Darmowe ebooki » Pamiętnik » Pamiętnik morski - Zbigniew Uniłowski (polska biblioteka TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Pamiętnik morski - Zbigniew Uniłowski (polska biblioteka TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Zbigniew Uniłowski



1 ... 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12
Idź do strony:
sprawie wybrałem się na górę do kapitana. Byłem wściekły na tę bezmyślną zbrodnię. Zaczął mi mętnie tłumaczyć, że z palaczami w ogóle trudno postępować i że co czas pewien napada ich maleńki obłędzik. Całą tę sprawę widział dyżurujący pierwszy oficer i już nawet sklął z góry palacza, który podobno miał taką minę, że oficer bał się zejść na dół.

Palacz porządkował sprzęty, ludzie umacniali obluzowane liny przytrzymujące komin, słowem — rejwach. Teraz morze nieco się uspokoiło, niby już szmaragdowe, ale ciągle wściekłe. Świeci słońce, daleko widać jakiś statek; dzień wietrzny i niepokojący. Wszystko się porusza, zgrzyta i stęka, ludzie zataczają się przy robocie jak uparci pijacy. Tak cały dzień.

22 lipca

Dziś morze jest spokojne jak staw, woda zgęstniała jak papka i otacza nas dziwnie niemiła cisza. Kapitan mówi, że gdzieś jest sztorm. Mam wrażenie, że znajdujemy się pod kloszem o mlecznych ścianach, tak równe koło oddziela nas w promieniu kilkunastu metrów od reszty świata. Stan taki trwa do dziewiątej rano i potem wyłania się niezdarnie, jak z kłęba waty, różowe, niezdrowe słońce. W oddali to znika, to znów się ukazuje barka żaglowa, morze zaczyna się poruszać, po lewej stronie wyłonił się ceglasty stożek skalny, ukazuje się kilka łodzi żaglowych, zaczyna się ruch na morzu — pojawia się jeszcze kilka okrętów. Usadowiłem się na dziobie i lornetuję. Rybackie żaglowce przybliżają się, widać nawet zamazane dalą postaci ludzi. Wpadam w melancholijne rozmyślanie nad sobą. Prawda to i wstyd mi, że tak ciągle zmieniam nastroje i mazgaję się przy lada okazji Niewiele jednak mógłbym sobie wyobrazić sytuacji na lądzie, które by mnie wprowadzały w podobne zdenerwowania i podniecenia, jak mi się to często zdarza w tej kojącej — zdawałoby się — nerwy podróży. Myślę, że nie tylko sama nuda powoduje te przykre stany. Może raczej dziwaczna świadomość, że te wspaniałe widoki, cała uroda przestrzeni i słońca przez swą jednostajność pospolicieją, że wszystko się tak nużąco powtarza i zlewa w jakieś bolesne „to samo”. I ten przymus wyławiania z dnia byle głupstwa, aby nie wyjałowieć doszczętnie. Kilkakrotnie powtarzałem, że często ogarnia mnie przemożna ochota, aby wyjść i pójść. Mieć możność powrócić. To słowo w tych warunkach nie istnieje. Można powrócić do kabiny, do łóżka, ale nie do tej ograniczonej całości, jaką jest okręt. To będzie ostatni raz. Nigdy już nie wybiorę się okrętem w dalszą drogę. Żadne luksusy, okręty-hotele nie skorcą mnie, o ile miałbym na nich dłużej przebywać niż kilka dni. Albo pan De! Co mnie zmusza, abym odkrywał jakieś jego problematyczne wady, żebym przechodził chwile histerycznych nienawiści do spokojnego osobnika, któremu się podobają pewne rzeczy nie lubiane przeze mnie? Ten brak taktu u przeznaczenia, jakie nas tu skleiło ze sobą! Musiałem przejść cały proces nienawiści do innego człowieka, który tyle tylko zawinił, że się znalazł obok mnie w tych warunkach. O, macie go — już jest!

— Patrz pan, jak się tutaj zaroiło od tych stateczków. I co? Ale ta Pessi, powiedz pan tylko! Co temu smoluchowi i padło na mózg! No, już niedługo.

Przyglądam mu się bacznie: jest... jest brunet, ma orli nosek, krzaczastą brew — zwyczajny mężczyzna z wąsikiem. Nie uczynił mi żadnej krzywdy, zachowuje się przyzwoicie... Jakie prawo mam wymagać od niego jakiegoś pobratymstwa dusz? Towarzysz podróży i nic więcej.

— Spójrz pan na te łódeczki, jak łupinki od orzechów. Całe morze jak torcik, jak mazurek, co? Ale nas w nocy wyhuśtało, niech to szlag trafi! Dokąd to pan? Ładny przecież widok! A my zawsze w środku tego torcika, zawsze; w środ... ku... uu.

Byłem już daleko od niego. Natknąłem się po raz pierwszy na porządną kłótnię kucharzy. Błękitnooki wałkuje z pasją ciasto i wyrzuca z siebie jakieś wściekłe, metaliczne dźwięki. Jest purpurowy na twarzy, grdyka mu drga — poirytowany na dobre. Drugi flegmatycznie przesuwa jakimś koszmarnym widelcem kotlety na patelni. Swąd, wrzask, kotlety skwierczą — widać, za mało tłuszczu. Wchodząc do kabiny spotykam stewarda, który pochyla się, pokazując dłonią tuż nad podłogą, i jęczy: „Pessi!” Ma bardzo zmartwioną twarz. Przecież to była jego ulubienica. Jadalnia już uporządkowana, rozsiadam się i na gwałt doszukuję się defektu w maszynie. To są moje zajęcia. Około ósmej wieczór widzę z dziesięć okrętów na horyzoncie. Nie wiem dlaczego, ale sprawiają na mnie wrażenie upartych i zarozumiałych bestii. Odgłos maszyn podkreśla niejako nasz pyszny wjazd do kanału La Manche. Jakieś brzegi drzemią w zastygłej i pąsowej dali. To Anglia!

23 lipca

Cały okręt zalakierowany, że już wprost chodzić nie można. Spodnie w białe i czarne placki. Na wodzie spokój, słońce bez wyrazu, wyblakłe i trupie. Parę okrętów wlecze się leniwie w kilku punktach dookolnej przestrzeni. Nagle zostaliśmy znów nakryci kloszem mgły, jak kawałek sera szwajcarskiego. Tylko teraz słońce przemycało nikłą jasność, przez ten kaptur. I raptem w ciszy rozległ się żałosny bek. Poruszyło mnie to bardzo. Aż tu nad głową ryknęła chrapliwie i paskudnie nasza syrena. Chwila ciszy i znów bek zaginionej owcy. Nieprzyjemnie. Jasne jest, że płyniemy zakapturzeni i po omacku. I tak ciągle, co kilka minut. Nasza syrena zanieczyszcza ciszę obrzydliwym, pełnym nikczemnej pychy — rykiem, a zaraz po niej odzywa się tamto świństwo.

— Żebyśmy się tylko nie napatoczyli na jaki okręt, bo to się zdarza — słyszę wiadomy głos z tyłu.

Tak do południa przekomarzały się dwa zalęknione durnie. Przez pokrywający nas czop przeciekło trochę mętnej posoki słonecznej, a reszta mgieł, kłębiąc się i rozpraszając, pierzchła w leniwej ucieczce. Ukazało się to, co subtelni ludzie nazywają roztoczą. Cichy i delikatnie zmarszczony obszar wodny. Uczuwało się bliskość lądu i wszystko to zrobiło się nagle jeszcze bardziej nieciekawe. Po prostu cicha woda. Farbowało ją niedbale obojętne słońce. Odbicie tych tandetnych uroków mogłem zauważyć w zachwyconych oczach pana De. Ten pejzażyk był w sam raz na jego gust. Gdzie się to podziało zbałwanione bogactwo przelewającego się pod sutym słońcem Atlantyku? Gdzie stada ryb latających, wypryskujących razem z pyłem wodnym spod prującego pyszny żywioł — okrętu? Oczywiście, pan De nie ogranicza się do urzeczonego spojrzenia. Mówi także:

— Oto morze, objęte miłosnym uściskiem brzegów, uspokojone, poddaje się delikatnej pieszczocie europejskiego słońca! Oto...

— Czy nie mamy żadnych rachunków po tej Teneryfie? — przerywam mu grubiańsko.

Bezczelny typ! Macha ręką, żebym mu nie przerywał ekstazy. Ponawiam to pytanie i kończę:

— Co panu jest?

— Och, panie Zbyszku, już wie pan, że doprawdy! No więc, no więc ma pan u mnie te dziesięć dolarów! Oddam je panu, tylko zmienię... patrz pan, przecież to jest msza, święta msza przyrody...

— Tu nie chodzi o pieniądze, tylko o sam fakt, kto komu jest winien, bo już nie pamiętałem tego! — zawołałem gniewnie.

— No już teraz pan wie, tylko na Boga, nie przerywaj mi, mój miły!

Tym „miły” zupełnie mnie speszył i odszedłem od niego, jak od czegoś niedobrego. Podbiegłem do suczki, jak do ratunku w nieokreślonym niebezpieczeństwie. Rozpoczęła się zabawa bez żadnych wstępów. Stanąłem na czworakach; oparła przednie łapki na mojej głowie i warcząc delikatnie, szarpała mi włosy zębami. Omal że sam jej nie gryzłem, tak mnie ożywiła. Potem rozpłaszczyła się na moich kolanach i już w spokoju posuwaliśmy się w sennej ciszy po przekrwawionym od słońca szlaku. Było ciepło, do wody przylepiały się plamy zmierzchu i morze pokwitło światłami sąsiednich okrętów.

Przekaż 1% podatku na Wolne Lektury.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
24 lipca

Rano zaprosił mnie do swej kabiny na górze statku telegrafista. Wypiliśmy po kubku ciepłej malagi. Pokazał mi aparaty, wytłumaczył jak i co. We wszystko, co mówił, wierzyłem, choć nie mogłem sprawdzić. U tego nieszczęśliwego człowieka wisi nad łóżkiem fotografia ładnej dziewczyny. Powiada, że to jego narzeczona, i nie wie, co o tym myślę. Ma tutaj także trochę sztucznych kwiatów, dwa nieładne dywaniki i gipsową figurkę Herkulesa z globem na barkach. Rozmowa nam nie wychodzi, mimo że jest wyraźnie uradowany moją wizytą. Wspomina miłe chwile, jakie z pierwszym oficerem, bosmanem i ze mną spędził w Santa Cruz. Słucham tych nowin z zainteresowaniem. Tak — mówię w końcu — to było wesoło! A czy przypadkiem, przepraszam bardzo — nie mam tam jakichś finansowych zobowiązań wobec panów? „Ach, to głupstwo! Pan był oczywiście trochę tego... Sześćdziesiąt pesów! Załatwi pan to przy okazji! Może jeszcze wina?” „Dziękuję, dobre, ale trochę za słodkie. Już pójdę sobie. Mile się musi panu tutaj czas spędzać? „E, przyzwyczaiłem się”. Opuszczam go, pełen niewesołych myśli. A jeśli się okaże, że winien jestem kapitanowi tysiąc funtów szterlingów! A jeśli się okaże, że sprzedałem nie swoje auto? Podczas obiadu kapitan odpowiada mi ze śmiechem, żeśmy się w ogóle nie widzieli. Nawo moja, kiedyż się rozstaniemy na zawsze! Po obiedzie pan De proponuje mi odczytanie swego wiersza. Zgadzam się. Treść taka: statek na swych barkach unosi nie tylko nas, ale i myśli i marzenia nasze. Dlatego też poświęcamy je morzu, dzięki któremu statek istnieje, a także składamy podziękowanie statkowi, że nas szczęśliwie dowozi do ojczystych brzegów. Powiadam, że (znikczemniałem!) to jest wprost śliczne. „A wie pan, kiedy to stworzyłem?” — mówi zdławionym głosem autor. — „Wczoraj... wczoraj! Kiedy mi pan tak przerywał”. O! Czuję, że mi wszystko wybaczył i że kocha mnie. W rzadkiej harmonii rozgrywamy kilka partyjek. Przerwały nam grę dwa koty, które zdecydowanie wskoczyły jednocześnie na stół, jakby w jakiejś delegacji. Są markotne i bez żadnej inicjatywy. Zaraz zeskoczyły po tej wizytacji i wyszły. Wychodzimy na pokład, rozmawiając o Pessi. Pan De mówi: „Tego drania, palacza, to bym krajał w pasy i solą posypywał”. To namiętne pragnienie wypowiedziane było z takim ogniem, że wprost zdawało się być bliskie spełnienia. Spacerujemy po dolnym pokładzie, jest jasno i letnio, nos odróżnia obce, lądowe wonie. Teraz po morzu płyną w kokietliwych drgawkach różne śmiecie, zwłaszcza deszczułki. Wygląda to jak symbol nieużytku. Popełniłem błąd, chwaląc wiersz pana De. Rozbudziłem widocznie jego muzę, bo oto trzyma mnie pod rękę i mówi o planach na przyszłość, zwierza się, słowem — jakiż ja jestem nieostrożny! Muszę teraz mówić takie zdanie: „Wszelka twórczość rodzi się w boleściach, miej pan cierpliwość i przede wszystkim unikaj zwierzeń w tych kwestiach! Jeśli jest w panu ten ogień, to niech pan się nie zraża nieuznaniem, bo to do potomności należy”. Jasne jest, że popełniam łajdactwo, ale już wszelkie kłótnie z nim, te na cicho, i te na głośno, obrzydły mi i pragnę spokoju. Torturował mnie ze trzy godziny.

25 lipca

Ostatnie dnie wyraźnie się skracają, a to na skutek ukazywania się lądu, okrętów, słowem — wjeżdżamy w pewne ożywienie. Rano zobaczyłem wystający z wody jakby ostrokół z wieżyczką i domkami w środku. Podobno nazywa się toto Helgoland25 czy też podobnie. Telegrafista mówi mi, że to jest niemiecka twierdza, ale ja mu nie wierzę i nie będę tego sprawdzał, bo mnie to nic nie obchodzi. Obchodzi mnie raczej to, co widzę dalej. Tam są prawdziwe drzewa i pasące się bydło na polach. I stamtąd pachnie wszystkim tym, czym pachnie ziemia w lecie. Urzekł mnie wprost ten widok swoją istotnością. Na domiar głos dzwonu z kościółka sennie biegnie po wodzie. Jesteśmy na rzece Łabie. Jestem bardzo tym wszystkim przejęty. W ciszy i w silnie grzejącym słońcu wjeżdżamy do Kanału Kilońskiego26. I nagle doznaję uczucia, jakbym już był na lądzie, bo po obu stronach okrętu, bliziutko — przesuwają się dwie panoramy ziemi objętej łagodną ciszą lipcowego południa, z leniwym nastrojem tej pory roku. W tym wąskim korytarzu wodnym okręt nasz wydaje się teraz olbrzymem. Odszedł mnie nagle cały niepokój przebytej drogi i stało się to tak szybko, że myślę już o tym jak o czymś minionym, przesłoniętym czadem niepamięci. Mijające drzewa i łąki, upstrzone bydłem, zdają się uwidaczniać szybkość okrętu. Jazda robi się wesoła jak na spacerowym statku. Mija nas także rozśpiewany statek wycieczkowy, pokryty szarym mrowiem harcerek niemieckich, które pozdrawiają nas tysiącem powitalnych gestów. Ciemnieje, brzegi pokwitają światłami, słychać okrzyki spacerowiczów, otarliśmy się o grupę gwiżdżących na piszczałkach skautów, z pól biją mocne zapachy, czuję na policzkach wypieki i biegam od burty do burty pełen nieopanowanych, radosnych uczuć. Odeszło mnie także coś, z czym się już poniekąd zżyłem; towarzyszka tej nudnej odysei — tęsknota. I pozostało tylko radosne podniecenie, równie silnie niepokojące umysł, jak to wszystko, co minęło i — być może — wydawało się złem. Do północy siedziałem skulony na pokładzie, aż w końcu odurzony dusznymi zapachami, całym ekstraktem emocji powrotu, zwaliłem się w łóżko.

26 lipca

W nocy staliśmy przez kilka godzin w Holtenau27. Ślepy przypadek zdarzył, że pozostawiliśmy w miejscowym szpitalu palacza, tego od Pessi. Spadł z wysokości dziesięciu metrów na węgiel. Słońce jest dziś białawe i grzeje, a nie pali — jak tam. Płyniemy Morzem Północnym. Zupełnie nie zwracam uwagi, co się dzieje na statku, to już przestało być ważne. Zbliżamy się do...

27 lipca

O godzinie dwunastej wypiliśmy z kapitanem na pożegnanie. Taksówka

1 ... 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12
Idź do strony:

Darmowe książki «Pamiętnik morski - Zbigniew Uniłowski (polska biblioteka TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz