Wielki zmierzch - Cezary Jellenta (darmowa biblioteka cyfrowa txt) 📖
Wielki zmierzch to pamiętnik młodopolskiego pisarza i krytyka literackiego Cezarego Jellenty z pierwszych miesięcy I wojny światowej. Przedstawione w nim doświadczenia cywila — warszawiaka z niepokojem zerkającego na każdy nagłówek prasowy zostały wzbogacone o głębokie refleksje natury filozoficznej i liczne odwołania do sztuki. Na niemalże każdej stronie ujawnia się artystyczna wrażliwość Jellenty oraz jego ogromna erudycja.
Jellenta w Wielkim zmierzchu wojny nie widzi. On ją ogląda niczym spektakl teatralny. Wprawionym okiem zwraca uwagę na detale, jednocześnie ogarniając całość. Uważnie śledzi każde drgnienie, gest, dokładnie analizuje każdą scenę, szukając dla niej uzasadnienia w dalszych częściach „sztuki”. Wsłuchuje się w muzykę dział. Dla niego „działa brzmią barytonem, okna zaś odpowiadają chrapliwym basem”.
- Autor: Cezary Jellenta
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wielki zmierzch - Cezary Jellenta (darmowa biblioteka cyfrowa txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Cezary Jellenta
A przy tym to pragnienie życia! Ta małoduszność żalu, że zostało ono zatamowane i skurczone. O ileż wyższy jest ten prosty, ciężko stąpający wojak!
Prosiłem znajomego oficera, ażeby mi opowiedział wrażenie swoje z jednego z niezliczonych straszliwych bojów w Lubelskiem. Nie chciał opowiadać. Usprawiedliwiał się:
„Jeszcze nie dziś, jeszcze za świeżo. Krótko panu powiem. Wszystko jest niczym wobec tego strasznego huku pękających szrapneli30, tego piekielnego grania świateł i ogni. Tak są częste i ślepiące, że oddychać nie można. Marzysz wtedy o sekundzie wytchnienia lub pauzy. Ale na niebie, w powietrzu nie ma zlitowania. Potwory w ilości niesłychanej, nieobjętej, małe i wielkie, ryczą przez przestwór i sieją zniszczenie, znieruchomiają wzrok, denerwują, dech zapierają, kładą ludzi pokosami. Wszystkie uczucia zbiegają się wtedy w jednym pragnieniu: zostać zabitym. Wielu wówczas przyzywa śmierć, sami nie wiedząc, dlaczego. Pewnie dlatego, że jest tak blisko i że tak boleśnie jest nie umierać, gdy dookoła umierają towarzysze. Ach! Być zabitym!
Budzi się jakaś obłędna solidarność śmierci, stokroć silniejsza od solidarności życia... ”
Dajcież31 i mnie trochę tej solidarności śmierci! Niech życie we mnie nie rozpościera tysiąca swych gałęzi pragnienia, żeby stało się to, co się stać nie może. Po skrytkach mojej wzmożonej cerebracji błąka się francuskie irréparable32. Popęd do istnienia i szczęścia rozrasta się tak bujnie we mnie: to polip, który wypełnia całą moją istotę. To już nie polip, to hydra stugłowa! Rzeczywistość strąca łby jeden po drugim, a one odrastają i nawet mnożą się. Zdaje mi się, że pod naporem tej woli życia europejskiego, gdy zawisła nad ludźmi europejska śmierć, zdolny byłbym do wszelakiej podłości.
Z tego stanu leczy mnie upokarzająca własna myśl, że cała ta olbrzymia spotworniała praca moich żądz jest bezowocna, daremna, bezcelowa. Jeden z najtrwalszych dogmatów, dogmat celu, szepce mi, że szkoda tylu myśli i prężeń, tylu mózgowych procesów i przewalań się jaźni, z których nikomu nic nie przyjdzie i których nawet wypowiedzieć nikomu nie umiałbym i nie mógłbym.
Niewątpliwie jedną z najgłupszych na świecie rzeczy jest duch, gdy woła w chwili głuszy powszechnej, rozum, gdy przeżuwać chce światy, wtedy gdy te światy zamarły lub skamieniały. Świadomość tego upokarza albo i poprawia człowieka, uspakaja go. Układa go do większej drętwoty, tępi w nim najskuteczniej wszystkie paszcze smoczej żywotności.
Całą mocą uczucia pragnę więc wyszlachetnieć.
Dalsze dni sierpniaDroga do pewnej szlachetności i racjonalności stanów wewnętrznych ściele się przede mną. Zawdzięczam ją oprawcom — Prusakom.
Wbijają Belgię na pal, rozdziają, jak ongi Tatarzy — jeńców, nawlekając na wyostrzony, jak dzisiejsza pikielhauba33, kół34. Widowisko straszliwe, które człowieka zabija albo też uzdrawia. Wszelki egoizm wobec niego zdycha; żądza wolności i szczęścia wstydzi się siebie samej na widok narodu bohatera, narodu który jest cały mózgiem i młotem, narodu nielicznego, który sprawia wrażenie wielkiego państwa przez swą wielkość duchową. Ojczyzna Ruysbroecka35 i wielkich mistyków, genialna szkoła malarstwa, kolebka Verhaerena36 i Maeterlincka37, czarna kuźnia i kopalnia węgla z mistycznym niebem poezji arcyludzkiej nad głowami, najprzedniejsze połączenie czarnoty czeluści ziemi z zorzami serafów, nadlatujących zza widnokręgu. Wspaniały, promienny socjalizm Vandervelda38, na którego łączność z rządem i narodem patrząc, wierzy się w jasne proroctwa Jutrzni Verhaerena.
I oto ten naród ćwiartują i łamią kołem.
Zdobyto fort Liège, łaskawej macierzy tylu naszych inżynierów; padły warownie Namuru, zajęto Leuven — oszczędziwszy, o dziwo, ratusz, bezcenny strzelisty filigran z kamienia. Nie pomogły nadludzkie wysiłki i bohaterstwa obrońców, przerwane przez nich tamy i groble, i zatopione sioła. Płaz niemiecki, nawykły do zimnej wody, i tę kąpiel wytrzymał, i jeszcze wścieklejszy, runął na Brukselę. Uszanował jej wielkość i świętość jej kultury nie z własnego popędu, lecz zniewolony przez posła Stanów Zjednoczonych. Za to kontrybucjami wycisnął tę resztę krwi, której nie wytoczył na szańcach twierdz i na polach bitew.
Belgowie chronią się do Antwerpii — ostatnia obrona; wróg grozi Gandawie, a może i wcielonej legendzie — Brugii.
Najazd Hunów dwudziestego stulecia zniszczył prawie całe szlachetne gniazdo Belgów. Groza i okropność, żałoba i spustoszenie, wobec których zamarłoby może pióro Wiktora Hugo39 i Flauberta40.
Żałoba — ale nie upadek. Jakieś niebiańskie siły zaśpiewały w tym narodzie groźbę odwetu. Coś się tam dzieje takiego, taki upór, zaciętość, taka klasyczna prostota i poświęcenie w królu Albercie41 — że w sercu naszym grać też zaczyna jakaś cudna muzyka — muzyka nadziei! Ten naród nie zginie. Król Albert będzie może drugim Janem Sobieskim!
Oczy świata patrzą, szeroko rozwarte, na dziw nad dziwami, mieszkańcy starożytnych grodów flamandzkich, boskich świątyń kapelani, kustosze najukochańszych muzeów świata, meunierowscy42 pracownicy i spokojni siewcy, robociarze i poeci, zdołali zamienić ojczyznę swą na nowoczesne Termopile43, a świetlany wzór Leonidasa44 zrodził Leonidasów tysiące.
Jakżeś daleko pierzchła od swoich krętych a jałowych labiryntów, myśli moja, na klęczkach modląca się do tych zwalonych ołtarzów, których Bóg zamiast uciec, zwielokrotnił się w panteon cały i przyjął pod swoją opiekę święte gruzy i strzępy obrazów — aż do lepszego jutra!
Sierpień — nazajutrzŻyjemy wszyscy na ulicy. Warszawa przedstawia widok niesłychany. Pomimo wieści hiobowych45 z Zachodu — otucha i wiara napełnia wszystkich. Wspaniała odezwa do Polaków, dziejowy akt, jakiego szukać by trzeba było aż w deklaracjach praw i wielkich dokumentach rewolucji francuskiej, zelektryzowała wszystkich zapowiedzią rozświtu. Rozbłysła sama jak świt — taka promienna, z głębiny duszy wytchniona, szeroka jak gest46 miecza, i gorąca jak pocałunek przyjaciela. Ludzie, czytając ją, płaczą i czują to, co pewnie dziadowie czuli, gdy bóg wojny, Bonaparte, przysuwał swoje hufce do bijącego oczekiwaniem serca Polski i Litwy. Chciałoby się zawołać z Mickiewiczem:
Na ulicy wre życie, przypominające rok 190548, entuzjazm i zaciekawienie. Miasto dostało zawrotu głowy. Wielkość obietnic wszystkich nas odurzyła jak szampan. Nawet już puste gadaniny partii politycznych „macherów”49nie drażnią nas. Zresztą — taki bazar należy do pełni obrazu. Niech swój towar zachwalają. Cóż to komu szkodzi?
Charakterystyczne, jaka to potrzeba darzenia kwiatami! Nie tak dawno jeszcze dawano je rezerwistom, a teraz już rannym, wiezionym z pola walki. Warszawa stała się jak primavera50 toskańska. I słusznie — nowa to wiosna, powinny sypać się kwiaty...
Kiedy szli dniami i nocami „pospolitacy”, już naród odprowadzał ich z sympatią i czułym „Do widzenia”! Ale tam było jeszcze trochę żalu, przeczucia sieroctwa; ponuro kroczyły żony i siostry w szeregach lub obok szeregów. Gladiolusy, tuberozy, astry, georginie, róże były jakoby pachnące wieńce, kładzione na mogiłach. Okrzyki „Hurra!” wydawały wyrostki, starsi byli zadumani. Im raźniej stąpał taki zapasowiec, oderwany od domowego ogniska, tym rzęsiściej płynęły łzy idącej obok żony.
Wtedy rozumiałeś, że to naprawdę będzie wojna. Szli bezładnie, w rozsypkę, bez formalistyki szyku; bratali się z ludem, a lud z nimi. To nie rewia, nie parada i nie marsz z orkiestrą na czele, lecz pochód na serio, bez ceremonii i blasku.
A teraz już wojna jest w pobliżu. Ranni zbliżają się na furgonach strażackich, w starych wozach tramwajowych, ciągnionych przez konie, wreszcie w samochodach. Całe Krakowskie i Nowy Świat obstawione zbitymi szpalerami ludzi: „Ranni jadą!” — wielkie, poważne święto; jedni ciekawi, drudzy szukający swoich bliskich i drogich i trwogi pełni, czy aby ich znajdą wśród tych okaleczonych ale przecie żywych; inni chcą wzrok napaść tym choć tak dalekim odblaskiem wojny. Gdyby była bitwa w pobliżu, z pewnością wszyscy, ochłonąwszy z pierwszego strachu, wylegliby na dachy, żeby widzieć walczących — a tak to chociaż w ten sposób chcą zetknąć się z wielkimi wydarzeniami, otrzeć się o nie rękawem. Nie widzieć rannych — to prawdziwe nieszczęście. „Jakiś ty szczęśliwy, jakże ci zazdroszczę, żeś widział tylu rannych!”
A no, widziałem i jeszcze widzę. Przeważnie nie ciężko ranni; na łóżkach polowych, zapełniających platformy, leżą z twarzami dość pogodnymi, palą sobie papierosy i uśmiechają się do kwiatów, które im rzucono z balkonów. Czasem przesunie się samochód o wiele, wiele smutniejszy. Tylko jeden ranny, prawie czarny na twarzy i nieruchomy. Po obu stronach siostry miłosierdzia, jedna pokrapia go i cuci.
Po kilku chwilach, w innym samochodzie, oficer leży bezwładnie z wyciętą na piersiach odzieżą i widnymi w odsłonionym miejscu bandażami. Na nogach płaszcz, a na nim cały stos złocieni — kto wie, może ostatnich, jakie biedak ogląda — jeżeli je widzi jeszcze, jeżeli je zgaduje.
Dziwne, nieznane powietrze. Zanalizować je trudno. Wonieją w nim przede wszystkim kwiaty; a potem duma, że wracają w glorii chwały, że oto pośród nas — bohaterowie, ludzie od nas lepsi; a potem pachnie spokój, że oto przygotowania się skończyły, a z nimi i „trema” przedwojenna, że wojna się zaczęła i przestała być wojsku obcą. Straszne słowo: granat, kartaczownica, bagnet — stało się ciałem. Krew się już leje; czerwone krzyże na ramionach sanitariuszów nie są już czczą tylko ozdobą i symbolem pustym.
A potem — w tym powietrzu — dreszcz przenika. Na widok ciężko rannych, z szczelnie obandażowanymi głowami, w których widać tylko przygasłe źrenice, niepowstrzymana łza ciśnie się do oczów. Płacz i triumf, zgroza i litość wiążą się w sercu w bukiety o woni cierpkiej i mocnej.
A zwłaszcza gdy wzrok, ogarniając rannego, z przerażeniem spostrzega, że doliczyć się nie może ręki lub nogi, gdzieś podejrzanie ginących w zwojach płócien...
Do późna w noc trwa korowód rannych. Ludziska niechętnie rozchodzą się do domów. Szczególnie wytrwale stoją na swych miejscach przekupnie papierosów. Sprzedają ich dużo — publiczności, a zwłaszcza młodzieży, która wskakuje na wehikuły i całe naręcza paliwa rozdaje rannym żołnierzom.
Warszawo, co się z tobą stało? Znowu gorejesz51 szlachetnie! Znikł z twych ulic nożowiec, bandyta i alfons. Nie rachujesz się z groszem, i sama biedna i może nawet głodna, częstujesz i karmisz innych?
Błogosławiona wojno, co wskrzeszasz ze zmarłych entuzjazmy i uniesienia, co oczyszczasz dusze z błota egoizmu i nienawiści! Grodzie syreni, tragiczna twa i męczeńska dusza wydobyła się spod atlasowego brzemienia błazeństwa i prostuje się, ażeby na nowo czuć i myśleć — jak ongi, gdy synowie twoi walczyli o wolność, równość i braterstwo, jak ongi, przed laty ośmioma!
Dalsze dni sierpniaPrzemarsze wojsk dniami i nocami. Jakże tu usiedzieć w domu i w ogóle w jakimkolwiek miejscu, kiedy puls wojny bije wszędzie i wszędzie chciałoby się go wyczuwać? Czymże są wszystkie najwymyślniejsze warszawskie kinematografy wobec tej bezustannie zmiennej scenerii?
Przemarsze wojsk — to niby takie jednakowe i nawet monotonne, a przecież takie wiecznie nowe i ciekawe!
Oto wspaniałe pułki gwardzistów. Chłopy jak sosny, proste i strzeliste, twarze piękne, poważne i nawet szlachetne. Wysocy, smukli i prości siłą znakomitej budowy, a nie tresury. Pomimo woli porównuje się ich z piechotą niemiecką, w której każdy jest wycięty z blachy według figury schematycznej. Oczywiście, gwardia ta to dobór najlepszych okazów rasy, ale w Niemczech i dobór najtroskliwszy nie pomoże na wrodzoną śmieszność, sztywność i ciężkość. Narody bliższe natury nie zatraciły giętkości i proporcji pięknego mężczyzny — żołnierz niemiecki, nierozstający się z słodkim jak krem sucharem, zapasem kakao i piwa, ma w sobie coś z blaszanej puszki konserw, a landszturmista52 brzuchaty — i coś z pierzyny.
Oto znów pułk ułanów, a potem dywizjon dragonów. Znowu chłopy dobrane, z koniem doskonale zrośnięte. Snadź53, że to kawaleria od urodzenia i że lance w ich rękach mogą być orężem strasznym. Wierzę opowiadaniom, iż uciekających na drzewa Prusaków umieją oni tymi pikami „zdejmować”.
A za nimi całe obozy i karawany: wózki z prowiantem, beczki z wodą, z sianem, podwody54 z worami mąki, snadź naprędce zarekwirowane, gdyż woźnicą jest zwyczajny sobie cywilny Lejbuś, zapasy siana, kuchnie polowe, toboły; potem kilka zgoła55 niemilitarnie usposobionych krów człapie pokornie, poganianych przez paru starszych, brodatych żołnierzy. Jakieś wózki zielone, niewidzianego w Warszawie kształtu i koloru; nawet konie na zielono pomalowane, ponoć dla tym lepszego ukrycia się przed wzrokiem nieprzyjaciela i zlania się z otoczeniem lasów i pól; wolanty56 maleńkie z głębi Rosji, może nawet azjatyckiej.
Dal niesłychana przyszła do Warszawy z obliczami surowymi i zapylonymi od dróg, co biegły może od brzegów Oceanu Spokojnego, a co najmniej spod stóp Uralu.
Niewielkie, podobne do krótkich wózków mitraliezy57 budzą szczególne zaciekawienie; krótkie, wystające z tyłu paszcze są jak obcięte ogony jakiegoś przyswojonego zwierza. Ale wiemy, że ogony te są straszne i że się umieją obracać w prawo i w lewo i chlustem rozpalonego ołowiu kosić. Szczególnego rodzaju kosiarki tną od siebie półkręgiem. Gdy zaczną pracować, szeregi padają, jak kłosy, setkami, tysiącami. Niejedno już pole i swoje, i obce pokryło się takimi krwawymi pokosami. Skierowane na las, dziurawią wszystkie pnie na jednakowej wysokości. Skierowane na ukrytego w rowach lub za okopami nieprzyjaciela, kropią w ręce, trzymające karabin, lub miażdżą szczęki, przywarte do kolb. Wymierzone w piechotę nieosłonioną, podcinają nogi i kładą od jednego obrotu całe bataliony. Stąd w szpitalach tyle tysięcy rannych jednakowo.
Pod wieczór jednego z tych dni, kiedy całe miasto zdawało się drepcącym w takt powolnego marsza, kiedy nawet domy i ulice poruszać się zdawały — runęła w Aleje Jerozolimskie artyleria polowa.
Deszcz padał i słota się robiła. Nie pierwszy to raz dudniły po bruku działa, ale nigdy jeszcze w takiej liczbie, jak wówczas. We mgle wyglądały groźnie i fantastycznie. Szły od Mokotowa i wtaczały się w stronę „mostu Poniatowskiego”. Jednocześnie inne baterie waliły od strony
Uwagi (0)