Wyznania - Jean-Jacques Rousseau (jak czytać książki w internecie za darmo txt) 📖
Najsłynniejsza powieść autobiograficzna w literaturze światowej.
Nie są totypowe, znane od wieków pamiętniki i wspomnienia, w których autor jestświadkiem, a nierzadko współtwórcą historii. W tym przypadku zdarzeniahistoryczne stanowią zaledwie mgliście zarysowane tło. Rousseau bowiemzamierzył swoje Wyznania jako utwór literacki zupełnie innego, nowegorodzaju, jako bezprecedensowe w swojej szczerości studium ludzkiej duszy: „Chcę pokazać moim bliźnim człowieka w całej prawdzie jego natury; a tymczłowiekiem będę ja”. Z bezlitosną prawdomównością opowiada o swoim życiu,począwszy od dzieciństwa i lekkomyślnej młodości. Opisuje wydarzeniastawiające go w korzystnym świetle, ale nie skrywa także intymnych iwstydliwych faktów, niskich, godnych potępienia uczynków. „Powiem głośno:oto co czyniłem, co myślałem, czym byłem. Wyznałem dobre i złe równieszczerze”.
- Autor: Jean-Jacques Rousseau
- Epoka: Oświecenie
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wyznania - Jean-Jacques Rousseau (jak czytać książki w internecie za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jean-Jacques Rousseau
Przybywam nareszcie: widzę panią de Warens. Ta chwila zdecydowała o moim charakterze; nie sposób pominąć jej lekko. Miałem wówczas szesnasty rok. Nie będąc co się nazywa ładnym chłopcem, byłem, mimo średniego wzrostu, dość sobie niczego; miałem ładną stopę, zgrabną nogę, fizjonomię rozgarniętą i żywą, ładnie wykrojone usta, czarne brwi i włosy, oczy małe i głęboko osadzone, ale które z siłą promieniowały ogień krążący mi w żyłach. Na nieszczęście, nic nie wiedziałem o tym wszystkim i nie zdarzyło mi się w życiu myśleć o swej urodzie, chyba wówczas, gdy już za późno było ciągnąć z niej korzyści.
Nieśmiałość właściwa wiekowi łączyła się z trwożliwością natury bardzo tkliwej, wciąż dręczonej obawą narażenia się komuś. Przy tym, jakkolwiek posiadałem dość wykształcenia, nie obracając się nigdy w świecie, nie znałem zupełnie form; a wiadomości moje nie tylko nie mogły ich zastąpić, ale jeszcze pomnażały onieśmielenie, dając mi świadomość własnych braków.
Lękając się tedy, iż sam mój widok nie usposobi zbyt korzystnie nowej opiekunki, postanowiłem inaczej wyzyskać swoje przewagi. Skomponowałem piękny list w stylu retorycznym, gdzie, sztukując książkowe zwroty gwarą terminatora, rozwinąłem całą elokwencję, aby sobie zjednać przychylność pani de Warens. Włożyłem list księdza de Pontverre w mój własny i ruszyłem na straszliwą audiencję. Nie zastałem pani de Warens w domu; powiedziano mi, że przed chwilą wyszła do kościoła. Była to niedziela palmowa roku 1728. Biegnę, aby ją dogonić; widzę ją, przystępuję do niej, mówię... Ach, jak żywo mam przed oczyma miejsce tego spotkania; ileż razy później zlewałem je łzami i okrywałem pocałunkami! Czemuż nie mogę otoczyć złotą barierą tego błogosławionego miejsca! Czemuż nie mogę ściągnąć doń hołdów całego świata! Ktokolwiek umie czcić święte pamiątki zbawienia człowieka, nie powinien się tam zbliżać inaczej niż na kolanach.
Była to ścieżka za domem, między strumykiem, który ją, po prawej ręce, oddzielał od ogrodu, a murem okalającym podwórze po lewej. Ścieżka ta prowadziła bocznymi drzwiczkami do kościoła franciszkanów. Mając już wejść, pani de Warens odwróciła się na mój głos. Jakichż uczuć doznałem na ten widok! Wyobrażałem sobie starą, zasuszoną dewotkę; „zacna dama” księdza de Pontverre nie mogła być, w mym pojęciu, czym innym. Ujrzałem piękną twarz, piękne niebieskie oczy pełne słodyczy, olśniewającą płeć, kształty porywające urokiem. Nic nie uszło szybkiemu rzutowi oka młodego prozelity127; stałem się nim bowiem w jednej chwili, pewien, iż religia głoszona przez takich misjonarzy nie może prowadzić gdzie indziej niż do raju. Wzięła z uśmiechem list, który podałem jej drżącą ręką, otwarła, rzuciła okiem na pismo księdza de Pontverre, wróciła do mego, które przeczytała w całości, i byłaby odczytała raz jeszcze, gdyby służący nie zwrócił uwagi, że już czas do kościoła. „Och, dziecko — rzekła tonem, który przyprawił mnie o drżenie — zbyt młodo znalazłeś się na gościńcu; to niedobrze”. Następnie, nie czekając odpowiedzi, dodała: „Wejdź do domu i poczekaj na mnie; powiedz, żeby ci dano śniadanie; skoro się skończy msza, porozmawiamy”.
Ludwika Eleonora de Warens, z domu de la Tour de Pil, pochodziła ze szlachetnej i starożytnej rodziny w Vevai128, w kantonie Vaud. Zaślubiła bardzo młodo pana de Warens z domu Loys, starszego syna pana de Villardin z Lozanny. Małżeństwo to, zresztą bezpotomne, nie było szczęśliwe. Pani de Warens, popchnięta do tego kroku jakimś domowym zatargiem, skorzystała z pobytu króla Wiktora Amadeusza129 w Evian, aby przebyć jezioro i rzucić się do stóp władcy; tym samym, w chwili szaleństwa dość podobnej do mego i którego również przyszło jej żałować, opuściła w jednej godzinie męża, dom i kraj rodzinny. Król, który lubił grać rolę żarliwego katolika, wziął ją pod swą opiekę, wyznaczył jej tysiąc pięćset funtów piemonckich pensji, co było dużo na księcia mało hojnego z natury; a widząc, że ściągnął tym na siebie posądzenie o miłostkę, wysłał swą pupilkę pod eskortą oddziału gwardii do Annecy, gdzie w klasztorze Zwiastowania, pod kierunkiem Michała Gabriela de Bernex, tytularnego biskupa Genewy, dopełniła zmiany wyznania.
W chwili mego przybycia bawiła tam już od lat sześciu; sama liczyła ich dwadzieścia osiem, przyszła bowiem na świat wraz ze stuleciem. Uroda pani de Warens była z tych, które trwają długo, ponieważ są bardziej w wyrazie niż w rysach; piękność jej promieniowała jeszcze pierwszym blaskiem. Miała wyraz pieszczotliwy i czuły, łagodne spojrzenie, anielski uśmiech, usta na miarę moich, rzadkiej piękności popielate włosy, których swobodne i proste uczesanie stroiło ją dziwnym powabem. Była niedużego wzrostu, mała nawet i nieco krótka w stanie, jakkolwiek bez niekształtności; niepodobna natomiast spotkać piękniejszej głowy, gorsu, piękniejszych rąk i ramion.
Wychowanie jej było bardzo różnorodne. Straciła, podobnie jak ja, matkę przychodząc na świat; uczyła się przygodnie, od kogo się zdarzyło; nieco od ochmistrzyni, od ojca, od nauczycieli, a wiele od swoich kochanków, szczególniej od niejakiego pana de Tavel, który, sam obdarzony niepospolitym smakiem i wiadomościami, umiał nimi wzbogacić umysł ukochanej. Ale wśród tylu odmian wykształcenia jeden kierunek sprzeciwiał się drugiemu; wskutek braku porządku nie wszystkie wiadomości pogłębiły się w takim stopniu, jakby to było możliwe przy naturalnej jej bystrości. I tak, mimo iż posiadała nieco wiadomości z zakresu filozofii i fizyki, nie umiała się oprzeć upodobaniu, jakie przejęła po ojcu do medycyny empirycznej i do alchemii. Sporządzała eliksiry, maści, balsamy, specyfiki; twierdziła, że posiada jakieś tajemnice. Szarlatani wszelakiego rodzaju, korzystając z tej słabostki, zawładnęli nią, opętali ją, doprowadzili do ruiny, i pośród tyglów130 i odwarów strawili jej umysł, talenty i uroki, dzięki którym mogła była stać się rozkoszą najwykwintniejszych towarzystw.
Ale jeśli nikczemni szalbierze nadużyli braków nieporządnego wykształcenia, aby zaciemnić jej umysł, doskonałe jej serce przetrwało wszystkie próby i zawsze zostało jednakie: natura kochająca i słodka, tkliwość dla nieszczęśliwych, niewyczerpana dobroć, wesołe, otwarte i szczere usposobienie nie zmieniły się nigdy; i nawet w obliczu starości, wśród niedostatku, nieszczęść i klęsk, pogoda jej pięknej duszy zachowała do końca wesołość najszczęśliwszych dni.
Błędy pani de Warens wynikały z jej natury niewyczerpanie czynnej i wciąż potrzebującej zatrudnienia. Ale czynność ta nie szła w kierunku jakichś kobiecych intryżek; żywiołem jej były wielkie przedsięwzięcia. Pani de Warens była urodzona do wielkich spraw. W jej położeniu pani de Longueville131 byłaby tylko wścibską kumoszką; w roli pani de Longueville ona trzęsłaby państwem. Talenty jej nie były na swoim miejscu; to, co byłoby jej chlubą na wyżynach, stało się jej zgubą w warunkach, w jakich jej żyć wypadło. W każdej rzeczy, która ją zaprzątała, plan rozrastał się w jej głowie; każdy przedmiot widziała w powiększeniu. Z tego wynikało, iż, używając środków zastosowanych bardziej do zamiarów niż do sił, załamywała się; kiedy projekty zawiodły, groziła jej ruina tam, gdzie ktoś inny byłby stracił bardzo niewiele. Ta namiętność do interesów, która jej wyrządziła tyle złego, oddała jej bodaj jedną przysługę: tę, że się nie dała jej zagrzebać na całe życie w klasztorze, jak to zrazu było jej zamiarem. Jednostajne i proste życie zakonnicy, codzienna paplaninka w parlatorium132, wszystko to nie mogło skusić umysłu będącego w nieustannym ruchu i który, tworząc co dnia nowe systematy, potrzebował swobody, aby się im poświęcić. I nie brak żarliwości był powodem, że ta urocza kobieta nie zamknęła się cała w drobnych praktykach, jakby to przystało osobie świeżo nawróconej, żyjącej pod okiem prałata. Jakakolwiek pobudka wpłynęła na zmianę jej religii, raz ją zmieniwszy, była szczera w swej wierze. Żałowała może, iż popełniła ten błąd, ale nie pragnęła się cofnąć. Nie tylko umarła jako dobra katoliczka, ale była nią i za życia. Ja, który, sądzę, czytałem w jej duszy, śmiem twierdzić, że jedynie ze wstrętu przed ostentacją nie okazywała publicznie swej pobożności: wiara jej była zbyt gruntowna, aby udawać dewocję. Ale nie tu miejsce rozwodzić się nad jej zasadami; kiedy indziej będę miał sposobność pomówić o nich.
Niech ci, którzy przeczą sympatii dusz, wytłumaczą, jeśli potrafią, w jaki sposób — od pierwszego widoku, od pierwszego słowa, spojrzenia — pani de Warens tchnęła we mnie nie tylko najżywsze przywiązanie, ale i doskonałą ufność, która nigdy się nie zachwiała. Przypuśćmy, że to, com uczuł, było w istocie miłością — rzecz, która wyda się co najmniej wątpliwa temu, kto będzie dalej śledził historię naszego stosunku; w jaki tedy sposób namiętności tej mogły, od samych narodzin, towarzyszyć uczucia najbardziej jej zazwyczaj obce, jak spokój serca, ufność, pogoda, bezpieczeństwo, pewność? W jaki sposób, przystępując po raz pierwszy do uroczej, wykwintnej, świetnej kobiety, damy przerastającej mnie o całe niebo pozycją, istoty, do jakiej nigdy dotąd nie zbliżyłem się nawet, do tej, od której zależał poniekąd mój los, stosownie do mniejszego albo większego zainteresowania, jakie obudzę; w jaki sposób, powiadam, czułem się w jednej chwili tak swobodny, radosny, jak gdybym miał zupełną pewność jej sympatii? W jaki sposób nie miałem ani chwili zakłopotania, nieśmiałości, przymusu? Z natury wstydliwy, nierówny, nieumiejący się zachować, w jaki sposób znalazłem z nią, od pierwszego dnia, od pierwszej chwili, tę łatwość, te serdeczne słówka, ten swobodny ton, jaki miałem w dziesięć lat później, gdy najbliższe współżycie nasze mogło go uczynić naturalnym? Czy można czuć miłość, nie mówię: bez pragnień — doznawałem ich; ale bez niepokoju, zazdrości? Czy nie czuje się bodaj potrzeby usłyszenia z ust ukochanego przedmiotu, czy się jest wzajem kochanym? Otóż, w życiu nie przyszło mi na myśl pytać ją o to, tak jak nie pytałem siebie, czy ją kocham; i ona w stosunku do mnie również nie zdradzała tej ciekawości. Było coś szczególnego w uczuciach moich dla tej uroczej kobiety i w dalszym ciągu czytelnik spotka się z mnóstwem nieoczekiwanych szczegółów.
Zaczęła się narada nad tym, czym mam zostać; aby swobodniej pomówić, pani de Warens zatrzymała mnie na obiad. Był to pierwszy posiłek w życiu, przy którym apetyt mi nie dopisał; dziewczyna, która nam usługiwała, powiadała również, że jestem pierwszym wędrowcem mego wieku i stanu, u którego spotyka się z tym brakiem. Uwaga ta, która na pani jej uczyniła raczej korzystne wrażenie, rzucona była poniekąd pod adresem tęgiego draba, również włóczęgi, który jadł z nami i który, sam jeden, pożarł przyzwoity obiad na sześć osób. Co do mnie, byłem jakby w zachwyceniu, które nie pozwalało mi jeść. Serce moje karmiło się nowym uczuciem, które wypełniało całą mą istotę; nie zostało we mnie tchu na żadną inną czynność.
Pani de Warens chciała posłyszeć szczegóły moich skromnych dziejów; opowiadając je, odnalazłem całą żywość, którą straciłem u majstra. Im bardziej udało mi się zjednać sympatię tej wybornej istoty, tym bardziej ubolewała nad losem, na jaki miałem się narazić. Tkliwe współczucie wyrażało się w jej twarzy, spojrzeniu, ruchach. Nie śmiała mnie upominać, abym wrócił do Genewy; w jej położeniu byłoby to zbrodnią wobec katolicyzmu, a nie było jej tajne, pod jak ścisłym była dozorem i jak ważono jej słowa. Ale mówiła mi tak wzruszająco o zgryzocie mego ojca, że widziałem dobrze, iż byłaby w duchu przyklasnęła zamiarowi powrotu. Nie wiedziała, jak bardzo, mimo woli, wymowa jej działa przeciw jej chęciom. Jak już, o ile mi się zdaje, wspominałem, byłem zdecydowany w mym postanowieniu; obecnie im bardziej mentorka zdała mi się wymowną i przekonywającą, im bardziej wywody jej wnikały mi do serca, tym mniej mogłem się pogodzić z myślą, bym się miał od niej oderwać. Czułem, że wrócić do Genewy znaczyłoby postawić między nią a sobą zaporę prawie nie do przebycia; chyba żebym znów uciekł się do kroku, który uczyniłem — w takim razie lepiej zostać przy nim od razu. Tak się też stało. Pani de Warens, widząc bezowocność wysiłków, nie posunęła ich aż do nieostrożności względem samej siebie; rzekła jeno z pełnym współczucia spojrzeniem: „Biedny mały, trzeba ci iść tam, dokąd Bóg cię wzywa; ale kiedy dorośniesz, wspomnisz moje słowa”. Sądzę, iż nie myślała sama, aby ta przepowiednia miała się ziścić tak okrutnie.
Główna trudność była wciąż nierozwiązana. W jaki sposób, w tak młodym wieku, znaleźć w obcym kraju utrzymanie? Przebywszy ledwie połowę nauki, daleki byłem od posiadania arkanów rzemiosła. Zresztą, gdybym je był nawet posiadł, nie mógłbym zeń żyć w Sabaudii, kraju zbyt biednym, aby hodować sztuki. Włóczęga, który jadł obiad za nas, zmuszony
Uwagi (0)