Wyznania - Jean-Jacques Rousseau (jak czytać książki w internecie za darmo txt) 📖
Najsłynniejsza powieść autobiograficzna w literaturze światowej.
Nie są totypowe, znane od wieków pamiętniki i wspomnienia, w których autor jestświadkiem, a nierzadko współtwórcą historii. W tym przypadku zdarzeniahistoryczne stanowią zaledwie mgliście zarysowane tło. Rousseau bowiemzamierzył swoje Wyznania jako utwór literacki zupełnie innego, nowegorodzaju, jako bezprecedensowe w swojej szczerości studium ludzkiej duszy: „Chcę pokazać moim bliźnim człowieka w całej prawdzie jego natury; a tymczłowiekiem będę ja”. Z bezlitosną prawdomównością opowiada o swoim życiu,począwszy od dzieciństwa i lekkomyślnej młodości. Opisuje wydarzeniastawiające go w korzystnym świetle, ale nie skrywa także intymnych iwstydliwych faktów, niskich, godnych potępienia uczynków. „Powiem głośno:oto co czyniłem, co myślałem, czym byłem. Wyznałem dobre i złe równieszczerze”.
- Autor: Jean-Jacques Rousseau
- Epoka: Oświecenie
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wyznania - Jean-Jacques Rousseau (jak czytać książki w internecie za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jean-Jacques Rousseau
Wyznaję nawet, że, jako cudzoziemiec, a żyjący we Francji, uważałem, iż znajduję się w położeniu nader korzystnym dla głoszenia prawdy. Rozumiałem, iż przestrzegając (jak miałem zamiar) tej zasady, aby nic nie drukować w państwie bez pozwolenia, nie jestem nikomu winien rachunku ze swych zasad i z ogłaszania ich gdziekolwiek indziej. O wiele mniej byłbym swobodny w samej Genewie, gdzie bez względu na to, gdzieby drukowano moje książki, naczelna władza miała prawo deliberować nad ich treścią. Ów wzgląd wiele przyczynił się do tego, iż dałem się skłonić naleganiom pani d’Epinay i wyrzekłem się zamiaru mieszkania w Genewie. Czułem, jak to wyraziłem w Emilu, iż o ile ktoś nie jest człowiekiem krzywych ścieżek, kiedy chce poświęcać swe książki prawdziwemu dobru ojczyzny, nie powinien pisać ich na jej łonie.
Pozycja ta dawała mi w moich oczach i inne przewagi. Byłem przekonany, iż rząd francuski, jakkolwiek nie widzi mnie może zbyt dobrym okiem, uczyniłby sobie w danym razie chlubę z tego, aby jeżeli nie popierać mnie, to przynajmniej zostawić w spokoju. Byłoby to, jak mi się zdawało, bardzo prostą, a jednak bardzo zręczną polityką, uczynić sobie, w ten sposób, zasługę z tolerowania tego, czemu nie można przeszkodzić. Gdyby mnie wygnano z Francji (a to było wszystko, co by mi mogli uczynić), i tak napisałbym to, co chciałem i może z mniejszymi względami; podczas gdy przymykając po prostu oczy, rząd zachowywał autora jako kaucję jego dzieł i co więcej, wymazywał uprzedzenia bardzo zakorzenione w reszcie Europy, zyskując sobie reputację oświecenia i szacunku dla prawa narodów.
Ci, którzy osądzą z faktów, iż omyliłem się w swej ufności, mogliby łatwo sami mylić się w tej mierze. W nawałnicy, która mnie zatopiła, książki moje posłużyły za pozór, ale chodziło tu o osobę. Bardzo mało troszczono się o autora, ale chciano zgubić Jana Jakuba. Największym złem, jakie widziano w mych pismach, była chwała, którą mogły mi przynieść. Ale nie uprzedzajmy wypadków. Nie wiem, czy ta tajemnica, która jest dla mnie jeszcze pełna mroków, wyjaśni się w dalszym ciągu w oczach czytelników. Wiem tylko, że gdyby zasady, które głosiłem, powinny były ściągnąć na mnie prześladowania, byłbym o wiele wcześniej stał się ich ofiarą. Wszak utwór mój, w którym te zasady objawiły się z największą śmiałością, aby nie powiedzieć zuchwalstwem, ukazał się — i nie przeszedł niepostrzeżony — jeszcze przed mym osiedleniem w Pustelni, a nikt nie myślał, nie mówię już zaczepiać mnie o me poglądy, ale po prostu nawet przeszkodzić swobodnemu krążeniu książki we Francji, gdzie ją sprzedawano równie publicznie jak w Holandii. Od tego czasu ukazała się Nowa Heloiza. Spotkała się z tym samym wyrozumieniem, śmiem powiedzieć, z tym samym poklaskiem; co zaś wydałoby się niemal nieprawdopodobne, wyznanie wiary tejże Heloizy na łożu śmierci jest dosłownie toż samo co wikarego sabaudzkiego. Wszystko, co mogłoby się wydać zbyt śmiałe w Umowie społecznej, mieściło się już poprzednio w Rozprawie o nierówności; wszystko, co jest śmiałego w Emilu615, było poprzednio w Julii616. Otóż, te śmiałości nie wywołały żadnego poruszenia przeciw dwom pierwszym dziełom; nie one zatem pobudziły opinię przeciw ostatnim.
Inne jeszcze przedsięwzięcie, mniej więcej tegoż samego rodzaju, ale świeższej daty, zajmowało mnie w tej chwili: mianowicie wyciąg z dzieł księdza de Saint-Pierre617, o którym, poniesiony tokiem opowiadania, nie miałem sposobności wspomnieć dotąd. Myśl tę podsunął mi po powrocie z Genewy ksiądz de Mably, nie bezpośrednio, ale za pośrednictwem pani Dupin, która była poniekąd interesowana w wykonaniu projektu. Należała ona do owych paru ładnych kobiet w Paryżu, których staruszek de Saint-Pierre był pieszczonym dzieckiem; jeżeli nie była jego zdecydowaną ulubienicą, dzieliła przynajmniej pierwszeństwo z panią d’Aiguillon618. Zachowała dla pamięci tego zacnego człowieka szacunek i przywiązanie, przynoszące zaszczyt im obojgu; stąd jej miłość własna byłaby chętnie widziała, by pióro jej ekssekretarza wskrzesiło martwo porodzone dzieła jej przyjaciela. Dzieła te zawierały mimo wszystko doskonałe rzeczy, ale tak źle wyrażone, że były przez to prawie nieczytelne. Zdumiewające jest, iż ksiądz de Saint-Pierre, który patrzał na swoich czytelników jak na wielkie dzieci, mówił do nich wszelako jak do dorosłych: mianowicie o tyle, iż tak mało się starał przykuć ich uwagę. Dlatego to poddano mi tę pracę jako użyteczną samą w sobie i bardzo odpowiednią dla człowieka pracowitego jako rzemieślnika, ale leniwego jako autora, który, znajdując trud myślenia bardzo nużącym, wolał raczej, skoro rzecz przypadła mu do smaku, objaśniać i wspomagać myśli drugiego niż je tworzyć. Zresztą, nie ograniczając się do czynności tłumacza, nie było mi zabronione myśleć niekiedy samemu; mogłem dać taką formę swej robocie, iż wiele ważnych prawd przeszłoby pod płaszczem księdza de Saint-Pierre jeszcze szczęśliwiej niż pod moim. Przedsięwzięcie zresztą nie było łatwe. Chodziło, ni mniej ni więcej, o przeczytanie, przemyślenie, sporządzenie wyciągu z dwudziestu tomów, gadatliwych, mętnych, pełnych rozwlekłości, powtarzań, krótkowzrocznych lub fałszywych sądów, z których trzeba było wyławiać pojedyncze myśli wielkie, piękne i dające siłę zniesienia tej uciążliwej pracy. Nieraz byłem zresztą bliski poniechania jej, gdybym mógł w przyzwoity sposób się wymówić; ale przyjąwszy rękopisy księdza, oddane mi, za pośrednictwem Saint-Lamberta619, przez siostrzeńca jego, hrabiego de Saint-Pierre, zobowiązałem się, do pewnego stopnia, je spożytkować; trzeba było albo wszystko zwrócić, albo zrobić z nich użytek. W tym też zamiarze zabrałem rękopisy do Pustelni; było to pierwsze dzieło, któremu zamierzałem poświęcić swoje wywczasy.
Medytowałem i nad trzecim, którego pomysł zawdzięczałem spostrzeżeniom dokonanym na samym sobie. Czułem w sobie tym więcej siły do podjęcia tej pracy, ile że mogłem mieć nadzieję napisania książki naprawdę użytecznej ludziom, a nawet wręcz jednej z najużyteczniejszych, gdyby wykonanie godnie odpowiedziało planowi. Łatwo zauważyć, że po największej części ludzie stają się w ciągu swego życia dość niepodobni do samych siebie, jak gdyby się przeobrażali w istoty zupełnie odmienne. Nie dla stwierdzenia wszelako rzeczy tak znanej chciałem napisać książkę; miałem temat bardziej nowy, a nawet bardziej doniosły: mianowicie poszukać przyczyn tych przeobrażeń i zająć się tymi, które zależne są od nas, aby wskazać, w jaki sposób my sami możemy nimi kierować, a tym samym stać się lepszymi i bardziej pewnymi samych siebie. Bezsprzecznie bowiem ciężej jest uczciwemu człowiekowi opierać się pragnieniom już ukształtowanym i zwalczać je niż uprzedzać, zmieniać lub kierować te same pragnienia w ich źródle, gdyby był zdolny doń dotrzeć. Człowiek wystawiony na pokusy opiera się raz, ponieważ jest silny, ulega drugi raz, ponieważ jest słaby; gdyby był taki jak wprzódy, nie uległby.
Zapuszczając się w samego siebie, jak również szukając w innych, na czym zasadzają się te rozmaite odmiany, doszedłem, iż zależne są w znacznej części od dawniejszych odcisków zewnętrznych wrażeń i że ulegając nieustannie wpływom naszych zmysłów i narządów, nosimy, bez świadomości tego, w myślach, uczuciach, czynach nawet ich skutki. Uderzające i liczne spostrzeżenia, które zgromadziłem w tej mierze, usuwają wszelką wątpliwość; dzięki zaś fizycznej istocie swych pierwiastków, mogą one, moim zdaniem, wskazać zewnętrzny tryb życia, który, odmieniany wedle okoliczności, może poprowadzić lub utrzymać duszę w stanie najbardziej sprzyjającym cnocie. Od iluż zbłąkań można by uchronić rozum, iluż przywarom można by nie dać się urodzić, gdyby się umiało zmusić ekonomię animalną620 do tego, by szła na rękę porządkowi moralnemu, zamiast mącić go tak często! Klimat, pora roku, dźwięki, barwy, cień, światło, żywioły, pokarmy, hałas, cisza, ruch, spoczynek — wszystko oddziaływa na organizm, a co za tym idzie, na duszę; wszystko nastręcza tysiące niezawodnych niemal pułapek, aby opanować w samym ich źródle uczucia, których władzy ulegamy. Taka była zasadnicza myśl, której szkic rzuciłem na papier. Spodziewałem się po niej tym pewniejszego skutku dla ludzi o szlachetnej naturze, którzy miłując szczerą cnotę, lękają się własnej słabości, ile że wydało mi się łatwym ująć ten przedmiot w książkę miłą do czytania, tak jak miło było ją tworzyć. Mimo to, bardzo mało pracowałem nad tym dziełem, które miało nosić tytuł Moralność wrażeniowa, czyli Materializm mędrca621. Okoliczności, o których niebawem obszerniej wspomnę, nie pozwoliły mi się nim zająć; opowiem również, jaki był los tego szkicu, związany z moim losem węzłami bliższymi, niżby się zdawało.
Poza tym dumałem od jakiegoś czasu nad systemem wychowania. Pani de Chenonceaux, która, sądząc z przykładu ojca, drżała o los swego syna, prosiła mnie, abym się zajął tym tematem. Święty obowiązek przyjaźni sprawił, iż przedmiot ten, mimo iż sam z siebie mniej mi przypadał do smaku, leżał mi na sercu bardziej niż jakikolwiek inny. Toteż ze wszystkich tematów, o których tu mówiłem, był to jedyny, który doprowadziłem do końca. Cel, jaki zamierzyłem swej pracy, wart był, o ile mi się zdaje, innego losu dla autora. Ale nie uprzedzajmy wypadków w tym smutnym przedmiocie; aż nadto zmuszony będę mówić w dalszym ciągu o tym dziele.
Wszystkie te różnorodne zamysły dostarczyły tematów do rozmyślań w czasie przechadzek: zdaje mi się bowiem, wspomniałem już, że myśleć mogę, tylko chodząc. Skoro tylko się zatrzymam, myśl zatrzymuje się również: głowa idzie naprzód jedynie wraz z nogami. Miałem wszelako tę przezorność, aby się zaopatrzyć również w pracę pokojową na czas deszczu. Był to mój Słownik muzyczny, którego materiały, rozproszone, okaleczałe, bezkształtne, czyniły koniecznym wzięcie dzieła na warsztat niemal na nowo. Zabrałem kilka książek potrzebnych w tym celu; strawiłem dwa miesiące na sporządzaniu wyciągów z wielu innych, które pożyczano mi w Bibliotece Królewskiej; kilka z nich pozwolono mi nawet wziąć do Pustelni. Oto były moje zapasy na pracę w pokoju, o ile czas nie pozwalał mi wyjść, a kopiowanie mnie znudziło. Ten tryb życia odpowiadał mi tak dobrze, że trzymałem się go tak w Pustelni, jak w Montmorency, a nawet później w Motiers, gdzie dokończyłem tej pracy, prowadząc równocześnie wiele innych. Zawsze znajdowałem, iż odmiana zatrudnienia jest prawdziwym wypoczynkiem.
Trzymałem się jakiś czas dość ściśle rozkładu dnia, który sobie przepisałem, i czułem się z tym bardzo dobrze: ale kiedy piękna pogoda sprowadzała częściej panią d’Epinay do Epinay lub Chevrette, spostrzegłem, iż obowiązki towarzyskie, które zrazu nic mnie nie kosztowały, ale których nie wziąłem w rachubę, zakłócają dotkliwie inne moje projekty. Wspomniałem, iż pani d’Epinay miała bardzo cenne przymioty: kochała serdecznie przyjaciół, służyła im z zapałem, nie oszczędzając czasu ani trudu; zasługiwała tedy niewątpliwie, aby i oni mieli dla niej też same względy. Aż dotąd dopełniałem tego obowiązku, nie myśląc, iż jest on obowiązkiem; ale w końcu zrozumiałem, że obarczyłem się łańcuchem, którego ciężaru jedynie przyjaźń pozwalała mi nie odczuwać. Powiększyłem jeszcze sam ten ciężar przez mą odrazę do licznych zebrań. Pani d’Epinay skorzystała z tej niechęci, aby mi uczynić propozycję, która zdawała się dogodna dla mnie, a była dogodniejsza dla niej: to jest, iż da mi znać za każdym razem, gdy będzie sama lub prawie sama. Zgodziłem się, nie czując, do czego się zobowiązuję. Wynikło stąd, iż odtąd trzeba mi było odwiedzać panią d’Epinay nie wówczas, kiedy odpowiadało to mnie, ale kiedy odpowiadało jej, i że nie byłem nigdy pewny, czy bodaj jednym dniem mogę rozrządzać dla siebie. Przymus ten zmącił wielce przyjemność, jaką sprawiało mi dotąd jej towarzystwo. Przekonałem się, iż tę swobodę, którą mi tak przyrzekała, dano mi jedynie pod warunkiem, iż nie zechcę nigdy brać jej na serio. Parę razy, kiedy chciałem tego próbować, było tyle posyłek, tyle bilecików, tyle niepokojów o me zdrowie, że ujrzałem jasno, iż jedynie obłożna choroba może mnie zwolnić od pędzenia na pierwsze słowo pani domu. Trzeba się było poddać jarzmu; uczyniłem to, nawet dość chętnie jak na takiego wroga zależności. Szczere moje przywiązanie do pani d’Epinay w znacznej mierze nie pozwalało mi czuć kajdanów622, jakie się z nim łączyły. W ten sposób dama ta wypełniała mną od biedy puste chwile, które nieobecność zwykłego dworu zostawiała w jej zabawach. Była to kompensata z pewnością bardzo chuda, ale zawsze warta więcej niż zupełna samotność, której pani d’Epinay nie mogła znosić. Miała wszelako łatwiejsze sposoby wypełnienia samotnych chwil, od czasu gdy wpadła na pomysł, aby się bawić literaturą i klecić, po woli i niewoli623, romanse, listy, komedie, powiastki i inne tego rodzaju figielki. Ale ją głównie bawiło nie pisać, ale odczytywać swoje utwory; kiedy się jej trafiło zaczernić jednym ciągiem parę stronic, musiała po tej olbrzymiej pracy mieć pod ręką co najmniej dwóch lub trzech cierpliwych słuchaczy. Nie miałem zaszczytu należeć do liczby tych wybranych, chyba dzięki obecności kogoś drugiego. Sam nie liczyłem się prawie nigdy za nic; i to nie tylko w towarzystwie pani d’Epinay, ale i u barona Holbacha i wszędzie, gdzie imć pan Grimm nadawał ton. Ta nicość dogadzała mi wszędzie indziej, z wyjątkiem sam na sam: wówczas nie wiedziałem, jak się zachować. Nie śmiałem mówić o literaturze, o której nie miałem prawa sądzić; ani bawić się w komplementy, jako iż byłem zbyt nieśmiały i obawiałem się więcej niż śmierci śmieszności starego galanta. Zresztą nie przyszło mi to nigdy do głowy wobec pani d’Epinay i nie byłoby mi może przyszło ani razu w życiu, choćbym je nawet całe spędził przy jej boku. Nie znaczy to, bym miał do jej osoby jaką bądź odrazę; przeciwnie, zanadto może kochałem ją przyjaźnią, aby móc kochać pożądaniem. Znajdowałem przyjemność w tym, aby ją widzieć, rozmawiać z nią. Konwersacja jej, mimo
Uwagi (0)