Darmowe ebooki » Pamiętnik » Wyznania - Jean-Jacques Rousseau (jak czytać książki w internecie za darmo txt) 📖

Czytasz książkę online - «Wyznania - Jean-Jacques Rousseau (jak czytać książki w internecie za darmo txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Jean-Jacques Rousseau



1 ... 96 97 98 99 100 101 102 103 104 ... 119
Idź do strony:
niewzruszoną prawość i szczerą przyjaźń dla mnie znałem dostatecznie, nie mogłem go podejrzewać ani przez chwilę. Nie mogłem również nawet zatrzymać się myślą przy podejrzeniu co do marszałkowej. Namęczywszy długo mózgownicę nad autorstwem kradzieży, jedyne, co mogłem uczynić, to przypisać ją d’Alembertowi, który, już zadomowiony u pani de Luxembourg, mógł znaleźć sposób szperania w tych papierach i usunięcia z nich, co mu się podobało, bądź to w zamiarze posłużenia się nimi na mą szkodę, bądź dla przywłaszczenia sobie tego, co mu się mogło nadać. Sądziłem, iż, zmamiony tytułem Moralność wrażeniowa, przypuszczał, że znalazł plan istotnego traktatu materialistycznego; można sobie wyobrazić, jak by to przeciw mnie wykorzystał! Pewny, iż zbadanie brulionu wywiedzie go z błędu, sam zaś mając niezłomny zamiar poniechać literatury, mało troszczyłem się o te kradzieże; nie były one pierwszą sprawką tej ręki849, którą ścierpiałem w milczeniu. Niebawem przestałem myśleć o tym nadużyciu, tak jakby nigdy nie miało miejsca, i zacząłem gromadzić materiały, które mi zostawiono, aby podjąć pracę nad Wyznaniami.

Długi czas myślałem, iż korporacja pastorów lub bodaj obywatele i mieszczaństwo Genewy upomną się o naruszenie edyktu w dekrecie wydanym przeciw mnie850. Nikt się nie ruszył, przynajmniej publicznie; istniało bowiem powszechne niezadowolenie, które czekało jedynie sposobności, aby się objawić. Moi przyjaciele, lub podający się za takich, pisali do mnie list po liście, zachęcając, abym stanął na ich czele i zaręczając publiczne zadośćuczynienie ze strony Rady. Obawa rozdwojenia i zamieszek, które moja obecność mogłaby spowodować, nie pozwoliła mi przychylić się do ich próśb. Wierny ślubowi, jaki uczyniłem sobie niegdyś, aby nigdy nie przyczyniać się do wewnętrznej niezgody w mym kraju, wolałem raczej pozwolić dalej trwać własnej krzywdzie i skazać się na wieczne wygnanie z ojczyzny niż wracać do niej przy pomocy gwałtownych i niebezpiecznych środków. To prawda, iż spodziewałem się ze strony mieszczaństwa, pokojowych i legalnych protestów przeciw nadużyciu, które powinno je było żywo obejść. Nic podobnego. Przywódcom chodziło nie tyle o istotne usunięcie nadużyć, ile o sposobność wysunięcia swoich osób. Spiskowano, ale zachowano milczenie. Pozwolono ujadać pyskaczom i faryzeuszom, których Rada używała, aby mnie zohydzić w oczach ludu i przypisać swój wybryk religijnej gorliwości.

Wyczekawszy na próżno przeszło rok, aby ktoś zaprotestował przeciw nielegalnemu wyrokowi, powziąłem wreszcie postanowienie. Widząc się opuszczonym przez współobywateli, zdecydowałem się wyrzec niewdzięcznej ojczyzny, w której nigdy nie żyłem, od której nigdy nie doświadczyłem dobra ani usług i w której w nagrodę czci, jaką starałem się jej przysporzyć, doznałem tak niegodnego obejścia, i to za jednomyślną zgodą, skoro ci, którzy winni byli przemówić, zachowywali milczenie. Napisałem tedy do pierwszego syndyka (był nim wówczas, zdaje mi się, pan Favre) list, w którym zrzekłem się uroczyście obywatelstwa. W liście tym zachowałem zresztą godność i umiarkowanie, które zawsze wkładałem w akty dumy, skoro mnie do nich zmusiło okrucieństwo wrogów.

Krok ten otworzył wreszcie oczy obywatelom. Czując, iż zawinili przeciw samym sobie, niechając mej obrony, porwali się do niej wówczas, gdy już było za późno. Mieli oni inne zarzuty, które skojarzyli z tą sprawą, i uczynili z nich przedmiot bardzo dobrze umotywowanych protestów. Akcja ta zataczała coraz szersze kręgi, w miarę jak twarde i odpychające odmowy Rady, która czuła za sobą poparcie rządu francuskiego, lepiej dały pojąć obywatelom, iż zamiarem Rady jest wręcz ujarzmić ich. Spory te wydały mnogość broszur, które nie rozstrzygały niczego; aż nagle pojawił się utwór pt. Listy ze wsi. Dziełko to, napisane w obronie Rady niezmiernie zręcznie, sprawiło, iż stronnictwo reprezentacyjne851, przywiedzione nim do milczenia, czuło się na czas jakiś wręcz zmiażdżone. Utwór ten, trwały pomnik rzadkich talentów swego autora, wyszedł spod pióra generała Tronchin, człowieka bystrego, światłego, bardzo biegłego w prawach i polityce republiki. Siluit terra852.

(1764) Reprezentanci, ochłonąwszy z pierwszego przygnębienia, podjęli odpowiedź i z czasem wywiązali się z niej niezgorzej. Ale wszyscy zwrócili oczy na mnie, jako na jedynego, który zdolny był wejść z nadzieją zwycięstwa w szranki z takim przeciwnikiem. Wyznaję, iż rozumiałem tak samo; jakoż, popchnięty przez dawnych współobywateli, którzy nakładali wręcz na mnie obowiązek wsparcia ich piórem w kłopocie, którego byłem przyczyną, podjąłem odparcie Listów ze wsi i sparodiowałem ich tytuł nadpisem Listy z gór853, jaki położyłem na moich. Powziąłem i wykonałem to postanowienie w takiej tajemnicy, iż w ciągu spotkania, jakie miałem w Thonon z przywódcą reprezentantów dla pomówienia o ich sprawach, podczas którego to spotkania pokazali mi szkic swej odpowiedzi, nie rzekłem ani słowa o mojej, która była już gotowa. Lękałem się, aby nie zaszła jaka przeszkoda w druku, w razie gdyby najmniejsze podejrzenie doszło bądź do władz, bądź do mych osobistych wrogów. Mimo wszystkich ostrożności dzieło moje dostało się do Francji przed jego ogłoszeniem; ale pewne czynniki wolały raczej pozwolić mu się ukazać niż zanadto dać się domyślać, w jaki sposób odkryto moją tajemnicę. Powiem w tym przedmiocie to, co wiem pewnie, to znaczy bardzo niewiele; zamilczę to, czego się tylko domyślam.

Miałem w Motiers niemal tyle wizyt, ile ich bywało w Pustelni i w Montmorency; ale były one bardzo odmiennego rodzaju. Ci, którzy odwiedzali mnie dotąd, to byli ludzie, którzy czując ze mną pokrewieństwo talentów, upodobań, poglądów, powoływali się na nie jako na pobudkę odwiedzin i wprowadzali mnie od razu w materię, w której mogłem się z nimi porozumieć. W Motiers to już nie to, zwłaszcza co się tyczy gości z Francji. Byli to oficerowie lub inni ludzie, którzy nie mieli żadnego upodobania w literaturze; po największej części nie czytali nawet nigdy moich pism, a mimo to, wedle tego, co mówili, nie wahali się zrobić trzydzieści, czterdzieści, sześćdziesiąt, sto mil, aby mnie zobaczyć i podziwiać znakomitego, sławnego, bardzo sławnego, wielkiego człowieka etc. Od tego czasu bowiem weszło w zwyczaj obrzucać mnie grubiańsko w twarz najbardziej bezwstydnymi pochlebstwami, od czego chronił mnie dotąd szacunek tych, którzy stanowili moje towarzystwo. Ponieważ większość tych przybyszów nie raczyła ani się nazwać, ani wymienić swego stanowiska, ponieważ nasz zobopólny zakres wiadomości nie obracał się w tych samych przedmiotach i ponieważ ani nie czytali, ani nie mieli nawet w ręku moich dzieł, nie wiedziałem, o czym z nimi mówić; czekałem, aż zaczną mówić sami, ich bowiem rzeczą było wiedzieć i powiedzieć mi, w jakim celu mnie nachodzą. Można zrozumieć, iż w tych warunkach rozmowa nie była dla mnie zbyt interesująca; mogła nią być wszelako dla nich, wedle tego, czego chcieli się dowiedzieć. Ponieważ nie miałem powodów do nieufności, wyrażałem się bez zastrzeżeń we wszystkich kwestiach, o które uważali za właściwe mnie zagadnąć; odchodzili tedy zwykle dobrze powiadomieni co do wszystkich szczegółów mego położenia.

Otrzymałem na przykład w ten sposób wizytę pana de Feins, koniuszego królowej i kapitana kawalerii w jej pułku. Miał on tę wytrwałość, aby spędzić kilka dni w Motiers, a nawet towarzyszyć mi pieszo aż do La Ferriere, prowadząc konia za uzdę, nie mając ze mną innego punktu styczności, jak ten, żeśmy znali obaj pannę Fel i że obaj grywaliśmy w bilbokieta. Przed i po panu de Feins spotkała mnie inna, o wiele jeszcze osobliwsza wizyta. Dwaj ludzie zjawiają się pieszo, prowadząc każdy muła obładowanego tobołkiem; stają w gospodzie, krzątają się sami koło swych mułów i żądają widzenia ze mną. Wnosząc z wejrzenia tych mulników, wzięto ich za kontrabandzistów; w lot obiegła wiadomość, iż przemytnicy przybyli do mnie w odwiedziny. Już sam sposób przywitania pouczył mnie, że to są ludzie innego pokroju; ale, nie będąc przemytnikami, mogli to być wszelako awanturnicy. Wątpliwość ta kazała mi się mieć na baczności; niebawem jednak uspokoili mnie w tej mierze. Jeden z nich był to pan de Montauban, zwany hrabią de la Tour-du-Pin, szlachcic z Delfinatu854; drugim pan Dastier, z Carpentras855, ekswojskowy, który nie mogąc błysnąć swoim Krzyżem św. Ludwika, miał go przynajmniej w kieszeni. Ci panowie, bardzo zresztą mili, odznaczali się obaj bystrym dowcipem; rozmowa ich była gładka i zajmująca. Ich sposób podróżowania, tak bardzo w moim smaku, a tak mało zgodny z obyczajem francuskiej szlachty, obudził we mnie sympatię, którą bliższe obcowanie zdołało tylko umocnić. Znajomość nie skończyła się na tym, ba, trwa do dziś. Zachodzili do mnie w odwiedziny w rozmaitym czasie, już nie piechotą, to było dobre na początek; ale im dłużej przestawałem z tymi panami, tym mniej znalazłem wspólności w naszych upodobaniach, tym mniej czułem, aby ich zasady były moimi, aby znali moje pisma, słowem, aby istniała jakakolwiek prawdziwa sympatia między nami. Czego tedy chcieli ode mnie? Dlaczego odwiedzali mnie w tym dziwnym rynsztunku? Po co wracali kilkakrotnie? Czemu pragnęli tak gorąco być pod moim dachem? Nie przyszło mi wówczas na myśl zadawać sobie tych pytań. Nastręczały mi się one nieraz od tego czasu.

Wzruszony ich uprzejmością, otwierałem im serca bez ograniczeń, zwłaszcza panu Dastier, którego wzięcie, bardziej otwarte, większą natchnęło mnie ufnością. Nawiązałem z nim nawet korespondencję i kiedy miałem drukować Listy z gór, przyszło mi na myśl zwrócić się do niego, aby zmylić trop tych, którzy czekali mej przesyłki na drodze do Holandii. Mówił mi obszernie, może z umysłu, o swobodzie prasy w Awinionie; ofiarował usługi, gdybym miał kiedy zamiar coś tam drukować. Skorzystałem z ofiary i skierowałem doń kolejno, pocztą, moje pierwsze poszyty. Zatrzymawszy je dosyć długo, odesłał mi je z nadmienieniem, iż żaden księgarz nie śmie się ich podjąć. Byłem zmuszony wrócić do Reya, bacząc, aby wysyłać poszyty jedynie stopniowo i nie wypuszczać następnego, póki nie miałem w ręku potwierdzenia odbioru pierwszych. Przed wydaniem dzieła dowiedziałem się, iż ktoś je widział w biurach ministerstwa, zaś pan d’Escherny z Neuchâtel wspomniał mi o książce Człowiek z gór, o której d’Holbach powiadał mu, iż jest mego pióra. Zapewniłem (jak też było prawdą), że nigdy nie pisałem książki pod tym tytułem. Kiedy pojawiły się Listy, był wściekły, obwiniał mnie o kłamstwo, mimo że powiedziałem jedynie szczerą prawdę. Oto jak zyskałem pewność, że rękopis mój był znany. Pewien rzetelności Reya, zmuszony byłem gdzie indziej przenieść swoje przypuszczenia; najchętniej byłem skłonny mniemać, iż po prostu przesyłki moje otwierano na poczcie.

Druga znajomość mniej więcej z tego czasu, ale zrazu nawiązana tylko listownie, to niejaki pan Laliaud, z Nîmes. Napisał do mnie z Paryża, prosząc, abym mu przesłał w sylwetce swój profil, którego potrzebuje — jak powiadał — do biustu856 w marmurze, jaki dał wykonać Le Moine’owi dla umieszczenia go w swej bibliotece. Jeżeli to było pochlebstwo, wymyślone, aby mnie ugłaskać, osiągnęło swój cel w zupełności. Osądziłem, iż człowiek, który pragnie mieć mój biust z marmuru w bibliotece, musi być przejęty mymi pismami, tym samym mymi zasadami i że kocha mnie, ponieważ dusza jego harmonizuje z moją. Trudno sobie wyobrazić, aby ta myśl nie pociągnęła mnie. Poznałem później pana Laliaud. Znalazłem go bardzo skwapliwym w tym, aby mi ofiarować wiele drobnych usług, aby się mieszać pilnie w moje sprawy. Ale poza tym wątpię, aby które z moich pism wchodziło w szczupłą liczbę książek, jakie przeczytał w życiu. Nie wiem, czy ma bibliotekę i czy ten sprzęt może mu być na co przydatny; co zaś do biustu, ograniczył się do lichego szkicu z gliny, który ulepił Le Moine. Kazał zeń sporządzić ohydny portret, który mimo to obiega pod moim nazwiskiem, jak gdyby miał ze mną jakieś podobieństwo.

Jedynym Francuzem, który, zdawało się, odwiedza mnie przez sympatię dla mych uczuć i dzieł, był młody oficer z limuzyńskiego857 pułku, nazwiskiem Séguier de Saint-Brisson. Błyszczał on i błyszczy może jeszcze w Paryżu i w świecie przez swoje talenty, dosyć w istocie miłe, i przez pretensje do znawstwa sztuki. Zaszedł odwiedzić mnie w Montmorency w ciągu zimy, która poprzedziła mą katastrofę. Zauważyłem w nim żywość uczuć, która mi się podobała. Pisywał do mnie w dalszym ciągu do Motiers i czy to chciał mi pochlebić, czy w istocie zawróciło mu się w głowie od Emila, doniósł mi, iż opuszcza służbę, aby żyć w stanie niezależnym, i że się uczy rzemiosła stolarza. Miał starszego brata, kapitana w tym samym pułku, ukochanego przez matkę. Matka ta, straszliwa dewotka i kierowana przez jakiegoś klechę świętoszka, bardzo licho obchodziła się z młodszym synem. Obwiniała go o brak religii, a nawet o zbrodnię nie do darowania, mianowicie, iż utrzymuje stosunki ze mną! Oto przyczyny, dla których chciał zerwać z matką i powziął postanowienie, o którym wspomniałem: wszystko, aby zabawić się w małego Emila.

Przerażony tą krewkością, czym prędzej napisałem doń, błagając, aby odmienił postanowienie. Włożyłem w swoje upomnienia całą siłę, do jakiej byłem zdolny. Usłuchał: postarał się naprawić stosunki z matką, cofnął z rąk pułkownika wręczoną dymisję, z której ten przezorny człowiek nie zrobił jeszcze użytku, pragnąc zostawić młodzieńcowi czas do dojrzalszego namysłu. Saint-Brisson, opamiętawszy się ze swych szaleństw, popełnił inne, mniej rażące, ale również nie w moim guście: został autorem. Wydał kolejno parę broszur, nie wyzutych zresztą z wszelkiego talentu; mimo to nie mogę sobie wyrzucać, abym go uraczył pochwałami nader zachęcającymi do postępowania na tej drodze.

W jakiś czas później odwiedził mnie znowu: odbyliśmy razem pielgrzymkę na Wyspę Saint-Pierre858. Wydał mi się w ciągu tej podróży odmiennym od tego, jakim znałem go w Montmorency. Miał w sobie coś wymuszonego, co zrazu nie uderzyło mnie zbytnio, ale później nieraz przychodziło mi na pamięć. Odwiedził mnie jeszcze raz, w hotelu Saint-Simon, wówczas gdy przejeżdżałem przez Paryż, udając się do Anglii. Dowiedziałem się wówczas (o czym mi sam nie mówił), że żyje w bardzo wielkim świecie i bywa dość często u pani

1 ... 96 97 98 99 100 101 102 103 104 ... 119
Idź do strony:

Darmowe książki «Wyznania - Jean-Jacques Rousseau (jak czytać książki w internecie za darmo txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz