Wyznania - Jean-Jacques Rousseau (jak czytać książki w internecie za darmo txt) 📖
Najsłynniejsza powieść autobiograficzna w literaturze światowej.
Nie są totypowe, znane od wieków pamiętniki i wspomnienia, w których autor jestświadkiem, a nierzadko współtwórcą historii. W tym przypadku zdarzeniahistoryczne stanowią zaledwie mgliście zarysowane tło. Rousseau bowiemzamierzył swoje Wyznania jako utwór literacki zupełnie innego, nowegorodzaju, jako bezprecedensowe w swojej szczerości studium ludzkiej duszy: „Chcę pokazać moim bliźnim człowieka w całej prawdzie jego natury; a tymczłowiekiem będę ja”. Z bezlitosną prawdomównością opowiada o swoim życiu,począwszy od dzieciństwa i lekkomyślnej młodości. Opisuje wydarzeniastawiające go w korzystnym świetle, ale nie skrywa także intymnych iwstydliwych faktów, niskich, godnych potępienia uczynków. „Powiem głośno:oto co czyniłem, co myślałem, czym byłem. Wyznałem dobre i złe równieszczerze”.
- Autor: Jean-Jacques Rousseau
- Epoka: Oświecenie
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wyznania - Jean-Jacques Rousseau (jak czytać książki w internecie za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jean-Jacques Rousseau
Nie wiem, co się stało z ofiarą mego oszczerstwa, ale mało jest prawdopodobne, aby łatwo znalazła odpowiednie miejsce. Wyniosła ze sobą zarzut ciężko naruszający jej honor. Kradzież była drobnostką; ale ostatecznie była to kradzież, co gorsza łączyła się ze zbałamuceniem młodego chłopca; do tego kłamstwo i upór; słowem, niewiele można się było spodziewać po istocie, w której jednoczy się tyle przywar. Dzięki mnie znalazła się może w nędzy i opuszczeniu; może gorzej jeszcze. Kto wie, dokąd mogła ją zawieść w jej wieku gorycz pohańbionej niewinności? Jeśli nieznośną jest mi już zgryzota, iż mogłem ją uczynić nieszczęśliwą, można osądzić, czym jest dla mnie obawa, iż może uczyniłem ją gorszą ode mnie!
To okrutne wspomnienie nawiedza mnie niekiedy i dręczy tak, iż w bezsenne noce widzę tę biedną dziewczynę zjawiającą się, aby mi wyrzucać mą zbrodnię, jak gdybym ją popełnił wczoraj. Póki żyłem w spokoju, mniej mnie ono dręczyło; ale teraz, w odmętach burzliwego życia, odejmuje mi najsłodszą pociechę cierpiących prześladowanie — świadomość, iż cierpią niewinnie. Powiedziałem, zdaje mi się, w którymś z pism, że wyrzut sumienia zasypia w pomyślnej doli, ale zaostrza się w przeciwnościach. Mimo to nie mogłem się nigdy zdobyć na to, aby zrzucić z serca to wyznanie, wylewając je na łono przyjaciela. W najpoufniejszym zbliżeniu nigdy nie zwierzyłem się z tym nikomu, nawet pani de Warens. Umiałem zdobyć się jedynie na ogólnikowe zwierzenie, iż mam sobie do wyrzucenia czyn okrutny, ale nigdy nie powiedziałem, na czym on polega. Ten ciężar uciskał tedy, do dziś, me sumienie i mogę powiedzieć, iż potrzeba uwolnienia się od niego przyczyniła się w znacznej mierze do podjęcia tej spowiedzi.
W wyznaniu mym postąpiłem sobie otwarcie, bez ogródek; nikt chyba nie będzie uważał, iż starałem się tu ułagodzić ohydę mej zbrodni. Ale nie dopełniłbym celu książki, gdybym nie przedstawił równocześnie mego wnętrza i gdybym nie starał się usprawiedliwić o tyle, o ile tego wymaga prawda. Nigdy nie była dalej ode mnie wszelka zła intencja niż w tym okrutnym momencie; dziwnym, ale prawdziwym będzie, gdy powiem, iż kiedym obwiniał tę nieszczęśliwą dziewczynę, nie co innego, lecz przychylność moja dla niej stała się tego przyczyną. Ona plątała się właśnie w mych myślach; zaskoczony, oparłem swoje usprawiedliwienie o pierwszy przedmiot, który się nasunął. Oskarżyłem ją, iż uczyniła to, co ja chciałem uczynić; powiedziałem, iż dała mi wstążkę, ponieważ ja właśnie miałem zamiar jej ją ofiarować. Kiedy ujrzałem ją później pod ciężarem oskarżenia, serce darło mi się w strzępy, ale obecność tylu osób była silniejszą niż skrucha. Nie lękałem się kary, lękałem się jedynie wstydu; ale lękałem się go bardziej niż śmierci, więcej niż zbrodni, niż czego bądź w świecie. Byłbym chciał ukryć się, zapaść pod ziemię, niezwyciężony wstyd przeważył wszystko, wstyd jedynie dał mi siłę bezwstydu; im głębiej brnąłem w zbrodnię, tym bardziej obawa przyznania się czyniła mnie nieustraszonym. Widziałem jedynie grozę, iż mogę być odkryty, ogłoszony publicznie, w żywe oczy, złodziejem, kłamcą, oszczercą. Zamęt, w jaki mnie to wprawiało, odejmował mi wszelkie inne uczucie. Gdyby mi zostawiono czas do opamiętania, byłbym niechybnie wszystko wyznał. Gdyby mnie pan de la Roque wziął na osobność, gdyby powiedział: „Nie gub tej biednej dziewczyny. Jeśliś winien, wyznaj mi” — byłbym mu się bezzwłocznie rzucił do nóg, jestem pewny. Ale czyniono wszystko, aby mnie onieśmielić w chwili, w której należało dodać mi odwagi. Trzeba również mieć na względzie i wiek: wszak ja wówczas ledwie wyszedłem z dzieciństwa, raczej tkwiłem w nim jeszcze. W młodym wieku prawdziwa niegodziwość jest bardziej zbrodnicza niż w wieku dojrzałym; ale to, co jest tylko słabością, stanowi o wiele mniejszą winę, a w gruncie błąd mój nie był niczym innym. Toteż wspomnienie jego trapi mnie mniej dla samego złego niż dla złego, którego może stało się powodem. Wspomnienie to oddało mi tę usługę, iż zabezpieczyło mnie na całe życie od wszelkiego uczynku trącącego występkiem, a to przez owo straszliwe wrażenie, jakie mi zostało po jednej jedynej zbrodni, którą kiedykolwiek popełniłem. Zdaje mi się, że mój wstręt do kłamstwa płynie w znacznej części z wyrzutu, iż mogłem się go dopuścić w tak niecnej postaci. Jeżeli to jest zbrodnia, którą można odpokutować (a śmiem tak przypuszczać), to powinna mi być darowana za tyle nieszczęść przygniatających schyłek mego życia, za czterdzieści lat prawości i honoru w trudnych okolicznościach. Biedna Maryjka znalazła w świecie tylu mścicieli, iż mimo ogromu mej winy nie lękam się, abym ciężar tego błędu miał z sobą ponieść do grobu. Oto co miałem do powiedzenia w tym przedmiocie. Niechaj mi będzie wolno nie wracać do niego więcej.
(1728–1731). Wyszedłszy z domu pani de Vercellis mniej więcej tak, jak do niego wstąpiłem, wróciłem do dawnej gospodyni i przebyłem tam jakieś pięć czy sześć tygodni. Zdrowie, młodość i bezczynność sprawiły, iż w tym okresie zmysły dopiekały mi nieraz. Byłem niespokojny, roztargniony, zadumany; płakałem, wzdychałem, pożądałem szczęścia, o którym nie miałem jasnego wyobrażenia, a którego brak dawał mi się we znaki. Niepodobna opisać tego stanu; niewielu mężczyzn może go sobie nawet wyobrazić, ponieważ większość uprzedziła ten nadmiar życia, pełen rozkoszy wraz i udręki, który w gorączce pożądania daje niejako przedsmak użycia. Kipiąca krew zaludniała nieustannie mózg mój obrazami dziewcząt i kobiet: ale nieświadom ich rzeczywistego przeznaczenia wprzęgałem je w myślach w swoje chorobliwe fantazje, ograniczając do tego swe wybuchy żądzy. Majaki te utrzymywały moje zmysły w nader kłopotliwym stanie ciągłego pobudzenia, od którego na szczęście nie nauczyły mnie, jak się uwalniać. Byłbym oddał życie za kwadransik spędzony przy pannie Goton. Ale minął już czas owych igraszek dziecięcych. Wstydliwość, towarzyszka świadomości złego, przyszła z wiekiem; ona to wzmogła wrodzoną nieśmiałość, czyniąc ją wprost nie do zwyciężenia. Nigdy, ani wówczas, ani później, nie mogłem się zdobyć na nieskromną propozycję, o ile partnerka nie zmusiła mnie poniekąd, wychodząc naprzeciw mych życzeń; choćbym nawet wiedział z pewnością, że nie ma na tym punkcie skrupułów i że zrozumie mnie w pół słowa.
Niepokój mój wzrósł do tego stopnia, iż nie mogąc zadowolić swych pragnień, drażniłem je za pomocą najosobliwszych wymysłów. Szukałem ciemnych alej, ustronnych zakamarków, w których mógłbym się z dala pokazywać osobom płci odmiennej w stanie, w jakim chciałbym się znaleźć przy ich boku. Ale to, co nastręczało się ich spojrzeniom, była to raczej komiczna niż sprośna strona medalu; tamto nie przychodziło mi nawet na myśl. Trudno opisać głupią przyjemność, jakiej doznawałem, wystawiając się tak ich oczom. Od tego do upragnionego zaspokojenia był tylko jeden krok; nie wątpię też, że jakaś osoba rezolutniejszej natury byłaby mimochodem ziściła me chęci, gdybym miał odwagę czekać na to. Mania ta pociągnęła za sobą katastrofę niemal równie komiczną, ale mniej dla mnie zabawną.
Jednego dnia przyczaiłem się w jakimś dziedzińcu, gdzie znajdowała się studnia, dokąd dziewczęta chodziły często po wodę. Opodal były drzwiczki, którymi schodziło się do piwnic. Zgłębiłem w ciemności te podziemne chodniki, a przekonawszy się, że są długie i ciemne, sądziłem, że są w ogóle bez końca i że gdyby mnie ujrzano i zaskoczono, znalazłbym tam pewne schronienie. Ufny w to, ukazałem dziewczętom, które szły do studni, ów ulubiony mi obraz, bardziej dla nich pocieszny niż kuszący. Najrozsądniejsze udały, że nic nie widzą; inne zaczęły się śmiać; inne wzięły to za obrazę i podniosły larum171. Cofnąłem się do mego schronienia; podążono za mną. Usłyszano głos męski, na który nie byłem przygotowany i który mnie przeraził. Zapuszczałem się coraz dalej w podziemia, narażając się na zabłądzenie; hałasy, okrzyki, męski głos, szły ciągle w moje tropy. Liczyłem na ciemność, nagle ujrzałem światło. Zadrżałem, zapuściłem się dalej jeszcze. Natknąłem się wreszcie na gładką ścianę; nie mogąc iść dalej, musiałem oczekiwać swego losu. W jednej chwili dosięgnął mnie i pochwycił duży mężczyzna o dużym wąsie, dużym kapeluszu, dużej szabli, eskortowany przez kilka starych bab zbrojnych w miotły. Pomiędzy nimi ujrzałem ową małą hultajkę, która mnie wyśledziła i która zapewne chciała mi spojrzeć w oczy.
Mężczyzna z szablą chwycił mnie za ramię i spytał szorstko, co tu robię. Łatwo pojąć, że nie miałem przygotowanej odpowiedzi. Opamiętałem się wszakże i w nerwowym podnieceniu znalazłem romantyczny środek ocalenia, który mi się powiódł w zupełności. Zwracając się doń błagalnie, prosiłem, aby miał litość nad mym wiekiem i stanem; że jestem młodym cudzoziemcem wysokiego rodu, który ma umysł niezupełnie w porządku; wymknąłem się z domu, ponieważ chciano mnie zamknąć; byłbym zgubiony, gdyby mnie zdradził; ale jeśli raczy mnie puścić wolno, może kiedyś potrafię mu się odwdzięczyć. Wbrew wszelkiemu oczekiwaniu, bajeczka moja i żałośliwa mina zrobiły wrażenie; straszliwy człowiek dał się wzruszyć i po dość krótkim napomnieniu pozwolił mi odejść spokojnie, nie pytając więcej. Po minie, z jaką młoda kobieta i jej stare towarzyszki patrzyły na mnie, gdym odchodził, mogłem wnosić, że mężczyzna, któregom się tak lękał, był moim zbawieniem i że z nimi samymi nie byłbym się wykręcił tak tanio. Słyszałem jak mruczały groźnie, z czego sobie niewiele robiłem; byle szabla i jej właściciel nie mieszali się do rzeczy, czułem się dość lekki i zwinny, aby się ocalić.
W kilka dni potem, przechodząc ulicą z młodym księżykiem, mym sąsiadem, spotkałem się nos w nos z moim zbawcą. Poznał mnie i ozwał się drwiąco, przedrzeźniając mnie: „Jestem księciem” — rzekł — „jestem księciem, a ja jestem dudek172. Ale niech Jego Wysokość nie próbuje drugi raz”. Nie dodał nic więcej, a ja pomknąłem ze spuszczoną głową, błogosławiąc w duchu tę wyrozumiałość. Domyśliłem się, że przeklęte staruchy musiały mu zmyć głowę za jego łatwowierność. Jak bądź się rzeczy miały, ów wąsal, mimo że Piemontczyk, był to dobry człowiek; ilekroć o nim myślę, to zawsze z uczuciem wdzięczności; historia bowiem była tak pocieszna, że dla samego zabawienia słuchaczy każdy na jego miejscu byłby mnie wydał na hańbę. Ta przygoda, mimo że nie miała skutków, uczyniła mnie wszakże na długo ostrożnym.
W czasie pobytu u pani de Vercellis zawarłem parę znajomości, które podtrzymywałem w nadziei, że mogą mi być użyteczne. Odwiedzałem niekiedy między innymi sabaudzkiego księdza nazwiskiem Gaime, nauczyciela dzieci hrabiego de Mellarede. Był to człowiek jeszcze bardzo młody i mało udzielający się, ale rozsądny, uczciwy, wykształcony, jeden z najzacniejszych ludzi, jakich znałem. Na nic mi się nie przydał w sprawie, dla której go odwiedzałem; nie miał dość stosunków, aby mi wyrobić miejsce; ale znalazłem u niego cenniejsze korzyści, które posłużyły mi na całe życie: naukę zdrowej moralności, zasady uczciwości i rozsądku. W kolejnych przewrotach moich upodobań i poglądów byłem zawsze za wysoko albo za nisko, Achillesem lub Tersytem173, to bohaterem, to nicponiem. Ksiądz Gaime podjął trud postawienia mnie na właściwym miejscu i otworzenia mi oczu na samego siebie, nie oszczędzając mnie ani zniechęcając. Wyrażał się bardzo pochlebnie o mym charakterze i zdolnościach, ale dodał, iż widzi w nich samych przeszkody, które nie pozwolą mi należycie ich wyzyskać; tak iż powinny, jego zdaniem, posłużyć mi nie tyle jako stopnie do powodzenia, ile raczej jako środki obycia się bez niego. Nakreślił prawdziwy obraz ludzkiego życia, o którym miałem jedynie chimeryczne pojęcia; pokazał mi, jak w przeciwieństwach losu rozumny człowiek zawsze może zmierzać ku szczęściu i obrać najwłaściwsze drogi; jako nie istnieje prawdziwe szczęście bez mądrości i cnoty, te zaś można znaleźć w każdym stanie. Zwątlił bardzo mój kult dla wielkości świata, dowodząc, że ci, którzy władają drugimi, nie są ani mądrzejsi, ani szczęśliwsi od tamtych. Powiedział jedną rzecz, która często wracała mi na pamięć, że gdyby każdy mógł czytać w sercu bliźnich, więcej byłoby ludzi, którzy by woleli zstąpić niżej, niż takich, którzy by chcieli wspinać się wyżej. Ta uwaga, której prawda bije w oczy i w której nie ma nic przesady, bardzo mi w życiu pomogła w tym, aby spokojnie pozostawać na swoim miejscu. Dał mi pierwsze prawdziwe pojęcia uczciwości, którą moje niezrównoważenie pojmowało jedynie w jej krańcach. Przekonał mnie, że szczytny zapał cnoty mało ma zastosowania w pożyciu z ludźmi; że kto wzbija się zbyt wysoko, naraża się na upadki; że ustawiczne i równe spełnianie drobnych obowiązków nie mniej wymaga siły od bohaterskich czynów; że ta droga lepsza jest i bezpieczniejsza dla szczęścia i honoru; że o wiele cenniejsze jest budzić zawsze szacunek niż od czasu do czasu podziw.
Aby ustalić powinności człowieka, trzeba było zstąpić do ich źródeł. Rozmawiając nieraz o kroku, którego następstwem było moje obecne położenie, zeszliśmy oczywiście na kwestie religijne. Można się domyślić, że zacny ksiądz Gaime jest, bodaj w znacznej części, oryginałem mego wikarego sabaudzkiego174. Różnica jest ta, iż on sam, zniewolony do ostrożności i powściągliwości, mniej otwarcie do niektórych punktów wyraził mi swe zdanie: ale poza tym jego zasady, uczucia, przestrogi, nawet rada, abym
Uwagi (0)