Wyznania - Jean-Jacques Rousseau (jak czytać książki w internecie za darmo txt) 📖
Najsłynniejsza powieść autobiograficzna w literaturze światowej.
Nie są totypowe, znane od wieków pamiętniki i wspomnienia, w których autor jestświadkiem, a nierzadko współtwórcą historii. W tym przypadku zdarzeniahistoryczne stanowią zaledwie mgliście zarysowane tło. Rousseau bowiemzamierzył swoje Wyznania jako utwór literacki zupełnie innego, nowegorodzaju, jako bezprecedensowe w swojej szczerości studium ludzkiej duszy: „Chcę pokazać moim bliźnim człowieka w całej prawdzie jego natury; a tymczłowiekiem będę ja”. Z bezlitosną prawdomównością opowiada o swoim życiu,począwszy od dzieciństwa i lekkomyślnej młodości. Opisuje wydarzeniastawiające go w korzystnym świetle, ale nie skrywa także intymnych iwstydliwych faktów, niskich, godnych potępienia uczynków. „Powiem głośno:oto co czyniłem, co myślałem, czym byłem. Wyznałem dobre i złe równieszczerze”.
- Autor: Jean-Jacques Rousseau
- Epoka: Oświecenie
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wyznania - Jean-Jacques Rousseau (jak czytać książki w internecie za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jean-Jacques Rousseau
Całe to miłosierdzie było mi bardzo ciężkie; serce mi się ścisnęło, nie mówiłem nic. Pani de Warens, nie chwytając się tego projektu z równym zapałem, odrzekła tylko, że każdy powinien wedle możności przykładać się do dobrych uczynków i że pomówi o tym z jego wielebnością. Ale ten ciemny osobnik, który obawiał się snadź134, iż rozmowa może wypaść nie po jego myśli, i który chciał w tej sprawie upiec swoją pieczeń, pobiegł uprzedzić wikariuszów i obrobił dobrych księży tak skutecznie, że gdy pani de Warens, która lękała się dla mnie tej podróży, spróbowała mówić o niej z biskupem, przekonała się, iż cała sprawa jest już załatwiona. Doręczono jej nawet bezzwłocznie pieniądze, przeznaczone na mój podróżny fundusik. Nie śmiała nalegać, aby mnie zostawiono: zbliżałem się do wieku, w którym kobieta w jej latach nie może bez uchybienia przyzwoitości zatrzymywać przy sobie młodego człowieka.
Wobec decyzji osób, które zajmowały się mym losem, trzeba się było poddać; uczyniłem to nawet bez niechęci. Jakkolwiek Turyn był dalej niż Genewa, mniemałem, iż jako stolica musi posiadać z Annecy ściślejsze stosunki niźli odrębna państwowo i wyznaniowo Genewa; a przy tym, wyruszając tam z woli i na życzenie pani de Warens, miałem uczucie, iż żyję wciąż pod jej kierunkiem i opieką, co było więcej niż żyć w jej pobliżu. Wreszcie, myśl o wielkiej podróży schlebiała mojej wędrowniczej manii, która już wówczas zaczynała się objawiać. Zdawało mi się czymś pięknym przewędrować w moim wieku góry i wznieść się nad głowy kolegów o całą wysokość Alp. Zwiedzić kawał świata — to ponęta, której mieszkaniec Genewy nie umie się oprzeć. Przystałem tedy na wszystko. Obieżyświat miał wyruszyć za dwa dni ze swą połowicą. Powierzono mnie i polecono ich staraniom. Oddano im moją sakiewkę, skrzepioną przez panią de Warens, która prócz tego wsunęła mi tajemnie mały fundusik, dołączając obszerne instrukcje; po czym wyruszyliśmy w Wielką Środę.
Nazajutrz po mym wyjeździe z Annecy przybył tam ojciec, goniąc moim śladem wraz z panem Rival, swoim przyjacielem, zegarmistrzem jak on, sprytnym człowiekiem, wcale wykształconym nawet, który układał wiersze lepsze niż La Motte135 i mówił też prawie tak dobrze; był to zacny człowiek, ale z całą swoją manią literacką doprowadził tylko do tego, iż syn jego został komediantem.
Obaj ci panowie odwiedzili panią de Warens i zadowolili się tym, iż wspólnie z nią uronili parę łez nad mym losem, miast jechać za mną i dogonić mnie, co było bardzo łatwe wobec tego, iż byli na koniach, a ja pieszo. To samo powtórzyło się z wujem Bernardem. Przybył do Confignon i tam, dowiedziawszy się, że jestem w Annecy, wrócił do Genewy. Zdawałoby się, że moi bliscy byli w zmowie z mą gwiazdą, aby mnie wydać losowi, który mnie oczekiwał. Brat zaginął przez podobne zaniedbanie i przepadł tak dobrze, że nigdy nie dowiedziano się, co się z nim stało.
Ojciec był nie tylko człowiekiem honoru, ale i nieskazitelnej uczciwości, z duszą zdolną wznieść się na wysokie szczeble cnoty; co więcej, był dobrym ojcem, zwłaszcza dla mnie. Kochał mnie czule; ale kochał też swoje przyjemności; inne przywiązania osłabiły miłość ojcowską, zwłaszcza od naszego rozłączenia. Ożenił się powtórnie w Nyon; żona, nie będąc już w wieku, w którym by mogła dać mi braci, miała za to krewnych; nowa rodzina, nowe twarze, nowe gospodarstwo — to wszystko zacierało pamięć o mnie. Ojciec posuwał się w lata, nie mając żadnego majątku ani zabezpieczenia starości. Ja i brat mieliśmy po matce jakiś mająteczek, z którego dochód w czasie naszej nieobecności przypadał oczywiście ojcu. Myśl ta nie nasuwała mu się wprost, jasno i nie byłaby go wstrzymała od spełnienia obowiązku; ale działała podziemnie, bez świadomości z jego strony i ostudzała niekiedy gorliwość, którą byłby może dalej posunął w innych okolicznościach. Oto, jak mniemam, czemu, przybywszy do Annecy w moje ślady, nie pospieszył za mną do Chambéry, gdzie miał moralną pewność, że mnie odnajdzie. Oto również czemu, ilekroć odwiedziłem go od czasu mej ucieczki, zawsze znalazłem u niego tę samą ojcowską serdeczność, ale bez wielkich starań, aby mnie zatrzymać.
To postępowanie ojca, którego przywiązanie i cnota były mi znane, pobudziło mnie do dumań nad samym sobą, a rezultat ich niemało się przyczynił do moralnego zdrowia mego serca. Wyciągnąłem stąd tę maksymę moralną, jedyną może mającą praktyczne znaczenie, iż należy unikać sytuacji, które stawiają nasze obowiązki w sprzeczności z naszymi interesami i ukazują nam własną korzyść w cudzej szkodzie; w takich okolicznościach, mimo najszczerszego umiłowania cnoty, prędzej czy później, samemu nie wiedząc o tym, słabnie się; człowiek staje się zły i niesprawiedliwy w czynie, nie przestając być sprawiedliwym i dobrym w duszy.
Ta maksyma, głęboko wyciśnięta w mym sercu i przeprowadzona, jakkolwiek nieco późno, w całym postępowaniu, jest jedną z tych, które mi dały pozory największego dziwactwa, nawet szaleństwa, zwłaszcza między znajomymi. Okrzyczano mnie, że chcę być oryginałem i robić inaczej niż drudzy. W rzeczywistości nie myślałem ani o tym, żeby robić jak drudzy, ani żeby robić inaczej. Pragnąłem jedynie szczerze robić to, co jest dobre. Usuwałem się całą mocą od sytuacji, które by mój interes stawiały w sprzeczności z interesem cudzym, a tym samym mogły wszczepić tajemne, choć mimowolne pragnienie czyjejś krzywdy.
Przed dwoma laty milord marszałek136 chciał pomieścić w swym testamencie zapis na moją korzyść. Sprzeciwiłem się ze wszystkich sił. Oświadczyłem, że nie chciałbym za nic w świecie wiedzieć, iż figuruję w czyimkolwiek testamencie, a już najmniej jego. Ustąpił. Obecnie chce mi dać dożywotnią pensję: nie sprzeciwiam się. Powie ktoś, że nieźle wychodzę na zamianie. Może. Ale, o mój dobroczyńco i ojcze! Jeśli będę miał nieszczęście cię przeżyć, wiem, że tracąc cię, wszystko mam do stracenia, a nic do zyskania.
Oto, podług mnie, zbawienna filozofia, jedynie zgodna z sercem człowieka. Z każdym dniem umacniam się w przekonaniu o jej głębokich podstawach; roztrząsałem ją w najrozmaitsze sposoby w ostatnich pismach; ale płocha i bezmyślna publiczność nie zwróciła na to uwagi. Jeśli skończywszy to dzieło, będę żył jeszcze dość długo, aby podjąć nowe, mam nadzieję dać, w dalszym ciągu Emila137, tak wspaniały i uderzający przykład tej zasady, że czytelnik będzie musiał uznać jej oczywistość. Ale jak na podróżnika za wiele tych refleksji, czas mi w drogę.
Wypadła ona milej, niż mogłem się spodziewać; urwipołeć nie był tak srogi jak wyglądał. Był to mężczyzna w średnim wieku, ze związanymi z tyłu szpakowatymi włosami, z grenadierską138 miną, donośnym głosem, dość wesoły, tęgi piechur, jeszcze tęższy żarłok. Chwytał się wszelakiego rzemiosła, nie mając pojęcia o żadnym. O ile mi się zdaje, stworzył projekt, aby założyć w Annecy fabrykę, nie wiem już czego. Pani de Warens pierwsza dała się w to wciągnąć i właśnie ta podróż, którą odbywał, nie na swój koszt oczywiście, do Turynu, miała na celu uzyskanie zgody ministra. Człowiek ten miał talent chodzenia koło swoich interesów; wieszając się ustawicznie przy księżach i udając zelanta139, przyswoił sobie w ich szkole świątobliwą gwarę, którą posługiwał się nieustannie, mając się tym samym za wielkiego kaznodzieję. Znał nawet jeden łaciński ustęp z Biblii, co było tak, jak gdyby ich znał tysiąc, powtarzał go bowiem tysiąc razy dziennie. Poza tym niełatwo brakło mu pieniędzy, kiedy wiedział, iż znajdują się w mieszku bliźniego; operował wszelako więcej zręcznością niż prostym hultajstwem. W ogóle ze swą miną obieżyświata, a namaszczeniem kaznodziei, podobny był do pustelnika Piotra140, gdy z mieczem przy boku zagrzewał ludy do wojny krzyżowej.
Co się tyczy pani Sabran, jego małżonki, była to niezła kobiecina, spokojniejsza w dzień niż w nocy. Ponieważ sypiałem zawsze w ich pokoju, hałaśliwe jej bezsenności budziły mnie często i byłyby budziły o wiele więcej jeszcze, gdybym rozumiał ich przyczynę. Ale nawet mi się to nie śniło; na tym punkcie zachowałem naiwność, która samej naturze zostawiła troskę mego uświadomienia.
Wędrowałem tedy wesoło w towarzystwie nabożnego przewodnika i jego fertycznej141 towarzyszki. Żaden wypadek nie zakłócił podróży. Czułem się w tak szczęśliwym usposobieniu ciała i ducha jak jeszcze nigdy. Młody, silny, pełen zdrowia, animuszu, zaufania do siebie i drugich, znajdowałem się w owym krótkim, ale cennym momencie życia, w którym poczucie jego pełni zestokrotnia niejako wrażliwość i upiększa całą przyrodę urokiem naszego istnienia. Co więcej, mój słodki niepokój związany był z przedmiotem, który go czynił mniej błędnym i przykuwał mą wyobraźnię.
Uważałem się za dzieło, za wychowanka, przyjaciela, niemal kochanka pani de Warens. Przyjazne słowa, których mi nie szczędziła, macierzyńskie pieszczoty, tkliwe zainteresowanie, jakie mi okazywała, urocze spojrzenia, które zdawały mi się pełne miłości, ponieważ tchnęły ją we mnie — wszystko to dawało pokarm myślom w drodze i wprawiało mnie w stan rozkosznego marzenia. Żadna obawa, żadna niepewność przyszłego losu nie mąciła tych rojeń. Wysłać mnie do Turynu znaczyło, w moich oczach, zobowiązać się dostarczyć mi sposobu do życia, przyzwoitego stanowiska. Przestałem się zupełnie troszczyć o siebie; inni zajęli się już tym kłopotem.
Wędrowałem tedy z lekkim sercem, zrzuciwszy z niego ten ciężar; młode pragnienia, urocze nadzieje, świetne projekty napełniały mą duszę. Każdy ujrzany przelotnie przedmiot zdawał się rękojmią przyszłej szczęśliwości. W domach spotkanych po drodze wyobrażałem sobie sielskie festyny, na łąkach rozkoszne igraszki, koło rzek i stawów rybołóstwo; na drzewach smaczne owoce; w ich cieniu, rozkoszne sam na sam; w górach dzieże mleka i śmietany, lube wywczasy, spokój, prostotę, rozkosz błądzenia bez drogi i celu. Słowem, cokolwiek ściągnęło moje oczy, wraz zwiastowało sercu nowe jakieś uciechy. Majestat, rozmaitość, istotna piękność spotykanych dokoła widoków usprawiedliwiały w oczach rozsądku te upojenia; próżność także dodawała tu swej zaprawy. W tak młodym wieku wędrować do Włoch, zwiedzić już tyle kraju, ciągnąć śladem Hannibala142 przez góry, zdawało mi się chwałą przerastającą moje lata. Dodajcie do tego częste i sute popasy, potężny apetyt i środki do zaspokojenia go; po prawdzie bowiem nie warto było na mnie oszczędzać i przy obiadach pana Sabran zupełnie znać nie było mego posiłku.
Nie przypominam sobie, abym w całym życiu przeżył okres równie wolny od trosk i zgryzoty, jak owych siedem czy osiem dni, które trwała podróż: tempo bowiem, w jakim kroczyła pani Sabran, a do którego trzeba było się stosować, uczyniło z tej drogi długą przechadzkę. Wspomnienie to zostawiło mi najżywsze upodobanie do wszystkiego, co się z nim łączy, zwłaszcza do gór i do pieszych podróży. Podróżowałem pieszo jedynie za moich pięknych dni i zawsze z rozkoszą. Z czasem obowiązki, interesy, pakunki zmusiły mnie do odgrywania „pana” i do brania wehikułów; palące troski, kłopoty, skrępowanie wsiadały do nich ze mną. Gdy dawniej w podróżach moich czułem jedynie rozkosz wędrowania, odtąd miejsce jej zastąpiła niecierpliwość przybycia do celu. W Paryżu szukałem długo dwóch towarzyszy o podobnych moim upodobaniach, którzy by gotowi byli poświęcić po pięćdziesiąt ludwików143 i rok czasu, aby razem piechotą zwędrować Włochy, za całą usługę biorąc chłopca, który by niósł woreczek z podręcznym przyborem. Ofiarowało się wielu, zachwyconych na pozór projektem, ale w gruncie uważających go za czystą chimerę, o której się gawędzi, nie mając zamiaru jej urzeczywistnić. Przypominam sobie, że rozmawiając z pasją o tym zamyśle z Diderotem144 i Grimmem145, ożywiłem ich wreszcie mym zapałem. Myślałem, że sprawa już postanowiona: wszystko ograniczyło się do podróży na papierze, w której Grimm, jako najlepszy dowcip, każe Diderotowi popełniać mnóstwo bezbożności i mnie miast niego wydaje w ręce Inkwizycji.
Żal, iż tak rychło dotarliśmy do Turynu, złagodziła uciecha z widoku dużego miasta i nadzieja, iż niebawem zajmę tam godne stanowisko: już uderzyła mi do głowy ambicja, już uważałem się za coś więcej niż terminatora. Daleki byłem od przewidywania, że niebawem znajdę się o wiele niżej tego stanu.
Nim pójdę dalej, winien jestem usprawiedliwić się przed czytelnikiem i przeprosić go za błahostki, nad którymi się rozwiodłem, jak również i za inne, w które zapuszczę się niebawem, a które wydadzą mu się może równie niezajmujące. Skoro raz postanowiłem pokazać całkowicie siebie, chcę, aby nic nie zostało w ciemności lub w ukryciu; chcę nieustannie być na oczach czytelnika; chcę, aby mi towarzyszył we wszystkich zbłąkaniach serca, we wszystkich zaułkach życia; aby mnie nie stracił z oczu ani na chwilę, z obawy, by znalazłszy w opowiadaniu najmniejszą lukę, najmniejszą przerwę i spytawszy samego siebie: „Co robił przez ten czas?”, aby, powiadam, nie obwinił mnie, że nie chciałem wszystkiego powiedzieć. Dość daję strawy złośliwości ludzkiej przez swoje wyznania, nie chcę dostarczać jej jeszcze przez przemilczenie.
Fundusik mój zniknął: wygadałem się z nim, opiekunowie zaś umieli skorzystać z tego zbytku szczerości. Pani Sabran znalazła sposób wydarcia mi nawet srebrnej szarfy, którą pani de Warens dała mi dla przypasania mojej szpadki; ta strata była mi najdotkliwsza. I szpada byłaby została w ich rękach, gdybym się stanowczo nie sprzeciwił. Dali mi sumienne utrzymanie przez drogę, ale nie zostawili mi absolutnie
Uwagi (0)