Wielki zmierzch - Cezary Jellenta (darmowa biblioteka cyfrowa txt) 📖
Wielki zmierzch to pamiętnik młodopolskiego pisarza i krytyka literackiego Cezarego Jellenty z pierwszych miesięcy I wojny światowej. Przedstawione w nim doświadczenia cywila — warszawiaka z niepokojem zerkającego na każdy nagłówek prasowy zostały wzbogacone o głębokie refleksje natury filozoficznej i liczne odwołania do sztuki. Na niemalże każdej stronie ujawnia się artystyczna wrażliwość Jellenty oraz jego ogromna erudycja.
Jellenta w Wielkim zmierzchu wojny nie widzi. On ją ogląda niczym spektakl teatralny. Wprawionym okiem zwraca uwagę na detale, jednocześnie ogarniając całość. Uważnie śledzi każde drgnienie, gest, dokładnie analizuje każdą scenę, szukając dla niej uzasadnienia w dalszych częściach „sztuki”. Wsłuchuje się w muzykę dział. Dla niego „działa brzmią barytonem, okna zaś odpowiadają chrapliwym basem”.
- Autor: Cezary Jellenta
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wielki zmierzch - Cezary Jellenta (darmowa biblioteka cyfrowa txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Cezary Jellenta
Daleko więcej poruszyła naszą publiczność tragedia Reimsu140. Bombardowanie katedry, godnej, aby mównicą Boga była, wstrząsnęło światem. Echa tej kanonady141 odezwały się w uderzeniach wszystkich serc, mających podziw dla tego, co króluje ponad wiekami.
Z początku wierzyć nie mogłem, żeby bezeceństwo142 Hunów143 nowoczesnych aż tak daleko zajść mogło. Przepowiadałem odwołania, sprostowania i sprzeczałem się.
Nawet gdy z wszystkich krańców Europy doszły pomruki gniewu i oburzenia — jeszczem nie dawał144 im wiary. Spiorunowany umysł nie mógł objąć potwornego ogromu tej klęski i bronił się dowodom, iż ona stała się naprawdę. Jakże to, więc ci dorobkiewicze, co przez górę swego skąpstwa przebijają tunel, ażeby dojść do posiadania jakiegoś arcydzieła z cudzego muzeum, poważyliby się burzyć największy arcytwór gotyku, najcudniejszy monument średniowiecznej architektury? Łamać i kruszyć bezcenne rzeźby, najpiękniejsze, jakie świat widział od czasu Fidiasza145 i Praksytelesa146? Obracać w gruzy pradawny chram147 geniuszu francuskiego, najczystszy i najbogatszy wykwit rasy?
Choć nadeszły częściowe zaprzeczenia, fakt najsmutniejszy się sprawdził. Wieże katedry runęły... Z tysiąca bolesnych i łkających opisów, nieraz z sobą sprzecznych, wypływa niechybnie, że brudna dziewka pruska oblała witriolejem148 przecudną twarz królewny — z zazdrości i nienawiści.
Tak jest, dobrze ktoś powiedział: „Niemcy nie wiedzą, jak piękno stworzyć, ale wiedzą, jak je zniszczyć”.
System niemiecki składa się — jak teraz widać jaskrawo — z dwóch zasad: rzucić grozę impetem natarcia i olbrzymim kalibrem dział — oraz zubożyć przez stratowanie najszczytniejszej krasy. Na wszelki wypadek ogołocić, oplwać i oszpecić. Nie wiadomo jeszcze, czy w łapie krwawej zostanie najżyźniejsza połać Francji i miasta, skarbnice Belgii. Na wszelki jednak wypadek dobrze jest tak skazić ich oblicza, żeby nie wywierały uroku i nie czarowały świata.
Zgon katedry w Reims to — żałoba powszechna. Tylko po żywej istocie ludzkiej, po wybranym duchu, po kimś, co był źródłem szczęścia i celem nieskończonej miłości — można tak płakać, jak płaczą po Reims.
Czy przyjdzie Irydion149, co by uknuł spisek pomsty na tę czerń zakutych w żelazo Wandalów?
Ale z tym wszystkim, mam już dość tego rozdzierania szat. Lubię szczerość, a tej dookoła siebie nie znajduję. Znajomi nasi znają przeważnie Reims z etykiet na butelkach Louis Roederera150 i o pięknie katedry dowiedzieli się dopiero z telegramów wojennych, o tym zaś, czym ona była dla gotyku, nie dowiedzą się nigdy — więc po co te jeremiady151?
Jakkolwiek bądź, Niemcy już przegrali — przegrali moralnie. To zaś, że próbują winę zbrodni zwalić na generała Joffra, gdyż on to zmusił jakoby oblegających celować do wież, urządziwszy na nich czaty wojenne — równa się dodaniu do bezeceństwa — kłamstwa czelnego z wysokości tronu.
Natomiast wygrywa koalicja. Powiecie na to: ależ ona jeszcze nie wyparła Niemców z granic Francji, a w Belgii Niemcy srożą152 się coraz okrutniej i podsuwają pod samą Antwerpię.
Pomimo to — powtarzam — zwycięża przymierze ludów napadniętych. Triumfuje zawczasu zasada. Jeśli odrzucić mogły prawie od samych bram Paryża wroga strasznego jak szatan, rozlewnego jak lawa, jeśli krok za krokiem wypierają go mistrzowską strategią — to kto jest sprawcą tego? Także system, ale system wręcz odmienny: entuzjazm idei i patriotyzmu. Nad brandenburski dryl okazał się hartowniejszym upór wysokiej kultury.
Jeśli nie zwyciężą ostatecznie, to jednak mężnie i zachwycająco bronią swej egzystencji ludy ducha wykwintnego. Najemnicy i wolontariusze, gwardie municypalne i milicje narodowe okazują się bohaterami; wolny obywatel — zawsze mocniejszy od żołdaka. Ludy cywilne depcą naród militarny, tak plenny, tak zwarty i tak nieubłagany. O ustroje, oparte na wolnym obowiązku patriotyzmu, rozbija się żelazna pięść i stalowa dyscyplina.
Widowisko zaiste pouczające, nowe, ogromne! Od lat wielu, może w ogóle po raz pierwszy, odkąd zapanował butnie i ordynaryjnie Mars153 — Goliat154, widzimy Dawida155, jak rozwala mu wielki łeb kamieniem z swej procy.
Jest się czym radować i nad czym unosić. Z dymu popiołów i kurzu krwi bratniej wstają wielkie radosne prawdy. Do czci swej przywróconą została wielkość oświaty, równości i braterstwa. Oto, gdzie świtają promienie prawdziwej zorzy.
Nie bądźmy idealistami i nie kosztem złudzeń cieszmy swe serca wspaniałym widokiem. Tu nie masz nic idealnego — lecz zwyczajny społeczno-polityczny fakt. Związek szczep synów z matką ziemią z jednej strony, a z drugiej stosunek niewolnika do despoty. To tylko dwie różne formy spójni; pierwsza z natury swej dokazuje cudów, druga, zbudowana na materialnych liczbach i niskich instynktach, srogi zawód czyni.
Przed nami dokonuje się jeden z wielkich etapów uświadamiania się ludzkości; nazwać go można uczciwie „postępem”.
Jeśli Niemcy zrzucą z siebie kiedy jarzmo pruskie, to niewątpliwie sami, jako tak dobrzy uczniowie rozumu zachodniego — zrozumieją, że bogini jutra staje po stronie narodów liberalnych.
Będzie to wielka lekcja polityki, udzielona przez historię. Do lekcji tej zasiada mistrzyni w krwawej todze, z krwawymi włosami i krwawymi dłońmi. Umyć ich nie ma gdzie. W jakiejkolwiek rzece je zanurzy, w Sekwanie, Marnie, Wiśle, Sanie czy Niemnie, wszędzie krew i tylko krew.
Bądźmy dumni i szczęśliwi, że patrzymy własnymi oczyma na najkrwawszą kąpiel, jaką pamięta ludzkość. Inne rodzaje dumy i szczęścia już się przeżyły.
Unikam patosu — choć doprawdy zdaje się, że wojna dzisiejsza zwróciła nam ukradzione przez kramarzów prawo patosu!
Koniec wrześniaRozgłosiłem formułę taką: Anglia to jest moralnym sprawcą wielkiej, historycznej odezwy naczelnego wodza. Ona to, ażeby upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu, tj. ażeby osłabić jednocześnie Niemcy i Rosję przez obcięcie im dzielnic polskich, nazwała to dowcipnie „zjednoczeniem — Polski”. Koncepcja niewątpliwie przemądra, przypuściwszy oczywiście, że ziemie te uzyskają samodzielność. W przeciwnym razie bowiem, gdyby miały być połączone pod berłem rosyjskim — byłoby to tylko bezcelowe wzmocnienie Rosji, w dodatku mało korzystne dla Polski. W tym widzieć można rękojmię156, że Polska naprawdę odżyje jako organizm państwowy, dość niezależny, i że Anglia czuwać nad tym będzie.
Z powodu tej wiary w geniusz polityczny Anglików i w to, że wszelkie swoje programy na przyszłość opierają w ten sposób poniekąd na Polsce — nazywają mnie anglomanem. Zarzut — śmieszny; zrozumienie czyjegoś wielkiego rozumu i twórczego egoizmu nie równa się bynajmniej idealizowaniu.
Anglia jest krajem najwyższej kultury i sztuki ubierania swego samolubstwa w najpiękniejszą formę. Co może być piękniejszego nad hasło wyzwolenia ludów uciemiężonych lub skrzywdzonych? Jest to szczytna obłuda, która powinna nas zadawalać. Niech każda operacja na żywych ciałach państw ujęta będzie w kształt idei wyswobodzenia kogoś, a na pewno suma wolności i szczęścia wzrośnie.
Anglia ma prawo mówić o szlachetności swoich pobudek i celów. Zniewoliła wprawdzie pół świata, ale żadnemu ze zgwałconych narodów nie odebrała duszy, nie wypaczyła go. Taki imperializm jest złem najmniejszym, w wielkiej tablicy wywisekcji, które wzajemnie na sobie spełniają ludy.
Anglia jest dziś taką samą hipokrytką, jak wtedy gdy Byron157 urągał jej demonicznie rozśmianymi oktawami Don Juana, i jak wtedy gdy Herbert Spencer158 nazywał, w końcu swej Etyki, jej pobożne modły preludiami do przywłaszczania sobie cudzych ziem. Ale Niemcy za to, wydawszy Fichtego, Kanta i Schilera159, wydały przez usta Mommsena160 hasło: ausrotten161; w tym już obłudy nie ma.
Tak — jestem do szpiku kości anglomanem — bożyszczami moimi jak dawniej: Szekspir, Byron i Shelley.
Wolę psychę brytańskiego bankiera czy kupca niż duszę filozoficzną współczesnego Niemca, który niebotyczne sumienie Kanta potrafił przetopić na imperatyw mordowania arcydzieł geniuszu ludzkiego.
Jesteśmy narodem głupiutkim i niepolitycznym. Wąs zawiesisty i mazur posuwisty przeszkadzają nam zrozumieć tę oceanową harmonię egoizmu z wszechświatowością, która uczyniła Anglików najszczęśliwszym z narodów.
1 października, czwartekKomu wola, może tę datę przekreślić i napisać: 2 albo 5 października. Nie chodzi o ścisłość, tę odtworzy sobie każdy, gdy weźmie do rąk rocznik pisma codziennego, jakikolwiek „kalendarz wojenny” lub plikę dodatków nadzwyczajnych.
Dość, że to początek października, jesień przedwczesna, zimna, wichry nieustannie dmą przez tęgie, prawie forteczne mury mego hotelu (hotelu pod Dzwoniącym Fallosem), że z trudnością pisać mogę. Na ulicach bruk kostkowy do tego stopnia rozmokły i oślizgły, że żołnierze idąc, padają. Patrzyliśmy na to w kilkoro z balkonu na ulicy Mazowieckiej. Biedacy nawykli do dróg polskich lub może sybirskich, czują się na bruku drewnianym, jak na wyszczotkowanej posadzce pana gubernatora.
A więc wojna trwa już dwa miesiące. Co się dzieje we Francji — ocenić trudno. Czy to naprawdę powolne odpieranie Niemców, czy też bitwa, która przeszła w stan przewlekły i nigdy nie wyjdzie ze stanu „remis”, nierozegranej? To pewna, że walki nad rzeka Aisne ciągną się od trzech tygodni — bez wyraźnego rezultatu.
W Belgii jednak rezultat jest aż nadto uchwytny. Niemcy prą naprzód, do morza, do Antwerpii — z uporem nieznanym w dziejach, zgrozą, która dech zapiera czytającemu o ich postępach. Jeszcze nie zmilkła pierwsza żałoba świata nad zburzoną katedrą w Reims, jeszcze się nie roztoczyły przed nami wszystkie straszliwe i potężne opisy łotrostwa nad łotrostwami, jeszcześmy nie pozwolili sercu swemu rozdygotać się, ażeby dzwoniło swój ból, wściekłość i bezradność, jak dzwony w zwalonych wieżach owej świątyni — a już groźna fala wiadomości nowych, nie mniej okropnych, uderza o nasz smutny brzeg warszawski i opiewa niedaleki upadek Antwerpii.
Sposóbmy się do wytrzymania tego nowego ciosu, a czyńmy to prędko, żeby przypadkiem nie oszaleć. Nie dadzą nam bowiem czasu Niemcy na przygotowywanie się powolne. Antwerpia nie będzie się trzymała długo — już poprzez wszystkie uspakajające biuletyny przewija się jak wąż przeczucie, coś nawet jeszcze gorszego — z trudem tajony fakt, że wielkie, mądre miasto już, już wydaje ostatnie tchnienie. Nikt nie wierzy zapewnieniom o niezdobytości potężnych fortów antwerpskich; wszyscy wierzą tylko w bezgraniczne bohaterstwo Belgów, w Leonidasa-Alberta i w bezowocność jego wspaniałego męczeństwa. Obiecane posiłki angielskie i francuskie nie nadchodzą, bo i skądżeby? Czyżby nagle armie sprzymierzone się rozmnożyły? Czyż można nagle urodzić tylu żołnierzy, ilu wróg posiada złodziejów i grabieżców? Czyż łupieżca nie był po wszystkie czasy plenniejszy i mocniejszy od wojownika?
Jakiś pomruk złości idzie w stronę Anglii, że nie ocala Antwerpii, że nie przysyła wojsk. Nie tak to łatwo! Ludzie, czyż wy nie widzicie, że Wielki Albion162 odwykł od wojny, że rdza niemieckich wpływów i jego nadżarła? Czyż nie rozumiecie, że mowy Asquitha, Grey’a, Churchilla163 dlatego są tak płomienne, że chcą zapalić naród do wojny i że to im idzie opornie?
Jest to chwila szczególnie zła. Bo i do nas Hunowie się zbliżają.
Kartka bez daty— I cóż pan na to?
— Na co?
— Jak to, nie słyszałeś pan?
— Nie, nie słyszałem.
— Jak to, nie słyszałeś pan, o godzinie wpół do szóstej rano?
Słowom tym towarzyszył uśmiech niedowierzania i zarazem politowania. Było w nich prawie coś obrażającego, tak że z chęcią uczyniłbym odwrót i powiedziałbym: „A tak, tak, słyszałem” — ale nie wiedziałem co. Czułem, że trzeba się koniecznie ratować kłamstwem, bo i dwaj uczestnicy naszej rozmowy patrzyli już na mnie z pewnym szyderstwem — ale jak skłamać?
Żeby zyskać na czasie, okopałem się w kłamstwie przedwstępnym, pewny, że niebawem uchwycę wątek zagadki, i odparłem:
— Ależ nie, mogła być najwyżej piąta, i nawet tyle nie: było jeszcze całkiem ciemno.
Z gwałtownych zaprzeczeń wywnioskowałem, że to było na pewno nie wcześniej, jak o wpół do szóstej. Oczywiście, jakieś gwałtowne strzały.
— Ale przecież uprzedzano, że będą burzyli niektóre forty... mają nawet podobno wyciąć Młociny ze względów strategicznych — próbowałem.
— Ładne Młociny! Zeppeliny, nie Młociny, kochany panie!
Zdaje mi się, żem się z lekka zarumienił.
— Przyznam wam, żem się obudził na chwilę, a potem najspokojniej zasnąłem. (I to było wierutnym164 łgarstwem.)
— No, no, winszuję panu takiego snu; przecież całe miasto nie spało. Taka była strzelanina, że mury się trzęsły. Do mnie zleciały się wszystkie baby z całego piętra, w negliżach, w koszulach, w majtkach, żebym je ratował, żeby się schronić w piwnicy.
— Tego to panu rzeczywiście zazdroszczę.
Okazało się w dalszym ciągu, że prawdziwy, rzetelny zeppelin szybował nad miastem. Jedni jeszcze drżeli ze wzruszenia, inni z zachwytem opisywali, jak się różowił i złocił w promieniach zorzy porannej. A potem zaczęli się spierać o to, jak wysoko mógł być. Według jednych tuż nad dachami drapaczów chmur, tak że można byłoby z nim rozmawiać, gdyby nie potężne warczenie śmigieł; według innych zaś tak wysoko, jak obłoki, i wydawał się tylko jakimś maleńkim płonącym cygarem.
Stosownie do „orientacji”, jedni przyrównywali go do czegoś pięknego, inni natomiast do wielkiego, wypasionego wieprza, do brzuchatej świni itp.
Słowem, ludzie wszyscy bez wyjątku, z którymi rozmawiałem, mieli te dwie sensacje: widzieli zeppelina i słyszeli wściekłą kanonadę kartaczownic i szrapneli, usiłujących trafić śmiałka.
Ja zaś, znany ze swojego małego talentu do tęgiego spania — wszystkich tych cudów wojny nie słyszałem i nie widziałem! Muszę teraz albo cały dzień kłamać, albo nie wychodzić z domu.
Mój czuj-duch jest na zawsze skompromitowany...
Chociaż bywając w Dreźnie i Lipsku, widziałem niejednego zeppelina, i jego obraz mam zawsze w wyobraźni przytomny, to
Uwagi (0)