Pieśń o głodźe - Bruno Jasieński (zdigitalizowane książki .TXT) 📖
Krótki opis książki:
Ponad sześciusetwersowy poemat, w dużej części utrwalony zgodnie z zasadami zapisu fonetycznego.
Bruno Jasieński w swojej „Pieśni o głodzie” (1922) za nic zdaje się mieć zasady ortograficzne. Cały tekst, poza krótkim fragmentem „Śpiew maszyńistuw”, zapisana jest dość uciążliwą w odbiorze pisownią fonetyczną. To utwór chaotyczny i przesycony metaforami. Jest wyrazem radykalizacji poglądów poety na kwestie polityczne i przedstawia wzburzony proletariat. Tekst spotkał się z niechęcią krytyki, a największy sprzeciw wzbudził u Stefana Żeromskiego, który zarzucił Jasieńskiemu krzywdzenie kultury narodowej. Z powodu negatywnych recenzji autor zaprzestał futurystycznych eksperymentów i wyemigrował z kraju.
Przeczytaj książkę
Podziel się książką:
- Autor: Bruno Jasieński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Liryka
Czytasz książkę online - «Pieśń o głodźe - Bruno Jasieński (zdigitalizowane książki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bruno Jasieński
ńeba.
jak może każdy z nas,
co dźiśaj tańczą,
stać sę martwym,
śmierdzącym,
po kturym śę skrupulatńe wykadza zakrystję.
nas,
z kturyh każdy sam jest żyjącą monstrancją
na serca swego białą euharystję.
pozdejmujće ih z kszyżuw!
ńeh źemią kroczą
ći,
co hćeli pszez wieki umierać za nas.
żyće cudownym sokiem trysnęło nam w oczy,
jak pod nożem dojżały ananas!
... z pszyczajonyh zaułkuw w noc ku spelunkom
czarna zmowa wypełzła,
wije śę, jak skorek.
pohwyćili mńe z tyłu!
wiążą!
ratunku!!
na głowę mi wćągają straszny czarny worek!
pszyszła noc głuhońema i w głowah śadła,
małe kaszlące serce pszyćisnęła ręką.
słyszę!
źemia już dudńi od stup, jak kowadła.
tszymajće!
tętna mi pękną!
z daleka jeszcze.
słońce głowy im paży.
olbżymi głodńi ludźe, czarńi od maszyn!
idźeće,
wiem.
ńe patszće!
ńe tszeba tważy!
każdy z was będźe mesjaszem! !
o wyksztuś śę z twyh piwńic,
wywal śę na wieżh,
jak krew buhńij pszez okna i wszystko zalej
tłumie hamuw,
co ńebo głowami dźurawisz!
jakie ogromne może wyobrażeń!
jakie cudowne dale!
serce olbżymie w krtańi stanęło i skacze.
wypluję pod nogi, w piah wam.
idźeće!
kszyczeć ńe mogę!
ogromńi w zoży pożodze.
trup muj
krwawy,
stratowany,
czerwony,
jak łahman,
z kturego może szmatę na swuj sztandar udrą,
w śmiertelnym zapatszeńu leży wam na drodze,
po kturej pszehodźiće
w JUTRO!
II
w maju,
w zaźeleńonej słonecznej stolicy
spacerowały po trotuarah kobiety dźeći i żołńeże,
gdy nagle
z buhającej aorty pszeczńicy
bęben udeżył.
szli kolumnami,
za rogiem ginęli
szereg za szeregiem rytmiczny i twardy
na pierśah szarych, żołńerskih szyneli,
jak kwiaty,
czerwieńały czerwone kokardy.
za szeregami uliczńicy
z kszykiem i świstem
gońili tańczący,
wyżucali czapki.
ulice śę kłańały białe i czyste.
w wypiekah słońca opadały kwiatki.
pszehodźiły kompańje ruwno, jak na mustsze,
bez komendy tszymały swuj cudowny krok,
wszyscy porwańi jednym
miljonowym
spazmem.
i w tłumie błysk bagnetuw odbił śę,
jak w lustsze
i zahłysnął śę cały dźikim entuzjazmem.
na ulice tłumy jasnyh roześmianyh ludźi
wyżygały na słońce obdrapane domy.
panny. służące. prostytutki
uśmiehają śę do śebie,
jak znajome,
i serca pod bluzkami tłuką im,
jak gongi.
na gmahu poczty i telegrafu
rozwińęta
olbżymia czerwona horągiew
na wszystkih piętrah stukające aparaty
wyżucają podłużne papierowe świstki:
wieść na cztery końce świata
wszystkim. wszystkim. wszystkim.
w tokio zdenerwowany japoński mikado
odbiera rozedrgane, dzwońące depesze
i rozmawia iskrami z londynem
że wyrosły już, zagrażając zagładą
światu
czerwone ręce proletorjatu.
a wieczorem
z czarnego oszalałego miasta,
z katedry,
ćemnymi zaułkami wśrud śpiewuw i świstu
w pole płaszcza kryjąc tważ
ućekał hrystus,
gdy nagle tłum go na placu
dopadł.
pohwyćili ze ręce.
zawlekli.
czarńi obdarći ludźe od kielńi i łopat.
zaćągnęli kszyczącego,
boso,
na rug,
na miejscu samosąd.
kuharki zahrypńęte podnośiły pięśći:
— za naszą kszywdę!
— za nasze curki, co śę poszły po hotelah łajdaczyć!
— za nasze stare, sharowane matki!
— za naszą hańbę pszepłakanyh mąk,
— kturąś dzwonkiem zagłuszał i karmił opłatkiem!
kułakami, laskami zabili, zatłukli.
poturbowane, umęczone ćało
upadło pod razami spracowanyh rąk.
w tym samym czaśe,
kiedy dusza moja w kaloszah «treugolnik»
w warszawie,
w natłoczonym kińe,
śćiśnęta
prużno czekała zbawieńa.
w środku detektywicznego włoskiego dramatu
odńehceńa zerwała śę lenta
i na płutńe wśrud śmiertelnej ćiszy
ukazała śę ta sama scena.
kszyk powstał na sali i pańika.
żućili śę w popłohu do dżwi.
mężczyźńi tratowali kobiety.
prużno ćiskał śę pszy aparaće mehańik,
a gdy wreszće zapalono kinkiety
na ekrańe zostały czarne plamy krwi.
po ulicah snują ludźe jacyś,
ćeńe prawie
i giną zańim słowo śę głośno wymuwi,
a w oświetlonej sali tow. hygieńicznego
histeryczne studentki i gawiedź
oklaskują źewającą estradę,
z kturej kłańał śę glinka i kohał śę tuwim
tważe krwią im zahwytu nabiegły
nalane.
czekajće, tważe te, skądś znam!
to tłum ten sam,
ktury we mńe w zakopanem
rozjuszony w bezbronnego ćiskał jajka i cegły.
i kiedy żegnany oklaskami shodźił ostatńi błazen,
wszedłem wolno na estradę
i powiedźałem prawie ze smutkiem.
— panowie,
— ńic ńe wieće.
— dostałem depeszę.
— dźiśaj wyjeżdżam.
zdaję śę że ńikt śę ńe rozpłakał.
było ćiho.
ktoś zaczął bić brawo.
wyszedłem wolno na ulicę.
dorożka odwiozła mńe na dwożec.
kłańały śę latarńe ńewiadomo po co;
gdy poćąg szyby okien hustką dymu czyśćił.
shyleńi pod piecami
majową nocą
śpiewali na zwrotńicah czarńi maszyńiśći.
Informacje o nowościach w naszej bibliotece w Twojej skrzynce mailowej? Nic prostszego, zapisz się do newslettera. Kliknij, by pozostawić swój adres e-mail: wolnelektury.pl/newsletter/zapisz-sie/
Śpiew maszyńistuw
słońce pszygńutłszy kolanem, skury dymiące śę połće
długo do mięsa obdźerał nasz pokrwawiony scyzoryk.
w noce bezgwiezdne majtkom na świata płonącym drednouće
tważ wylizały do krwi nam zoży czerwone ozory.
nam-li wyrosłym w trudźe pod wśćekłą zdażeń ulewą
błądźić po możah uńeśeń w gwiezdne wsłuhanym kapele?
zgodnym wyśiłkiem twardyh rąk rozhuśtamy w lewo
czarńi, maleńcy ludźe źemi olbżymi propeller.
patszył na wszystko z gury nasz bezpartyjny pan bug.
płakał nad nami deszczem, aż wreszće krwią śę wysmarkał.
gdy walec wiekuw gńutł nas, krwi naszej twardyh jambuw
słuhało stare słońce łyse, jak łeb bismarka.
długo świećiło w ślepia nam, purpurowym mużynom,
w mordy zwęglone w hutah, do kturyh pszyrusł kopeć.
gdy go, zwleczone na źemię, nuż robotńiczy zażynał,
tłum śę na trupa żućił krew buhającą żłopać.
z żyćem rozgranym pod ręce na świata szerokie trakty
wyszliśmy rano, śpiewając, z płahtą koloru flamingo.
paszcz wytoczonyh mitraljez suhe rytmiczne antrakty
w krtań zabijemy z powrotem kulą wyplutą z brauninga.
kto nam, kto nam teraz drogę zagrodźi samym?
wszystko zmiażdżymy butami piękńi, ogromńi i ludzcy.
miejsca! gromada idźe. proletarjacki samum!
czapkami drogę wymośćił taneczny krok rewolucji.
świat postawiony pod śćanę, jak mały, blady człowieczek,
mrugał bezradńe oczkami, gdy kolbyśmy wzńeśli do ramion.
płakał zmartwiony hrystus o dusze swoih owieczek