Feralny tydzień (opowiadania) - Janusz Korczak (warszawska biblioteka cyfrowa .txt) 📖
Feralny tydzień (1927) to zbiór trzech opowiadań Korczaka o nieszczęśliwym losie dzieci. W jego skład wchodzą:
1) Tytułowy Feralny tydzień, czyli opowieść o tym, jakim koszmarem jest szkoła. Mały Stasio, wytrawny czytelnik (zachwyca się Ojcem zadżumionych!) i marzyciel, nie potrafi odnaleźć się w nastawionej na pamięciowe wkuwanie rosyjskiej szkole powszechnej, boi się o swoją przyszłość i obarcza winą za nieudane życie dorosłych (rodziców). To opowiadanie było drukowane w odcinkach w „Przeglądzie Społecznym” (1906).
2) Franek, czyli poetycka impresja na temat losu dziecka naznaczonego przez wojnę. Mocna, do bólu ironiczna puenta — Bóg miewa okrutne poczucie humoru, dlatego lepiej uważać, o co się go prosi.
3) Moja obrona, czyli historia życia ulicznika podana w formie spowiedzi. Przejmujący wykład kodeksu honorowego dziecka w konfrontacji z wyobrażeniami dorosłych.
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Feralny tydzień (opowiadania) - Janusz Korczak (warszawska biblioteka cyfrowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
I matka zrozumiała — dobre myśli podsunęło jej tym razem serce:
„Może naprawdę niesprawiedliwie? Stasio przecież nie kłamie. Doktor powiedział, że Stasio jest anemiczny. Stasio nie tknął obiadu i śniadanie przyniósł z powrotem. Jeszcze się rozchoruje i gorzej będzie. Stasio nie siedział jeszcze w żadnej klasie dwa lata”.
Po lekcji z korepetytorem Stasio zjadł obiad, nie miał lekcji z niemką, a wieczorem dostał już w łóżku nadziewaną długą czekoladkę.
*
Biedna mama, jaka ona dobra. Stasio odpowiadał niegrzecznie, a ona pozwoliła mu nie mieć lekcji z niemką i dała mu nadziewaną czekoladkę. Biedna mama — mama także jest nieszczęśliwa, bo nic nie ma z życia: siedzi cały dzień w domu jak zaklęta, tatuś jest niewyrozumiały i bezwzględny, a jak mama kupi ładny materiał na suknię, to jej krawcowa spaskudzi.
A tatuś czy szczęśliwy? Także nie: męczy się, pracuje, teraz o grosz trudno, a jak się wybiera do teatru albo co, to mama mu zrobi scenę i zepsuje humor.
A Stasio zamiast się starać dobrze uczyć, zatruwa im chwile i wpędza do grobu.
Tak, tak. Wszystkiemu winien Stasio, bo jest leń, bo nie chce się uczyć.
Jutro sobota, jutro będzie na pewno wydawał z geografii — już w poniedziałek miał wydawać — a czy umie? Prawda, że może się nauczyć na dużej pauzie, bo zadano mało i łatwe, ale czy nie lepiej było dziś się nauczyć, a jutro powtórzyć tylko? Siedział dwie godziny w kozie; mógł nauczyć się pokazywać główne miasta w Azji, bo o to się pyta — a dlaczego tego nie zrobił, chociaż mapy wisiały na ścianie? Skorzystał z tej kozy i płaczu, żeby się tylko nie uczyć.
Ale teraz koniec: Stasio weźmie się do siebie48.
— Jak Bozię najszczerzej kocham, będę się już uczył — postanawia Stasio.
Przysięgnie się, i to tak, że już będzie się musiał uczyć, bo inaczej popełniłby straszny grzech.
Klęka więc w łóżku i ponawia uroczyście przysięgę:
— Jak Ciebie kocham, o Panie nasz i Ojcze, jak Ciebie kocham, przenajświętsza Trójco, od jutra będę się uczył, będę czytał tylko w niedzielę... i jeżeli będzie już zupełnie mało lekcji — dodaje przezornie — i już powtórzę wszystko, czego nie umiem dobrze, a co potrzebne.
Stasiowi trochę się strasznie zrobiło, że tak za jednym zamachem spalił za sobą mosty, ale tym silniej wierzy w moc swojej przysięgi.
Co dzień po sześć stronic geografii, po trzy paragrafy niemieckiego ze słówkami, i to tak, żeby wiedzieć, co jest der, co die i co das, po jednej części mowy i po dziesięć zadań.
Trzysta zadań w ciągu jednego miesiąca!
Stasio czuje się bogaczem — tylko jeden miesiąc wytrzymać. I wytrzyma — teraz już musi, bo się związał przysięgą.
Gdyby już było jutro, gdyby tak można teraz w nocy wstać z łóżka i zrobić pierwszych dziesięć zadań albo od razu dwadzieścia — na dwa dni z góry.
I Stasio tak cudnie, pogodnie, tak spokojnie zasypia. I nazajutrz tak szybko i rześko zrywa się z łóżka, o dziesięć minut wcześniej niż zwykle wychodzi z domu, tak wesoło upływają mu pierwsze trzy lekcje, tak bez troski bawi się podczas pauzy w berka.
Nawet na geografii nie boi się ani trochę.
Dziś zrobi z korepetytorem dziesięć zadań, pierwsze paragrafy niemieckiego są łatwe, suszczestwitelnoje49 umie prawie na pamięć — na poniedziałek mało lekcji, wszystko to machnie w dwie godziny, a wieczór będzie miał swobodny.
To samo jutro, pojutrze.
Nawet dziennik go nie przeraża. Przyrzeknie uroczyście, że się poprawi, powie, że przysiągł, to mu mama musi uwierzyć.
Do dzwonka zostało pięć minut. Stasio składa książki, zapina tornister — i już go nawet trochę wysunął z kasetki.
— Przemyski!
Stasio nie wierzy. Jak to? Od poniedziałku miał zacząć w szkole nowe życie, pełne zaszczytów i triumfów — nowe i zupełnie niepodobne do dawnego — już... już za pięć minut miał się skończyć ten stary, przeklęty tydzień — już nawet książka schowana — i nagle...
— Przemyski.
Stasio nie pamięta głównego miasta w Tybecie. Na pewno każe mu mówić główne miasta w prowincjach chińskich. Stasio jest odurzony — zmartwiały.
— Główne miasto w Persji — rzuca nauczyciel, spoglądając na zegarek.
O Persji Stasio wie, ale potem zapyta go o Chiny, a on zapomniał, jak się nazywa to miasto, gdzie mieszka dalajlama.
— Ja czekam — mówi nauczyciel.
I Stasio czeka. Owładnęło nim dziwne lenistwo myśli. Może dzwonek! I dlaczego go wyrwał?
— Teheran — podpowiada pierwsza ławka.
Zdrowy rozum nakazuje pleść byle co. Nauczyciel już nawet notes schował — i tak stopnia nie postawi.
— Teheran — krzyczy cała klasa.
— No? — pyta nauczyciel, udając, że nie słyszy podpowiadania.
Stasio milczy.
— Jakie jest główne miasto w Persji?
— Teheran — ryczy już głośno klasa.
Stasio wzrusza obojętnie ramionami. Nauczyciel leniwie wyciąga rękę po pióro.
W mowie potocznej nazywa się to, że Stasio się — uparł.
Zrzucił z siebie łachmany, wszystkie łachmany zrzucił. Uwalił się na piasek, na piach ci się uwalił i zamknął oczy. Oczy zamknął, bo mu słońce do ślepiów lazło. Ciepło. Dobrze.
„Choroba!” — pomyślał Franek.
Pomyślał: „choroba”, to znaczy, że mu dobrze, ciepło, wesoło, że leży na piasku, na słońcu.
Wykąpie się. W swojej się Wiśle wykąpie. We własnej Wiśle wykąpie. Będzie się kąpał w swojej własnej Wiśle za wszystkie czasy.
Miękko na białym piasku wiślanym, ale chce jeszcze wygodniej; więc plecami piach rozgarnia, głębiej się wciska; ręce pod głowę założył, plunął w górę, w powietrze — i zasnął.
Należy mu się lato. Ciężką bo miał zimę50. Ciężkie miał wszystkie zimy w życiu; a od wojny to było już całkiem źle.
Trzynaście lat ma Franek, od czterech lat na wojnie; od czasu, jak pierwszy raz wybrał się za Żyrardów do okopów, kurierki oficerom sprzedawać. Sprzedał kurierki, ale wracać nie chciał.
— Będę Szwabów prał — powiada.
Bił się pod Łowiczem, bił się koło Sochaczewa, na prawo, na lewo, po różnych wsiach. Potem bił się w Galicji, potem koło Kijowa. Bił się po stronie Moskali, po stronie Niemców; był u Węgrów, Słowaków, Rumunów.
— Będę Szwabów prał — mówi Franek. — Będę Moskali łupił — mówi. — Będę Żydów bił — mówi. — Ukraińców będę prał — mówi.
Wszystko mu było jedno, bo wszędzie obcy. Nic nie rozumiał, kto kogo i za co bije. Głupi był. Jedno tylko wiedział: że jak nie ma co jeść, a jak zimno, to źle. Więc się bronił od zimna i głodu. Nie zawsze się udawało. Nie zawsze mu się udawało obronić od zimna i głodu.
Wyspał się Franek, aż głowa go rozbolała.
— Choroba!
Usiadł, oczy pięściami przetarł, rozejrzał się, wyszukał papierosa z kieszeni, wypalił, splunął.
„Będziemy się kąpać” — pomyślał.
I nagle ogarnął go gniew na widok szmat, które obok leżały. Trzeba to wszystko utopić. Lato, więc niepotrzebne. Ciepło już, po co mu nosić na sobie? Trzeba utopić. Sięgnął po buty.
Spojrzał na nogę. Zagoiła się teraz, ale nacierpiał się z nią. Odmrożona była. Buty od Moskali jeszcze dostał. Zdarły się.
— Choroby, psiekrwie te Moskale.
Ten jeden był niczego: poczciwe Moskalisko. Cztery miesiące włóczył się z ich obozem. Ciężko było po górach, do czorta. Razem z nim spał, z jednego kociołka jadł, przerobił mu buty na miarę. Zdarły się. — Zamachnął się i cisnął buciska do rzeki. — Lato — po co mu to? Tylko ciężar na nogach.
Sięgnął po bieliznę. Było tego ze sześć51 sztuk. Od jesieni do zimy jedno na drugie nakładał. Co zostawić? Raz i drugi przejrzał sztukę po sztuce.
— Ta koszula będzie chyba dobra, tylko uprać trzeba.
Oderwał jeden rękaw, bo podarty. Dobra koszula, mocna jeszcze. Od Niemców tę koszulę dostał.
— Choroby, psiekrwie te Szwaby.
Ten jeden był niczego — poczciwe Niemczysko. Frycem go nazywał, śmieszny taki, kark miał gruby jak byk i sapał. Pięć tygodni szli, szli razem po błotach, ciężko było, donnerwetter52, błoto takie, że ha.
Zwinął bieliznę w kłębek i cisnął do rzeki; jedną koszulę zostawił, tylko tę jedną koszulę, którą dostał koło Pińska. Lato przecie53, niepotrzebne mu to wszystko, robactwo tylko gryzie od tych szmat.
Kamizelkę i bluzę zostawił, resztę utopił.
— Choroby, psiekrwie te Żydy.
Zaziębił się Franek pod Zbarażem. Cztery dnie i trzy noce uciekali; Węgrzy ich tak gnali, że strach. Znów tedy był u Moskali, zostawili go u Żyda w chałupie. Poczciwy był Żydzisko. „Nie uciekaj — powiada — chory jesteś”. Jak Węgrzy wieś zajęli, do lazaretu go oddał, kamizelką go okręcił, bo zimno było.
Bluzę dostał od Ukraińców. Śmieszne psiejuchy takie. Dywys, podywys — mówią, a to po polsku znaczy: „Patrzaj”. Dużo ich było po wsiach wszędzie. Dużo świata widział Franek, nic ciekawego. Góry trochę ładne, Dniepr szerszy od Wisły, ale w Wiśle woda przyjemniejsza.
Wszedł Franek do wody po kostki, palce w rzece zamoczył i przeżegnał się.
— Całą rzekę tam i z powrotem przepłynę. Na mieliźnie na środku odpocznę. A jak mi się uda jednym tchem Wisłę przepłynąć, wstąpię do polskiego wojska!
Do polskiego wojska!
Bo tamto co było? Nic. Trajlował54, że się bił. Włóczył się tylko. Włóczył się — nic więcej. O co miał się bić, po co się miał bić. Teraz co innego:
Polski będzie bronił!
A tam — włóczył się — i kradł.
Złodziejem był, włóczęgą. Złodziej, nie żołnierz. Teraz będzie inaczej. — Teraz już będzie inaczej!
Wszedł Franek do wody głębiej, wszedł po kolana do wody. Rozejrzał się. Nikogo naokoło, nikogusieńko. Sam jeden. Chciał być sam. Umyślnie wybrał takie miejsce, żeby nikogo nie było wokoło. Dosyć ma ich, dosyć ma tych kolegów, dosyć ma ich wszystkich. Co z niego zrobili? Złodzieja z niego zrobili ci koledzy, te złodziejskie dusze.
Spojrzał Franek wokoło: Wisła — jego Wisła.
Tyle wody, tyle słońca, tyle nieba.
— Boże, daj Boże, daj mi Boże, żebym już nigdy nie kradł.
Płynąć zaczął. Nad rzeką się urodził i wychował, umie pływać. Tylko przez zimę trochę zgrabiał. Bez odpoczynku przepłynie. Co to? Co to? Jezu! Jezu!
Poszedł Franek na dno. Utonął...
Powiedziała pani, że pani szkoda wyrzucić mnie ze szkoły, bo jestem zdolny i dlatego pani szkoda. Powiedziała pani, że mogę wrócić do szkoły, jeżeli dam słowo, że się nie będę bił, żebym się nie spóźniał, żebym nie psuł porządku. Więc ja słowa dać nie mogę, ale napiszę swoją obronę, a pani niech osądzi i robi, jak chce. Opiszę całe moje życie, bo nic tak bardzo złego nie zrobiłem, a koledzy mi dokuczali, bo mi zazdroszczą, dlatego że jestem inny, ale nie gorszy od nich.
Więc kiedy żył ojciec, było mi dobrze w domu, zacząłem już chodzić do szkoły i gdyby ojciec nie umarł, wszystko byłoby inaczej. Zostaliśmy się bez ojca: ja, matka, siostra i braciszek. Siostra miała angielską chorobę55, a braciszek był zdrów, ale mały. Matka zgodziła się do restauracji, a jak przynosiła do domu jedzenie, to nie chciałem objadać małych i szukałem roboty. Woziłem nie śmiecie, a mleko56. Żebym nawet woził śmiecie, to mi nie ubliża. Pani sama mówiła, że żadna praca nie hańbi, tylko potem wyszło inaczej — że hańbi. Przypomnę pani, jak to było. Kiedy zaczęli wołać na mnie: „kurierkarz57 i śmieciarz”, powiedziała pani, żeby się mnie nie czepiali i — żebym się nie gniewał. I gdyby oni przestali, toby tego wszystkiego nie było. Ale jak oni dalej mnie zaczepiali i ja się pobiłem, pani się rozgniewała i powiedziała przy wszystkich, że naprawdę zachowuję się jak śmieciarz i ulicznik. Jeżeli tak, to oni mają słuszność, więc ja miałem już ręce związane.
Więc mama pracowała ciężko, bo trzeba było kotły szorować; to nie była praca dla słabej kobiety, a mama była słaba i jak jeszcze ojciec był zdrów, miała bóle wewnętrzne i dwa razy leżała w szpitalu. Więc podźwignęła się i dostała krwotoku. Wuj nam pomagał, ale tylko trochę, bo mu ciotka robiła awantury. A ja, chociaż pracowałem od piątej rano do południa i od czwartej do wieczora, też mało zarabiałem. I wtedy mnie chłopak z tego podwórka namówił, żebym sprzedawał gazety, że będę dużo zarabiał. Pani może myśli, że sprzedawać gazety to zabawa. Wcale nie. Z początku to się wstydzę i boję się, żeby się nie omylić, nie dać dwóch kurierków zamiast jednego, żeby się
Uwagi (0)