Pamiętniki włościanina - Jan Słomka (bibliotek cyfrowa TXT) 📖
Pamiętniki galicyjskiego chłopa, wieloletniego wójta wsi Dzików, obejmujące okres „od pańszczyzny do dni dzisiejszych”.
Pierwsze wydanie Pamiętników włościanina, opublikowane w roku 1912, prócz wspomnień osobistych oraz wątków historyczno-politycznych zawierało przede wszystkim uporządkowany, szczegółowy opis życia nadwiślańskiej wsi. Domy mieszkalne, ich wyposażenie, chłopskie ubrania, fryzury, codzienne zajęcia domowe, narzędzia rolnicze, uprawa roli i hodowla zwierząt, różne rodzaje rzemiosł i handlu, relacje chłopsko-żydowskie, zabawy, wesela, święta, wychowywanie dzieci, choroby, zabobony, praktyki religijne, ceny ziemi, towarów i usług — słowem, kopalnia wiedzy o wsi polskiej w zachodniej Galicji w drugiej połowie XIX wieku.
W roku 1929 Jan Słomka opublikował drugie wydanie książki, poszerzone o trzy rozdziały opowiadające o latach pierwszej wojny światowej, upadku rządów austriackich, tworzeniu polskiej władzy i pierwszym dziesięcioleciu niepodległej Polski. Swoje życie, życie swojej wsi oraz zmiany, jakie dokonały się w ciągu prawie 70 lat, przedstawia nam autor, który chodził do szkoły „wszystkiego dwie zimy”, ale radził sobie na swoje potrzeby wystarczająco. „Umiem czytać, pisać i porachować, jak mam co”.
- Autor: Jan Słomka
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Pamiętniki włościanina - Jan Słomka (bibliotek cyfrowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jan Słomka
Miałem np. raz, koło roku 1870, prosięta od trzech samor, ładne wieprzaki, a trudno było je sprzedać. Żona namawiała krewnych i sąsiadów, żeby je rozkupili po 50 centów, jednak i tej kwoty nikt nie chciał dać, więc zarzynało się po jednemu na domową potrzebę. Dzisiaj by za takie prosięta brało się z łatwością po 16–20 zł.
Za gęś płacili dawniej 50–60 centów, dzisiaj trzeba dać 4 do 5 zł. Kurę kupił za 20–30 centów, dziś dają 2 do 3 zł. Cena jajka kurzego była 1 cent albo półtora centa, dzisiaj 8–10 groszy.
Podałem powyżej tak dawniejsze, jak i dzisiejsze ceny wiejskiego inwentarza żywego, bo jakie były ceny na obszarach dworskich, nie mam o tym dokładnych wiadomości.
*
Nic dziwnego, że przy dawniejszym sposobie gospodarowania brak było chleba i z małym wyjątkiem każdego roku był przednówek86; a — jak starsi opowiadali — dawniej nieraz spadała taka klęska głodowa, że nawet za pieniądze nie można było zboża kupić.
Dziadek mój i ojciec nieraz mówili, że gdy głód dokuczał i nie było ani ziarnka w domu, to gospodarz wybierał się z pieniędzmi, aby gdzie parę garncy jakiegokolwiek zboża kupić i domowników pożywić. Chodził od wsi do wsi, od miasteczka do miasteczka, a dzieci zgłodniałe wyglądały tymczasem ojca, jak zbawienia. Ten nareszcie po długiej wędrówce powracał, bywało jednak, że wobec zbiedzonej głodem rodziny rzucał na stół pieniądze, bo zboże nigdzie nie dało się kupić. Wtenczas wszyscy domownicy uderzali w płacz, jak na organach. Opowiadali też o takim nieurodzaju, że jednego roku ze dworu dzikowskiego pożyczano chleb w klasztorze oo. Dominikanów w Tarnobrzegu.
Ludzie na przednówku żywili się perzem i różnymi chwastami, a dziś nie mamy już nawet wyobrażenia o tych dawnych przednówkach i klęskach głodowych.
Zresztą jak sam z dzieciństwa pamiętam, chleba u każdego gospodarza, większego czy mniejszego, było zwyczajnie skromnie. Bochenek napoczęty był zawsze chowany i chleb był udzielany dzieciom i służbie. Brak pożywienia uczuwać się dawał co rok prawie na przednówku, tj. od wiosny do żniw. Zboże i inne produkty podskakiwały wtedy w cenie prawie drugie tyle i były do nabycia jedynie u Żydów, którzy zbierali je od gospodarzy już od żniw przez jesień, najczęściej za wódkę, a na przednówku dobrze spieniężali, wystawiając w czasie targów na rynku w workach. A koło tych worków kręciła się wtedy głodna rzesza więcej niż w innych stronach rynku, kupując zboże na garnce lub kwarty, jak kogo stać było.
W dobrych też czasach zboże i ziemniaki rzadko bywały tańsze niż obecnie. Tylko z nowego i przy bardzo pomyślnych zbiorach było pod dostatkiem żyta i do takich tylko czasów mogło się odnosić przysłowie: „Na Matki Boskiej Zielny — chłop chodzi jak cielny” (tj. najedzony).
Więc chleb był zawsze bardzo szanowany, każdy wyzbierywał starannie kłoski na swoim polu, bo uchodziło to za grzech, gdyby je na ściernisku na zmarnienie zostawił, a chudobniejsi87 zbierali je na pańskim i szukali ziemniaków na kopniskach, mówiąc, że się im to lepiej opłaci niż chodzenie na zarobek.
Za grzech też wielki uważali zmiatanie okruszyn chleba na ziemię, a jeżeli ktoś okruszynę taką zobaczył na ziemi, to ją podnosił i całował, przepraszając w ten sposób dar boży za zniewagę. Łopatę do wsadzania chleba i pomiotło do wymiatania pieca chlebowego gospodyni stawiała zawsze do góry, bo na łopacie były resztki ciasta i mąki, więc nie należało walać ich po ziemi; przy tym przestrzegali pewnej czystości przy przyrządzaniu pożywienia.
*
Grozę głodów podnosiły dawniej liche drogi. O kolejach żelaznych nie było jeszcze słychać, za mojej pamięci dużo ludzi umarło i kolei nie widzieli. Mówiono tylko, że idzie kolej żelazna z Krakowa do Lwowa, na której jadą ludzie. Byłem już wtedy samodzielnym gospodarzem, gdy mnie doszła ta cudowna wiadomość. Zebrała mnie ochota, żeby tę kolej zobaczyć i zgodziłem się prawie za pół darmo z Żydami do Dębicy „na zróckę”, tj. miałem ich tam zawieść i nazad wracać. Miałem wówczas to szczęście, że dojeżdżając do Dębicy, widziałem, jak szedł właśnie pociąg, a potem na stacji dosyć się napatrzyłem urządzeniom kolejowym i po powrocie miałem co opowiadać żonie i domownikom. Do Tarnobrzega wybudowano kolej z Dębicy dopiero w 1887 roku88.
Droga zatem po większej części była zła i trudna do przebycia i gdy się ktoś wybierał np. do lasu, trzy mile odległego, to jechał więcej jak dwa dni, podczas gdy teraz w kilka godzin tę drogę po szosie przejedzie. Skoro więc w jakiejś okolicy nie było urodzaju — czy to, że rok był mokry lub nadzwyczaj suchy, czy też skutkiem gradobicia lub innej klęski elementarnej, to zanim dawnymi drogami dostawił ktoś zboża, głodny tymczasem umierał.
*
Wsie nadwiślańskie trapiły też straszliwe wylewy Wisły. Jeżeli nie były one dawniej częste, chociaż wały były bardzo niskie, to dlatego, że po gruntach, łąkach i lasach pełno było dołów i bagien, z których woda cały rok nie schodziła i rzeki były nieuregulowane. Dopiero gdy zaczęto rznąć rowy, aby wody stojące do Wisły odprowadzić i bagna osuszyć i gdy zaczęto rzeki regulować, wtenczas zaczęła woda na Wiśle raptowniej wzbierać i wały okazały się za niskie.
Pamiętam jeden tylko taki wylew, mianowicie w roku 1879. Wtedy stan Wisły był taki, że woda przelewała się przez wały, a pod Dzikowem przerwała je na długości prawie pół kilometra i zatopiła wszystkie wioski nad Wisłą aż po Sandomierz, zrządzając wielkie spustoszenie w gruntach i domach.
Woda w jednym miejscu wydarła doły, w drugim naniosła piachu. Mikołajowi Mortce w Dzikowie zabrała dom i wszystkie budynki, a w miejscu, gdzie stały, wyrwała taki dół, że głębokość jego trudno było zmierzyć.
Było to wprawdzie w czas na wiosnę, kiedy jeszcze pola nie były obsiane, mimo to szkody były tak znaczne, że się zdawało, że ludzie nie będą mogli za kilka lat wygrzebać się z biedy. Tymczasem w paru tygodniach przyszła niespodziewana pomoc, a to dzięki śp. hr. Janowi Tarnowskiemu, który dla dotkniętych powodzią wyjednał u rządu wysokie zapomogi i dawał je też z własnych funduszów, każdemu według poniesionej szkody, tak że każdy mógł grunt zepsuty naprawić, obsiać i potrzeby domowe częściowo zaspokoić. A co ważniejsze, rozpoczęły się niedługo roboty koło lepszego obwałowania Wisły i dziś wały są tak wysokie, że zabezpieczają przed najwyższym stanem wody. Gdybyśmy mieli dawniejsze wały, to obecnie po regulacjach, gdy woda raptem wzbiera, za każdym zbiorkiem mielibyśmy wylewy, tak że mało kto utrzymałby się przy gruntach nadwiślańskich.
Ale po drugiej stronie Wisły, w b. Królestwie Polskim, dotąd nie ma dobrego obwałowania, bo prawie co roku topi tamtejszych włościan woda i to nieraz w czasie żniw. Przy wielkim wezbraniu wody Wisła tam zalewa wielkie przestrzenie, tak że jak okiem sięgnąć, nic więcej nie widać, tylko krzaki i domy stojące w wodzie, i słychać przy tym ryk bydła i wołanie ludzi o ratunek, aż groza przejmuje. I to, jak dawniej bywało, tak i teraz jeszcze się powtarza.
*
Klęski straszne sprowadzały też pożary. Strach przed nimi był szczególnie w lecie, gdy przyszła posucha.
Powstawały najczęściej przez nieostrożność: przy suszeniu konopi i w piecach chlebowych, z palenia tytoniu, przez dzieci, gdy zostawały w domu bez dozoru i bawiły się ogniem, od piorunów albo też ogień był podłożony ze złości zbrodniczą ręką. Szerzyły się zaś szczególnie dlatego, że domy były gęste, zbite w kupę i kryte strzechą.
W Dzikowie za mojej pamięci było kilka pożarów. Najwięcej ucierpiały od nich „Piaski”, tj. część Dzikowa stykająca się z miastem i najgęściej zabudowana. Największy był tu pożar koło roku 1875. Zajęło się wtedy u gospodarza, który w żniwa woził snopki do stodoły i palił fajkę, a zgorzały prawie całe „Piaski”. Następnie spaliło się tu kilka domów w czasie pożarów miastowych, jak również w roku 1890 wskutek pożarów, które parokrotnie wybuchały z niewiadomych przyczyn. Zresztą w różnych latach były w różnych stronach Dzikowa pożary, którym uległy pojedyncze zabudowania, dwa takie pożary były od pioruna, jeden spowodowany przez dzieci, trzy z niewyśledzonych przyczyn.
Ale gdzie indziej pożary bywały większe, całe wsie ze wszystkimi zbiorami szły z dymem i zostawał tylko popiół. Z okolicznych wsi spalił się tak za mojej pamięci: Mokrzyszów, Sobów, Stale, Furmany, Grębów i żadna wieś nie była wolna od tej klęski.
Rozmiary jej powiększało jeszcze to, że domy wtedy były nieubezpieczone od ognia, a jeżeli były ubezpieczone, to na małą kwotę, bo gdy budynki były warte np. 2000 reńskich, to ubezpieczali je na trzy, cztery stówki, żeby wielkich premii89 nie płacić.
Po pożarach takich chodzili i jeździli po okolicznych wsiach pogorzelcy „za wspomożeniem”, zbierali: słomę na pokrycie nowych domów, zboże na chleb, przyodziew, pieniądze, a każdy takiego pogorzelca czymś wspierał. Niejeden chodził tak za wspomożeniem i dwa lata, zapuszczał się do coraz innych wsi, więc mógł nawet zebrać więcej, niż stracił.
W Tarnobrzegu pamiętam trzy wielkie pożary, pierwszy i największy w roku 1862. Ten wybuchł w nocy z 5 na 6 czerwca. Wiatr był wtedy ku Wiśle, a ogniem tak rzucało, że nawet za Wisłą siedzieli ludzie na dachach, żeby tam do pożaru nie dopuścić. Zgorzało wtedy całe miasto, a że domy były tylko drewniane, kryte gontem, a nawet słomą i nie było nawet podmurówek, bo przyciesie90 spoczywały tylko na klocach drewnianych lub na kamieniach, więc po pożarze miasto tak się przedstawiało, że gdyby nie sterczące kominy, to można by pługiem wjechać i wszystko zaorać. Spalił się wówczas i kościół oo. Dominikanów.
Spalił się też dworek Jachowiczów w Dzikowie, który stał przy kościele, na tym placu, gdzie dziś znajduje się szkoła powszechna żeńska. W popiół obróciły się — jak mówią — pamiątki rodzinne Jachowiczów, a w szczególności po Stanisławie Jachowiczu91, sławnym poecie i nauczycielu, który się tu urodził i wychowywał.
Po pożarze tym opowiadano na różnych schadzkach i zabawach, że był on karą bożą za bluźnierstwo, jakiego się mieli Żydzi dopuścić, urządzając w mieście na szyderstwo przedstawienie z męki Chrystusa Pana92.
Następne pożary, w roku 1884 w jesieni i w roku 1888 w lecie, częściowo miasto zniszczyły.
Po każdym z tych pożarów miasto lepiej się odbudowywało, podnosili się przede wszystkim Żydzi i handle żydowskie. Pierwsze też murowane domy budowali bogaci Żydzi.
Teraz i po wsiach pożary są rzadsze. Domy bowiem, stosownie do ustawy, budowane są od siebie w pewnej odległości i kryte są ogniotrwałym materiałem. Istnieją też wszędzie straże ogniowe.
Nadto teraz mało się trafi, żeby budynki nie były ubezpieczone od ognia i po większej części ubezpieczają je według wartości. Jeżeli teraz zajdzie pogorzelec za wspomożeniem i narzeka, że wszystko stracił, to mu mówią: „Czemu się nie asekurujecie?”, wypowiadają mu niedbalstwo pod tym względem i zwyczaj chodzenia za wspomożeniem znika.
*
W ogóle lata dawniej — jak zapamiętałem — bywały bardziej mokre i mrozy silniejsze niż dzisiaj. Z wiosną trudno było wjechać w pole, bo dużo było wody ze śniegu, a brak było rowów i spustów, więc gdzie woda stanęła, tam stała. W lecie też trudniej było o pogodę i żniwa były utrudnione. Na plony więc lepsze były lata suchsze niż mokre, i mówili wtedy, jak i teraz mówią: „Lepszy rok suchy, bo nie traci chleba”. W zimie bywały bardzo wielkie śniegi, drogi bywały nimi tak zawalone, że przejazd gdziekolwiek był niemożliwy, i było więcej szarwarków na odgarnianie śniegów z dróg i rozbijanie zasp śnieżnych niż na naprawę dróg w lecie. Wozy zimą były zarzucane, a używano tylko sani, które teraz u gospodarzy są rzadkie. Bywały też większe mrozy, okna przez zimę były jak okute lodem, stajnie musiały być otulone, ptaki padały z zimna i dzikie zwierzęta cisnęły się do zabudowań.
Służba dworska i najemnicy dzienni. Flisactwo. Bandosy. Przemytnictwo. Furmanienie. Rzemiosła i przemysł domowy: tkactwo, sukiennictwo, krawiectwo i kuśnierstwo, szewstwo i rymarstwo, wyrób kapeluszy słomkowych, kowalstwo i kołodziejstwo, bednarstwo, koszykarstwo, garncarstwo i strycharstwo, młynarstwo, olejarnie, garbarnie, maziarnie, miśkarze, druciarze, uwagi o rzemiosłach i przemyśle domowym.
W czasach pańszczyźnianych każdy prawie gospodarz, mniejszy czy większy, trzymał sługi, zwłaszcza gdy dzieci nie miał jeszcze podrosłych. Na kmiecych gospodarstwach bywało zazwyczaj czworo służby, mianowicie: parobek, dziewka, wyrostek i pastuch; na zagrodniczych dwoje, a przy ówczesnym sposobie gospodarowania dla żadnego z nich nie brakło obowiązku i zajęcia.
Sam gospodarz miał też dość pracy: orał, siał, kosił, czasem przy żniwie brał się i do sierpa, zwoził plony z pola, w zimie zaś młócił, rznął sieczkę, jeździł do lasu po drzewo, chodził koło koni, a jak miał na tyle dzieci i czeladzi, to nimi zarządzał i wyznaczał im robotę. Rznięcie sieczki odbywało się zawsze już wieczorem lub do dnia przy świetle w izbie.
Gospodyni również dzień w dzień miała zawsze niemało pracy i krzątaniny, należało do niej bowiem gotowanie, pieczenie chleba, cała robota koło przędziwa93, nie kończąca się nigdy; dalej należało do gospodyni pranie, wreszcie wychowanie dzieci i chodzenie koło krów, świń i drobiu.
Parobek wykonywał wszystkie te roboty, co gospodarz, tj. robił wspólnie z gospodarzem, a nawet jak był dobry, to miał powierzony po części nadzór nad drugimi domownikami. Ta tylko była między nim a gospodarzem różnica, że gospodarz mógł w każdej chwili odejść od roboty i spocząć sobie, parobek zaś musiał zawsze robić, co do niego należało.
Dziewka znowu robiła wszystko to, co i gospodyni, tj. pomagała gospodyni, a prócz tego musiała
Uwagi (0)