Pamiętnik morski - Zbigniew Uniłowski (polska biblioteka TXT) 📖
Pamiętnik morski Zbigniewa Uniłowskiego wydany został nakładem J. Przeworskiego w Warszawie w roku 1937. Był to drugi już, po wydanej rok wcześniej książce Żyto w dżungli, plon rocznej wyprawy młodego pisarza do Ameryki Południowej. Umożliwiło mu ją stypendium polskiego ministerstwa spraw zagranicznych. O ile pierwszą książkę Uniłowski poświęcił wrażeniom z pobytu w Brazylii (1934–1935), o tyle zapis pięciotygodniowej trasy powrotnej przez Atlantyk do Europy stał się tematem Pamiętnika morskiego. Na towarowym okręcie fińskim „Orient” wyruszył 19 czerwca 1935 roku z Buenos Aires, aby dobić do Gdyni 27 lipca.
Niezwykła, egzotyczna podróż? Raczej wyzwanie, by psychicznie przetrwać. Na ograniczonej przestrzeni okrętu pasażer toczy codzienny bój z własnymi nastrojami i nerwicami. Zmienna pogoda, upał i burze oraz drobne, ale tutaj niezwykle ważne zdarzenia, jak kłótnie ze współpasażerem, tworzą swoisty klimat - egzystencjalnej groteski. Trochę w nim dostojewszczyzny, a trochę może inspiracji onirycznym opowiadaniem Gombrowicza Zdarzenia na brygu Banbury (1933). Rolę podróżnika, którego obowiązkiem powinno być podziwianie egzotycznych krajobrazów i rejestrowanie realiów mijanych miejsc, Uniłowski traktuje obcesowo - i całe szczęście, bo dzięki temu powstał utwór uczciwy i autentyczny. W stylu, który był marką Uniłowskiego, a w którym nie ma żadnej pozy, tylko szczere wyznanie: na tym południowym oceanie nudzę się i męczę, choć czasem zobaczę coś, co mnie zachwyci.
Pamiętnik morski został przez prasę literacką dobrze przyjęty, zapewne dlatego, że Żyto w dżungli oswoiło ją już ze stylem krnąbrnego podróżnika i nie wywołał już tak kąśliwych komentarzy i pouczeń jak poprzednia książka. Niektórzy utyskiwali, że młody autor „wyczerpał się w geście zanegowania”, ale ton większości recenzji był przychylny. Jerzy Andrzejewski określił utwór jako „interesujący dokument psychologiczny”, w którym współgrają dwie sprzeczne cechy: naturalizm i poetyckość. Zdaniem Bolesława Farona, znawcy twórczości Uniłowskiego, autor Pamiętnika… „obserwatorem jest bezlitosnym - nie pastelowe barwy obowiązują w tym obrazie, lecz ostry, zbliżony nieraz do karykatury i groteski, rysunek”.
- Autor: Zbigniew Uniłowski
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Pamiętnik morski - Zbigniew Uniłowski (polska biblioteka TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zbigniew Uniłowski
Powlokłem się do łazienki i w wannie zaczęło mnie opuszczać odurzenie po to, żeby już wyraźnie zdać sobie sprawę z fatalnego stanu. Przede wszystkim, niby stado psów, opadły mnie jakieś nie umotywowane wstydy. Ze straszliwej luki w pamięci wychynęły potworki nie uświadomionych jeszcze, zaledwie przewidywanych czynów. Idiotycznie i z uporem począłem starania, aby w ogóle nie myśleć, ale udręka rozumowania nie opuszczała mnie ani na chwilę. Czysty na ciele, czułem wewnątrz warstwy lepkiego brudu. Bolały mnie stawy, w ustach czułem jakby zanieczyszczoną ranę. Wypłukałem usta i oczyściłem zęby, po czym wróciłem do kabiny. Z miejsca odurzyła mnie cała gama przeróżnych smrodów. Ze strachem zbliżyłem się do lustra i ujrzałem tam opuchniętą gębę z wywieszonym białym językiem. Oczy obce i wypukłe. Podniosłem smoking i zacząłem myszkować we własnych kieszeniach. Wyjąłem trochę drobnych monet, zmięty paszport z odklejoną fotografią, dwie rozpuszczone czekoladki, zwiędłą różyczkę i trochę twardych okruchów czegoś. Zielone pióro — najświętszy podarunek od najświętszej, jak mi się kiedyś wydawało, osoby — marki Parker przejęło mnie wprost szaloną radością, skoro je ujrzałem całe i bez skazy. Poza tym pyszny strój wieczorowy był popielaty i w plamach, a także obok kieszeni wyglądały bebechy płótna i podszewki z dwucalowego rozdarcia. Porozwieszałem te rzeczy, gdzie należy, garderobę partnera wcisnąłem w kąt, włożyłem spodnie i poszedłem do stewarda zapytać go o porę dnia czy nocy. Powiedział mi, że jest ósma wieczór. Wróciłem jeszcze do kabiny, aby spojrzeć na swój zegarek. Wskazywał piątą i nie wydawał wiadomego odgłosu. Wyjrzałem jeszcze na pokład i zaraz cofnąłem się, bo lało i słychać było znienawidzony zgrzyt szufli. Usiadłem w jadalni przy zastawionym końcu stołu. Ściany lekko drżały i ja się też trząsłem. Czuję się w tej chwili tak, jakbym w ogóle nigdy nie wyjeżdżał i kilka nocy spędził w jakichś warszawskich spelunkach. Przenika mnie wstyd, którego żadnym rozumowaniem nie mogę się pozbyć. Straciłem absolutnie poczucie egzotycznych wrażeń, jakie się we mnie przez cały okres podróży nagromadziły. Opanowała mnie straszliwa szarzyzna, bolesna rzeczywistość życia z całą jego namacalnością, z pospolitością otaczających mnie przedmiotów. Odsunąłem się ze wstrętem od konserw i zimnego mięsa. Nieudolnie próbuję myśleć, że przecież jest to zwykłe nadużycie trunków i niewyspanie, że przecież jutro będzie lepiej, że mogę przecież rozpocząć inne, solidne życie. A cóż tak znów wysoko zmierzasz, co to ma wspólnego z solidnością, to ordynarne i nieopanowane wytarzanie się w rozpuście?! Jesteś zwykłe bydlę bez odrobiny charakteru. Prawda, ale widocznie ta długa rozłąka z lądem tak na mnie podziałała. Nie okłamuj się. Przyzwoity człowiek może sobie pozwolić na małą hulankę, ale skoro przyjedzie do obcego i pięknego miasta, nie będzie się szargał przez trzy dni, aby potem w ogóle nie móc nawet w przybliżeniu określić, jak to miasto wygląda. Żeby w ogóle nic nie zwiedzić, nie nacieszyć się tym stałym lądem, którego tak pragnął! W twarz tylko takiemu napluć się godzi! No, sumienie tym przyzwoitym człowiekiem się zarżnęło. To dla mnie jakiś nowy termin. Przyzwoitość! Co to znaczy? Może opanowanie, takt, spokój i uczciwość? Nie, tak ze mną nie trzeba było gadać, braciszku! Jestem sobie zwykły żywy i niegłupi człowiek, przede wszystkim żywy. Popełniam wprawdzie błędy, ale nie ma we mnie nic z nikczemności. Może trochę za bardzo się rozbuchałem w tym hiszpańskim mieście, ale nic podłego nie uczyniłem. Przede wszystkim jestem teraz po prostu fizycznie chory. Daj mi spokój, głosie wewnętrzny! Wezmę teraz aspiryny, napiję się gorącej herbaty i pójdę do łóżka. Jutro pogadamy. A co do oglądania miasta, zostawiam je angielskim pięknoduchom. Ja na pewno więcej od nich zobaczyłem, mam dar wyczuwania nastroju, wierzaj mi. Poleciłem stewardowi przygotować sobie herbaty. Leżąc w łóżku połknąłem dwie aspiryny, popiłem to herbatą, ale to wszystko, co przed chwilą myślałem, jakoś mnie nie uspokaja. Przeklęte nerwy. Gadu, gadu, ale w mózgu wykluwają się jakieś kosmate zwierzaczki i wyprawiają na nerwach łamańce niby małpy na lianach. A co to jest z pieniędzmi? Losie, bądź miłościw! Wyskakuję z łóżka i otwieram walizkę. Są, ale ile! Czy też aby jakichś pożyczek nie narobiłem. Już go nie będę pytał, sapie tam, przewraca się z boku na bok; nic nie zażył...
Od rana porządkuję notatki, gwałtownie staram się coś robić, aby zagłuszyć uporczywe wewnętrzne wymówki. Czuję się ciągle słabo, umysł sączy jakieś bzdurne myśli, papierosy mi nie smakują. W przejściu mijam się chłodno z panem De (być może, że się z nim przemówiłem i teraz tego nie pamiętam, ale o co?), w kabinie znów ponuro przyglądam się rozdarciu smokinga. Szukam pieniędzy. W bocznej kieszeni znajduję jeszcze dwa bilety wizytowe: „Alberto Essaba — Redactor Social” oraz „Oscar Stanley — Capitaine au Long-Cours”. Co to jest? Nie znam tych panów! Jedyna pociecha, że ludzie na jakichś stanowiskach. Czy też da się to jakoś zacerować? Kieruję dziwnie miękkie kroki na powietrze. Znów słota na morzu. I chłodno. Ogarnia mnie podczas oglądania się po tym tak wiadomym i bez niespodzianek okręcie coś w rodzaju wdzięczności i wzruszenia. Oto przyjął mnie do siebie, brudne czyny moje pozostawił na lądzie i uwiózł. I oto znów chodzę po nim niedbale ubrany, bez blichtru lądowej elegancji, a każde tak dawniej znienawidzone głupstwo stało się po krótkiej rozłące miłe i bliskie. To nic, że przenika mnie mżąca wilgoć! Zaglądam w znajome zakamarki, z niechlujnej komórki wyciągnąłem indywidualistkę... Pessi! Zwisa mi w ręku bierna i obojętna. Na rufie przesuwają się tajemniczo ogniwa steru, wiatr wzdyma mi koszulę i furkocze nogawkami spodni. Za burtą syczy rozbita fala i odchodzi w pienistych kręgach. Nie jest on piękny! Jest brzydki i stary, przemalowany wiele razy, sztukowany i w łatach. Ale posiada mnóstwo ciepłych w kolorze zakątków i wszędzie pojawia się pewien szyk zużycia. Jego postękiwania zdają się budzić podziw dla wysiłku, a doskonała obojętność zobowiązuje koniec końców — do szacunku. Pogrążony w tej niespodzianie przychylnej analizie wdzięków „Orientu”, pochwyciłem znane mi już tkliwe spojrzenie aktywnego kucharza. Stał z ręką opartą na ramieniu błękitnookiego, który w zażenowaniu i ze spuszczoną głową coś szeptał. Ci przynajmniej, mieli swoje życie — ciągle wyczuwało się między nimi jakiś niezwyczajny kontakt. Zmieniłem w kabinie wilgotną koszulę i w trakcie tej czynności doszły mnie z tyłu te słowa:
— No, jak tam po rajskim weselu, co?
Odwróciłem się. W drzwiach stał pokornie uśmiechnięty pan De. Zaraz też zauważyłem, że taki uśmiech nie przystoi orlonosemu.
— Czy ma pan na myśli nasze lumpowanie się w Santa Cruz?
— No pewnie! Chciałem pana przeprosić za te moje wyczyny w niemieckiej knajpie, ale — widzi pan — człowiek się urżnie i potem nie wie, co robi.
Szybko się połapałem w sytuacji.
— A tam, głupstwo. Jak się tak długo żyło z dala od ludzi... takie puste dnie.
— Wiedziałem, że z pana porządny chłop; zresztą nie chciałem pana obrazić, mówiąc o pańskich wadach, tylko... jak się wypije. Dziś rano tak obojętnie pan mnie wyminął. Podlega się czasem takim nastrojom. Zapomnijmy o tym. Kupiłem tam trochę wina, może się napijemy i zagramy w karty?
Zgodziłem się skwapliwie. Te słowa są mi wygodne. Przed rozpoczęciem gry ucinamy sobie jeszcze pogawędkę na wspomnieniach. Nic nadzwyczajnego. Szwendanie się po lokalach w nietrzeźwym stanie, dorywcze znajomości, słowem, dość ordynarne potraktowanie naturalnych uroków pięknej wyspy. W następstwach: zatrucie alkoholem i wstręt do własnego nieopanowania. Grą w karty podkreślamy powrót do normalnego trybu życia. Dzień jest posępny i schodzi na bzdurnych pogawędkach oraz na marnowaniu czasu parszywą, jałową grą w karty. Kapitan siada z nami do kolacji. Jest przepity, opuchnięty i stara się sztuczną wesołością pokryć świadomość głupstw, jakie prawdopodobnie porobił po pijanemu na lądzie. Rozstaliśmy się jednak jak ludzie świadomi swych niedorzecznych wyczynów. Czerwone kwaśne wino czułem w żołądku, jakbym je połknął razem ze szklanką. Na domiar gadulstwo pana De nie pozwalało mi usnąć. Nie nudziło i nie bawiło — irytowało. Mówił o tym, jak nieciekawe jest życie, i że są tylko dwie sprawy, dla których warto istnieć: władza i przyroda. Ciągle pytał: „No nie, czy nie mówię, jak jest?” Przestałem w końcu mówić: „Aha”...
Morze teraz jest już wprost przykre, ciska na pokład zimne bryzgi, słońce zginęło gdzieś w nudnej siwiźnie górnych odmętów, opadają nas przejmujące mgły i nawet praca ludzi wydaje się bezsensowna i niepotrzebna. Ciągle malują ten obolały ciągłym wycieraniem i obstukiwaniem okręt. Nawet pierwszy oficer łazi z pędzlem i puszką farby; wypatruje, gdzie by zamazać jakąś plamę. A plam jest bez liku i ciągle pojawiają się nowe. Tylko dwa koty przeładowane energią skręcają się w pomysłowych figlach, jak gdyby połknęły haczyki na wędkach. Nie zbliżam się nawet do nich, bo wpędzają mnie w apatię. Z Ukraińców pozostało dwóch, bo Iwaszko zaginął w Santa Cruz bez wieści i odjechaliśmy bez niego. Czuję się podle z dwóch względów: po pierwsze; że tak jadę, a po drugie, że niesłychana ilość czasu nie pozwala mi wprost na zajęcie się czymśkolwiek, bo świadomość, że potem znów będę miał czas, rozprasza jakąkolwiek inicjatywę. W ogóle dokuczają mi ci trzej faceci w białych kitlach, którzy się ciągle wysilają i kręcą w kółko, żeby nam dać na czas jeść i żebyśmy potem mieli czas do następnego posiłku. Kocie ruchy stewarda przemierzającego przestrzeń od kuchni do jadalni z półmiskiem dymiących kartofli, monotonne gesty wiecznie coś sypiących, mieszających, siekających kucharzy, ich poczucie rzetelnego wywiązywania się z zadań i pogodna przyjaźń — przejmują wstrętem. Znów mnie pochłonęła ta kleista wegetacja. Ten też znów pogrążył się w pracy, cały dzień bębni na maszynie, coś kreśli, wymazuje. Znów wyszedł na pokład z notatnikiem, rozgląda się i zapisuje. Zatrzymał się nawet chwilę przy kotach i też coś zanotował... Zrobił się małomówny i ma minę, żeby mu nie przeszkadzać. W tym idiotycznym opilstwie zapomniałem nawet sobie kupić coś do czytania. Cały dzień przeplatałem wylegiwaniem się na łóżku, krótkim spacerem, wtykaniem nosa w różne dziury, węszeniem atrakcji, i dalejże na łóżko: marzyć, rozmyślać o bredniach. Dziś w nocy mamy wjechać do Biscaye24.
Nawet świadom byłem całą noc tego wjazdu w Biscaye. Przewalało mną w łóżku niby polanem. Księżyc świecił i w jego granatowym świetle kabina kłębiła się ponurymi kształtami sprzętów, pełna jęków, skrzypów i popiskiwań. W szafce brzęczały przesuwające się butelki, jakiś rondel szurgał za ścianą. Nade inną mruczał pan De: „Cholera, a to dopiero”... Nie chciało mi się z nim wszczynać rozmowy. Ponieważ przewracałem się z boku na bok i przewracało mną z boku na bok, więc kręciłem się w kółko. Czasem gwałtowne pochylenie dzioba okrętu wciskało mi głowę w poduszkę, to znów nagły przysiad rufy unosił mi ją do góry. Czułem się, jak gdyby mnie w beczce spuszczano z jakiejś pochyłości. Naczynia za ścianą rozszczekały się na dobre, chrobotało to i cieniutki głos szklanek wytwarzał niesamowitą kakofonię. Rano jak ślepiec, opierając się rękami o ściany, przedostałem się do łazienki. Wszystkie przybory toaletowe zgodnie zgromadziły się na dnie wanny. Nawet nie próbowałem ich ustawić na zwykłym miejscu, bo z półki zsunęły się nawet resztki proszku do zębów. Umyłem się wśród niebywałych trudności i zajrzałem do jadalni. Nasze maszyny do pisania, zeskakując ze stołu, ściągnęły za sobą pluszowe pokrycie. Teraz jak dwa oswojone zwierzątka drzemały obok siebie; jedna na boczku, druga do i góry brzuszkiem. Po prostu bałem się uchylić pokrywy, dopiero tak często prześladujący mnie od tyłu głos pana De: „Rany Boskie, a co to znowu!” — zmusił mnie do przyklęknięcia nad przyjaciółką. Ja swoją, a on swoją. Z wierzchu nic nie zauważyliśmy, jednocześnie wkręciliśmy świstki papieru — pisały. Spadły co prawda na dywan i podczas gwałtownego przechylenia zmniejszyła się odległość od podłogi.
— Nie, nie, proszę pana — wyjaśniam. — Odległość pozostała ta sama; podłoga też się pochyliła.
— A, racja... No, ale nie potłukły się.
Tak, tak! Te zdania, zaczynające się od „no”, zaczynały mi już dokuczać. Na okręcie w ogóle panował nastrój awantury, jak po jakimś bałaganie i przed następnym. Tej nocy palacz, wściekły od chwiejby, gorąca i z resztkami teneryfskiego katzenjammeru, wyszedł na pokład i przechodząc koło łaszącej się Pessi, chwycił ją za kark i wyrzucił za burtę. W tej
Uwagi (0)