grobowej, naprężonej ćiszy
idźe ćężki, pszedśmiertelny balet.
panowie ńe mogą pogodźić śę z faktem
że teatr ten ma wiele ńewątpliwyh zalet.
piszą o tym wszystkim gazety.
piszą więcej.
w rubryce nadzwyczajnyh wypadkuw
są małe, ńewyraźne wzmianki
o śmierćah
jakihś ńewiadomyh ludźi,
kture śę kończą słowami:
«... zawezwany lekaż pogotowia skonstatował śmierć głodową...»
o ńewiadomi, bezimienńi ludźe
zagłodzeńi w saharah miljonowyh miast,
kturym ńe miał kto podać nawet bułki z masłem.
o wasze śine, popuhńęte trupy,
jak o własne,
upomńi śę żarłoczne, wszystkożerne Miasto.
czarne, natłoczone prosektorja
wyeksploatują wasze zwłoki,
rozdłubią resztki waszyh ćał od kośći.
wy jesteśće pszedźiwnym nawożącym sokiem
wielkiej, ńeobliczalnej, wspańałej Ludzkośći!
Podoba Ci się to, co robimy? Wesprzyj Wolne Lektury drobną wpłatą: wolnelektury.pl/towarzystwo/
I
daj tważ do kolan swoih pszytulić.
krew z twoih palcuw zliżem.
z odżuconymi bezwładńe
rękami
ulic
leżało Miasto kszyżem.
pszybili go do źemi ćwiekami lamp
jażące białe gwoźdźe wżarły śę,
jak kszyki.
pszyszła noc
i pszylgnęła do krwawyh ramp
palącą hustą werońiki.
okropna,
lepiej deszczem po tważy tłuc,
jak tyh
ukszyżowanyh na bramah rajuw.
krople czarne,
maleńkie,
natrętne,
wyżucone z krwią razem zpowrotem
z płuc
po czarnej pooranej szynami tważy
spłynęły łzami tramwajuw.
jeszcze i jeszcze
bezkształtne, wypukłe
domy czarne, obślizgłe, karmione deszczem
napęczńały, jak gąbki,
napuhły,
rozlały śę, rozpełzły rozdęte, stulice
wystąpiły ńa hodńiki z ćemnośći,
zsunęły śę,
pszyćęły kszyczącą ulicę
— ludźe!
— pomużće!
— rozgńotą!
wypłynęły w uśćisku skrwawione wnętsznośći
i bez jęku wylały śę w błoto.
a czarne śćany rosną,
ćągną śę do gury.
zasłońiły całe ńebo,
zakryły szczyty,
jakby ogromne ołowiane hmury
na źemi użądźiły meeting.
ńe będę żył, jak kato, ńi walczył, jak samson.
głud, ktury rośńe we mńe, ćiska mną w gorączce.
był człowiek, ktury ńe jadł, nazywał śę hamsun
i zrobił na tym puźńej sławę i pieńądze.
na wytartej kanapie, skręcony w sześć
leżę prężąc do gury zśińały profil.
dźeń odhodząc wył długo zjeżywszy szerść,
a teraz noc mi śpiewa swe dźiwne strofy...
zaraz sufit bez szmeru zsuńe śę w pokoju.
pszygńeće pomaleńku
ćiho i jasno.
wolno tynk śę na śćanah rozdwoił,
jakby pokuj wargami mlasnął.
śćan rozmokńętyh bezzębne dźąsła
poruszyły śę wolno.
żują cmokając.
nagle stuł po podłodze zapląsał
i piec podskoczył, jak pajac.
coraz bliżej i bliżej zsunęły śę śćany.
ńe odephnąć rękami pełznącyh tapet.
ćiho...
na palcah...
jak pies śćigany...
już tylko za parapet...
TERAZ!!
a ku ku!
głową w duł.
cztery okna
i
trrrah!
o miękki asfaltowy materac.
polećało.
zatańczyło.
upadło.
i jeszcze
odbity, jak od gutaperkowej posadzki
lecę.
odskakuję od gzymsuw, jak piłka,
z deszczem
i w gurę wystszelam świece.
gumową czaszką o bruk
i wyżej
hop!
odbijam śę zpowrotem.
do gury i na duł.
z rozpostartymi rękami lecę pod strop
i znowu na źemię spadam.
już myśli, jak kobiety, walą śę z nug,
oćężałe,
jak kłęby w zbużonym ruszće.
jeszcze hwila i czaszka tszaśńe o bruk.
— pomużće!
— pomużće!!
— pomużće!!!
pszybiegli wystraszeńi.
otoczyli kołem.
w rozpostartego wparli pszerażone oczy.