Wielki zmierzch - Cezary Jellenta (darmowa biblioteka cyfrowa txt) 📖
Wielki zmierzch to pamiętnik młodopolskiego pisarza i krytyka literackiego Cezarego Jellenty z pierwszych miesięcy I wojny światowej. Przedstawione w nim doświadczenia cywila — warszawiaka z niepokojem zerkającego na każdy nagłówek prasowy zostały wzbogacone o głębokie refleksje natury filozoficznej i liczne odwołania do sztuki. Na niemalże każdej stronie ujawnia się artystyczna wrażliwość Jellenty oraz jego ogromna erudycja.
Jellenta w Wielkim zmierzchu wojny nie widzi. On ją ogląda niczym spektakl teatralny. Wprawionym okiem zwraca uwagę na detale, jednocześnie ogarniając całość. Uważnie śledzi każde drgnienie, gest, dokładnie analizuje każdą scenę, szukając dla niej uzasadnienia w dalszych częściach „sztuki”. Wsłuchuje się w muzykę dział. Dla niego „działa brzmią barytonem, okna zaś odpowiadają chrapliwym basem”.
- Autor: Cezary Jellenta
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wielki zmierzch - Cezary Jellenta (darmowa biblioteka cyfrowa txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Cezary Jellenta
Widoczne było, że śpieszą. Jeszcze nigdy nie dążyły tak rączo58. Wspaniałym łukiem skręcały na szeroką ulicę wiodącą ku wiaduktowi, a potem pędziły, jak gdyby na odsiecz. W ciemnościach dżdżystego wieczoru ginęły i mogłeś myśleć, że już w pobliżu, ot zaraz za mostem, zawrze śmiertelna walka i rykną spiżowe gardziele. Cała gawiedź ulicy chętnie poddawała się temu wrażeniu. Zaczęło się gorączkowe rzucanie pudełek z papierosami żołnierzom siedzącym na jaszczykach59, na lawetach, na koniach; kobiety i mężczyźni, nie bacząc na błoto i rozpędzone koła, biegli za nimi. Było to piękne.
Kilka razy wskutek zbyt wielkiego rozpędu na zniżającym się nieco terenie, zdarzały się karambole. Wtedy najczęściej, ażeby konie nie wpadały na jadące przodem furgony i lawety, szybkim targnięciem lejc, skręcano i stawano na ukos, na co szerokość ulicy pozwalała. Czasem bywało gorzej, rumaki wpadały na siebie, jeździec, ten i ów, spadł, tworzył się zamęt, zamieszanie, widzom się zdało, że oto nieszczęśliwy wypadek, katastrofa. Nic podobnego — bez jednego krzyku, bez alarmu, ze skłębionej masy wozów, koni i ludzi wysnuwał się łatwo żelazny łańcuch uporządkowanych już baterii i znowu oto szedł szparko60 naprzód i dzwonił swą groźną, zgrzytliwą muzykę kopyt i kół.
Czułeś tutaj prawdziwych wojowników, gruntowne zżycie się z ruchem gwałtownym i niebezpiecznym, z pędem skomplikowanym; zazdrościłeś tego opanowania rzeczy potwornie trudnych, lekkości i wprawy w kierowaniu żywiołem ciężkich koni i jeszcze cięższego żelastwa. Szło to wszystko hartownie61 i spokojnie, w potoki dżdżu, na całonocną pewnie jazdę, pod wtór ogłuszającego szczęku i chrzęstu.
A nam wszystkim piecuchom62, którym nie sprzykrzyło63 się stać półtorej godziny w szarudze, jakoś rzewniej64 się zrobiło, że za artylerią śród65 wózków ciągnęło i kilka kuchen polowych z wesoło gorejącym paleniskiem, że żołnierze gdzieś tam na postoju trochę ciepłej strawy dostaną...
Pod koniec sierpniaA tymczasem z „zachodniego frontu” krucze nadchodzą wieści. Niemcy z trzech stron, od północy, wschodu i południa żelaznym pierścieniem ściskają serce Francji, Paryż. Zbliża się 2 września, rocznica fatalna — Sedanu66, i dookoła Sedanu rozgrywają się groźne walki. Ale nad armią francuską czuwa spokojny, rozważny i nieugięty wódz żuraw — generał Joffre67. A nad sprzymierzonym wojskiem angielskim — jeszcze przezorniejszy i potężny French68. W myślach moich imiona te, dostojne i już sławne mistrzowskim odwetem, który tai w sobie niebezpieczne dla Niemców niespodzianki, zlewają się w jedno skrócone, jak telegram, imię „Joffrench”. — Nie dzielę powszechnej trwogi o Francję. Sama ona może jeszcze nie zdążyła strząsnąć z siebie skutków konkubinatu z Rosją, zmaterializowania i sobkostwa69 — ale skoro mocarz brytański70 wyjął miecz z pochwy — niebezpieczeństwa nie ma. Wierzę objaśnieniom, że odwrót ten wyszczerbi armię Rzeszy Niemieckiej i wyłamawszy jej kły, ocugli71.
Nie boję się i tego, że rząd Rzeczypospolitej przeniósł się do Bordeaux, a za nim wiele instytucji państwowego znaczenia. Wierzę głęboko okrzykowi Norwida: „Jeszcze Francja nie zginęła!”72
Natomiast trwoży mnie brawura generałów rosyjskich. Zajęli Gąbin, Ełk, Wystruć73, Ostródę, Olsztyn — posuwają się na północ aż w pobliże Królewca, na zachód aż w pobliże Torunia. Czyż znają dostatecznie szatańskie podstępy Krzyżaka, który na swoim gruncie nie cofnie się przed żadnym sposobem obrony? Nie ma dla niego prawa wojny, konwencji genewskiej ani haskiej. Każdy drapieżnik czy morderca, o ile nie jest zatruty alkoholem lub zwyrodnieniem dziedzicznym, jest do niektórych sposobów zabijania niezdolny. Wymyślność oprawcza zwierzęcia ludzkiego ma swoje granice, wzdryga się przed niektórymi obrazami dręczenia. Rakarz74 nie do wszystkiego jest zdolny. I to nie tylko w sferze bólu fizycznego, lecz i moralnego. Jest nawet w barbarzyńcy pewien instynkt solidarności dla ciała ludzkiego, który mu nie pozwala tak się z człowiekiem obchodzić, jak np. hiena lub szakal z trupem lub padliną.
Zdaje się jednak, że Niemcy, budując swoje pułapki i zasadzki, tak samo nie mają wstrętu do pewnych rodzajów śmierci ludzkiej, jak głodne drapieżne zwierzę, lub jak martwy odłam granatu, rozrywający wnętrzności. Ich wyobraźnia i nerwy są wyobraźnią i nerwami kartaczownicy.
W tym jest tajemnica ich złej potęgi i w tym jest klucz ich zguby. Ludzkość bowiem takiego spotwornienia znosić nie chce.
Prusy Wschodnie i Zachodnie uśmiechają się nam. Królewiec i Gdańsk — mogłożby75 to być polskie? Jeszcze żywo stoją mi w pamięci wspaniałe mury Elbląga, Malborga76, Frauenburga77, cały ów warowny czerwony gotyk nadbałtycki, tak masywny, krzepki, tak czysto swojski i charakterystyczny dla kraju z cegły, a nie z marmuru. Rozsiadła by się znowu Polska nad morzem, wiozłaby znów złotą pszenicę sandomierską do złocistego Gdańska, do własnego śpichrza78, jak ongi za czasów Klonowicza79. Rozszerzyłby się dech Polski na świat cały.
Zawrót ogarnia głowy, serca silniej biją. Do drzwi kołacze zmartwychwstanie nad brzegami Bałtyku; królewskie widma Jagiellonów, biorących pod swą tarczę Gdańsk półniemiecki na własną jego prośbę — niechaj się radują! Koronna, promienista przeszłość wraca!
Ale marzenie krótko trwało. Przebudzenie było okropne. — Brawura była przedwczesna; jeszcze nie zbadano dostatecznie diabelskich sztuk Teutona80. Armia Samsonowa81 srodze odpokutowała wspaniały swój zapęd. Biuletyn naczelnego wodza82 w słowach szczerych i smutnych obwieszcza światu klęskę dwu korpusów junaków. Ziemia mazurska wypiła ich wszystką krew.
Snadź jeszcze nie czas; w cierpliwość trzeba się uzbroić. Do złocistych gzymsów83, wolut84 i wieżyc Gdańska — jeszcze daleko.
Jeszcze stoją na drodze oryginalne twory geniuszu heglowców85 — podminowane pola, zatrute studnie, ukryte w trawach brony, żelazami do góry, od których konie, poszarpawszy kopyta, łamią nogi i walą się oszalałe; jeszcze zeppeliny86 zrzucają bomby w tłumy idące do kościoła, a feldfeble87 rozstrzeliwują dzieci.
Nim to wszystko ogarnie, przemoże i obezwładni nacierająca armia rosyjska, nim należycie odrętwieje i okamieni się dusza wojownika, niejednego zucha słowiańskiego ciało poniosą fale Wisły do Gdańska.
A tymczasem czym płacić może Europa za tę pedantycznie dokładną organizację okrucieństwa i srogości? Tym, że przypomina sobie coraz lepiej poprzedzającą organizację tępienia wolności, dręczenia sumień. Zawisły na wprost siebie dwa straszliwe pierścienie: jeden — żelazny, ogniem ziejący, niemiecki, drugi — pierścień nienawiści. Gdy ten pierwszy się spali na popiół niemocy — drugi, obejmujący ludy szlachetne i ludy nieznieprawione jeszcze — stanie się wyroczną obręczą zemsty i kary, która zdusi hydrę prędzej czy później. Ten pierścień nienawiści nie jest jak tamten, pijany krwią i zaślepiony butą, lecz mądry, przemądry ostatecznym nareszcie zrozumieniem, czym są Prusy — więcej jeszcze, czym jest pleniący się mikrob prusactwa i poza granicami Niemiec.
Obręcz nienawiści rozszerza się i zaczyna obejmować Azję, Afrykę, Amerykę. Dźwięk metaliczny tej obręczy wywołał oddźwięk w Kanadzie, Transwalu, wszędzie, gdzie jeszcze nienawidzić przemoc i złocone barbarzyństwo umieją.
Jakieś groźne pomruki dochodzą z całego globu. Wojna staje się wszechświatową. Wreszcie — o cudo Nemezydy88! — wojnę Niemcom wypowiedziała Japonia. To już fakt pewny i jarzący. Czytam i odczytuję manifest mikada89. Czyście coś podobnego widzieli w jakimś narodzie Europy? Nawet taki apel i w takiej chwili czaruje w tym kraju, jak wiśniowe drzewo: prostota śmierci, tchnienie dawno zamarłej patriarchalności, co nad ludem jakby kazimierzowe90 skrzydła roztacza. Gra jakby rapsod z Króla-Ducha91 o Bolesławie, co „nakrywa chatę, skąd miód ludzie biorą”. A ów kończący manifest pokłon serdeczny pietyzmu92 dla niedawno zmarłej matki mikada? Gdzie kto takie rzeczy czytał w tej części świata, co niby także zanurza się większą swą połową w morzu, ale przede wszystkim w morzu piwa bawarskiego lub okowity?
Rozigrała się fanfara agencji telegraficznych i co kilka godzin przynosi sensacyjne nowiny: sposobią się do wypowiedzenia wojny Chiny, zbroi się, nieolbrzymia ale doświadczona królewna wód, Portugalia. Oboje stanąć mają po stronie koalicji a przeciw Niemcom. Zawrót głowy rośnie, marzenie buja i roi się jakiś całkiem niebywały i nieprawdopodobny spisek całego świata przeciw ohydzie. Kto spróbuje poddać się fatamorganie tak czarodziejsko — krwawej, może za swą łatwowierność srodze odpokutować. Bo jakże tu przeżyć dzień następny, w którym wieści owe się nie potwierdzą?
Jakoż co do Chin i co do Portugalii nie potwierdziły się. Natomiast coraz bliższą wydaje się — wojna koalicji z Turcją. Na wierzbie muzułmańskiej Niemcy szczepią swoje protestanckie gruszki.
Biedna Turcja. Jak spita wódką kokosz prowadzić będzie kaczęta na wodę, aż ją zarżną. Może to i dobrze; będzie czym obdzielić strony waleczne, gdy chwila spokoju nadejdzie.
Bo, że ją zarżną i że pierwsze przyłożą nóż: do gardziołka opiekuńcze Niemcy, o tym chyba nikt nie wątpi.
Nabraliśmy wszyscy łatwości w kombinowaniu wszystkich ziem świata. Do niedawna jeszcze w głowie pomieścić się nie chciało pięć państw walczących, a teraz mamy w swej mózgownicy wygodne miejsce na szóste, siódme, ósme itd.. Geograficzna karta wojny powiększa się przed naszymi oczyma, a więcej jeszcze w naszych wyobrażeniach i pragnieniach, i jakoś temu dajemy radę.. Jak farys93, wyciągamy do światła ramiona uprzejme i obejmujemy go ze wschodu na zachód, ale — gdy farysa światem była pustynia Arabistanu, dla mnie — i dla nas — glob cały.
Potomni będą nam zazdrościć tego widoku. A my sami wspominać będziemy o nim, jak o jakiej kosmicznej podróży. I całkiem słusznie! Gdy nawet skromni w swym polocie spijacze wód karlsbadzkich, marienbadzkich, Vichy, kissingeńskich i tym podobnych, nauczyli się jeździć okrętem i wracać do „ojczyzny” przez Brindisi, Grecję, Konstantynopol, i okazywać dumną waleczność wobec choroby morskiej — to cóż dopiero my, konstruktorzy świata i budowniczowie jutra? Nie długo powiemy pysznie, żeśmy właśnie urodzeni dla tego widoku rozpętanego wszechżycia, że okres statyczny cywilizacji należy do zamierzchłej przeszłości...
Cywilizacja? Sztuka? Nauka? Uniwersytety? Handel i przemysł? Czyjeż to wymysły i fantazje?
Kiedy, gdzie to było?
Niedawno to, co się właśnie dzieje dookoła, wydawało mi się koszmarem, złą halucynacją, czymś, co się zrodzić może tylko w jaźni chorej. A teraz? A dziś? Przecież nigdy żadnych kultur nie było! Kolejami nie jeżdżono, narody nie obcowały z sobą przyjaźnie. Przecież babka moja jeździła do Frauzensbadu94 końmi, a Dumasowski doktór Balsamo95 — tak samo! Telegrafów nigdy nie było, w piecach nie palono, obiadów nie jadano. Czart to kiedyś wykoncypował na użytek owdowiałego króla. Twardowski to wymyślił, a my głupcy — dworzanie uwierzyliśmy. Alchemia. Szukanie kamienia filozoficznego.
Ciesz się, duchu prerafaelityczny Johna Ruskina96 — jesteśmy znowu w quattrocento97. Nie szpecą nam przyrody lokomotywy, nie kopcą niebios dymy z kominów fabrycznych.
Powoli mgła fantastyczna zaczyna spowijać rzeczywistość i rodzą się legendy i mity. O nadzwyczajnych czynach żołnierzy i o geniuszu dowódców. Zalatuje nas czasami coś jak gdyby echo z epopei napoleońskiej. Wstają gwardziści „Małego Kaprala”98 z martwych pobojowisk. Na piersiach generałów ktoś przypina legie honorowe; generałowie: Pau99, Castelnau100 salutują wielkiego cesarza. Złączone na ziemi francuskiej armie współzawodniczą w męstwie i wspaniałej zaciętości. Ney, Bernadette, Dąbrowski, Kozietulski101, różni marszałkowie odrzucają Prusaków od St. Quentin, od Maubeuge, od Reims. Co u Boga! Sen to znów czy jawa?
I dziwy opowiadają o wielkich czynach lotników, o mężnie ginących książętach krwi, o potomkach dynastii francuskich, walczących w szeregach Belgijczyków, gdy prawo nie pozwala przyjmować ich do ojczystych, o ochotnikach spośród poetów i artystów, sławnych na świat cały. Jaśnieją dusze rozchylone jak wspaniałe lotosy, co kwitną raz na sto lat, dojrzewają czyny, wielkie jak archanieli, krwawią się poświęcenia niezliczone, jak gdyby pas graniczny Francji i Belgii zamienił się na jedną wielką Golgotę.
Ale bóg wojny dzisiejszej to Krupp102, nie Napoleon, słynne dwadzieścia narodów w armii Bonapartego czymże dziś byłyby?
Powoli, powoli boje helleńskie lub nawet sam Grunwald stają się pięknymi fryzami, rzeźbionymi lub malowanymi, w których odnaleźć można — na dobrą sprawę — postacie wszystkich, co w nich udział brali. Anabasis103 Ksenofonta, odwrót jego dziesięciu tysięcy Greków, wielkiej naonczas siły, nie dostąpiłby dziś nawet zaszczytu figurowania w telegramach: to byłby tylko podjazd, przednia straż, dobra do zajęcia Włocławka lub Częstochowy.
Niedługo i cała napoleoniada stanie się takim zamierzchłym eposem o pewnej bohaterskiej armii, którą dziś nazwać wielką jakże byłoby naiwnym! Można by jedynie — dla wielkości ducha, dla tytanizmu wodza.
Ostatni to był Cezar. Dzisiejszą Korsyką imperatora są zakłady w Essen, naukowa wyprawa do Egiptu pod opieką konsula Rzeczypospolitej to zburzenie arcydzieł Leuven, Malines, obrócenie w perzynę104 Liége. Dzisiejszy kodeks Napoleona — to 40 centymetrowe działa pruskie, których pocisk jeden waży 60 pudów, a wystrzał sprowadza nie kanonier105, lecz inżynier, z odległości kilometra od zapału.
I gdy się o tym myśleć zaczyna, o tym, jak zastąpiła wspaniałe i genialne indywidualności inżynieria wojenna i technika dynamitu, prochu, szymozy106, ekrazytu107, samolotów itd., mgła fantastyczna prędko opada. Legenda i romantyczność rozdrabnia się na niezliczone mnóstwo poziomych precyzyjnych wynalazków. Może to i dobrze i pewnie tak być powinno.
Jedna tylko rzecz duchowa wzrosła o tyleż, co i cyfry wojny, to męczeństwo tych, co giną, i tych, co na to patrzą....
Słowem, wyolbrzymiała do rozmiarów wszechświatowych Śmierć. Czy z niej narodzi się nowe Życie, nowa Ludzkość?
Pierwsze dni wrześniaWszyscyśmy uczniami Moltkego108, „wielkiego milczka”.
Choćby nawet
Uwagi (0)