Układanka - Praca zbiorowa (czytelnia książek online .txt) 📖
- Autor: Praca zbiorowa
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Układanka - Praca zbiorowa (czytelnia książek online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Praca zbiorowa
— Witaj Diano, co słychać? — Wprowadził ją do środka. Wzięła głęboki oddech, postanowiła uciec się do słów Agnieszki Osieckiej, której wiersze recytowała w tym domu, z upodobaniem maniaka, trudno było jej samej cokolwiek wyznać. Zasłoniła się parafrazą, odsuwając od siebie coraz silniejsze poczucie zagubienia.
— „Ja... jestem, proszę pana, na zakręcie” — z wolna, niby do siebie, odparła.
— No tak. — Wpatrywał się w nią z uwagą. — Kiedyś wszyscy wyjdziemy na prostą — dodał, bacznie ją obserwując. Nie mogła się ruszyć, kiedy nadejdą czasy, w których będzie pewna, co powinna zrobić, w których zrozumie ludzi i kiedy nie będą tak szybko łzawić jej oczy? Pokiwała głową, patrzyli na siebie, widząc ten sam smutek, łapiący się każdej najmniejszej nadziei. — Chodź, Julcia nie może się już doczekać. — Zaprowadził ją pod drzwi pokoju jedynej córki i ścisnął pokrzepiająco jej ramię. — Dziękuję.
Poczekała, aż odejdzie. Starała wziąć się w garść i wiedząc, że nie może tak stać wiecznie, lekko zapukała, wydawało się jej, że nie wywołała żadnego dźwięku, ale nie była w stanie zrobić tego ponownie, uchyliła tylko drzwi nieznacznie i zajrzała do środka. Julia leżała na łóżku w tej samej pozycji, co tydzień temu. Widok przyjaciółki rozdarł jej serce, weszła i zamknęła drzwi.
— Diano — rozległ się cichutki głos. Odwróciła się i spojrzała w zamknięte jeszcze przed chwilą oczy Julki.
— To ja, myślałam, że śpisz.
Przysiadła na skraju łóżka, ale Julka nakazała jej żartobliwym gestem zbliżyć się i rozsiąść wygodniej.
— Dlaczego przyszłaś? — Zapytała przekornie, nie miała łatwo i też nie zamierzała nikomu nic ułatwiać.
— Stęskniłam się za Tobą!
— Powinnaś się przyzwyczajać, za niedługo będziesz musiała się z tym pogodzić — odparła z wyrzutem, naburmuszona.
Diana uśmiechnęła się ciepło i chwyciła dłonie przyjaciółki, potrząsając nimi przy każdym słowie.
— Po pierwsze, kochana, nie toleruję takiej zgorzkniałości! Z każdym rozstaniem z Tobą nie umiem się pogodzić. Tak było od czasu, gdy jeszcze musiałyśmy wszystko robić razem i tak będzie zawsze. Zresztą nic takiego już nie nastąpi.
— Nie nastąpi, jeśli będziesz mnie często odwiedzać, — przerwała ze śmiechem — bo czekanie na ciebie podtrzymuje mnie przy życiu, nie żartuję! — zaznaczyła, widząc minę przyjaciółki. — Całe życie na coś czekamy, życie samo w sobie to jedno wielkie czekanie, dobrze jest, kiedy ma się na co czekać! — Przemawiała z żarem w oczach.
Nagle ucichła i opadła bez sił na poduszkę.
— Jedną z rzeczy, na jaką czekam, jest śmierć. Proszę, nie wzdrygaj się, wszyscy łudzicie się, że jest jeszcze jakaś przyszłość, że jest nadzieja, ale ja czuję, że to już koniec... Tylko boję się, — ciężkie łzy zaczęły spływać po jej rozgrzanych policzkach — że jeszcze chwila i nastąpi nicość. Wiem, co chcesz powiedzieć, ale nie wiem już, w co wierzyć, wszystko mi się zdaje takie nierealne... Gdzie trafię, czy w ogóle gdzieś się wybiorę? Co chwila przychodzi tu ksiądz, co tylko mnie dobija, bo czuję się pośpieszana. Rozmawia ze mną, uspokaja... Ale ja już się gubię, nigdy w życiu nie czułam się tak niepewnie, nigdy nie byłam tak zagubiona. — Napad szlochu uniemożliwił jej mowę.
Diana, płacząc, przytuliła przyjaciółkę i tuliła ją, dopóki ta, wyczerpana, nie zasnęła. Delikatnie ułożyła ją na posłaniu i głaskając pozbawioną kasztanowych loków głowę, nie mogła otrząsnąć się z żalu. Na stoliku przy łóżku leżała karteczka: „Nie czekałam, nie cierpiałam, nie przeczułam, w głębi snu, że jeżeli gdzieś jest piekło, to tu”.
Nie potrafiła określić, ile czasu minęło, podobno do pokoju zaglądała mama Julki, zaniepokojona długo trwającą ciszą, ale Diana nie zarejestrowała niczego.
„To sleep, to die” — próbowała wyrzucić nawracającą sentencję.
— „Nie wiedziałam, że tak blisko jest to wszystko, to wszystko, o co chodzi...” — wyszeptała, gdy blada dziewczyna otwierała śnieżno-niebieskie oczy.
— Jesteś jeszcze? To dobrze. — Przymknęła powieki, biorąc uprzednio rękę Diany pod głowę i wtulając w nią twarz. — Dziękuję, kiedy tu jesteś, myślę o przyszłości, o tym, jaka będzie, a jaka być miała... Gdy jesteś, spełnia mi się marzenie:
„Żeby przez krótką chwilę nie było śmierci. I czas nie rozwijał się, jak nitka z kłębka rzuconego w przepaść.”
— Póki trwa życie, nie ma śmierci, a gdy nadchodzi, nas już nie ma. Na końcu naszej ziemskiej drogi jest światło i szczęście, wiem to na pewno!
— Kogo to? — Podniosła nagle głowę, zaintrygowana.
— Trochę Epikura, trochę mnie samej...
— Ratujesz mnie, wiesz? — wyszeptała.
— Nie muszę, jesteś tak silną cwaniarą, że nikt i nic nie wejdzie Ci na głowę! — Roześmiały się.
— Tak, pamiętam.
Bardzo długo rozmawiały, o białej kartce także. W końcu Diana stwierdziła, że Julia powinna odpocząć, więc całując przyjaciółkę na pożegnanie, szepnęła. — Widzimy się jutro.
Ale Julia nie przytaknęła, tylko rzuciła niby luźną sugestię — Pamiętaj, jaka ze mnie cwaniara! Będę Cię widzieć każdego dnia, nawet, kiedy Ty mnie nie zauważysz. Będzie Ci raźniej i mnie także...
Diana zawróciła targana złym przeczuciem, uklęknęła przy łóżku i, patrząc w roziskrzone oczy Julii, wyszeptała z największą szczerością. — Najdroższa przyjaciółko, świadoma twoich przymiotów, postaram się ciebie naśladować.
Julia roześmiała się.
— Kocham Cię, wiesz?
— Wiem i Ty też o tym pamiętaj, jesteśmy połączone...
— Wszystkim, co miłość niesie — wtrąciła Julka.
— Na zawsze — dokończyła Diana.
— Śpij dobrze — pożegnała się.
— Uważaj na siebie — odpowiedziała Julia, zamykając oczy.
*
Pamiętasz, gdy z zapałem, uparte planowałyśmy dalsze dni? Teraz patrząc w przód, nie widzę nic. Serce dziwnie bije, cichnie. Brzmi jeszcze echo, do przyszłości, zamkniętych drzwi.
Nie wiem, w którą stronę iść. Jest tyle historii... niedopowiedzianych, niedokończonych. Tyle planów nieziszczonych, tyle marzeń niespełnionych. Jak iść, by nie tracić przekonania, że istnieje sens?
Jest nam dane jedno życie, pogmatwane i zawiłe, ale nasze i jedyne. Jakie będzie? — Czas pokaże — w zagubieniu też jest wartość. Choć jesteśmy przymuszeni przez podarek czegoś, co piękne jest i straszne. Życia szczęściem jest błądzenie, nauka, powrót do początku.
Kto choć raz się w życiu zgubił, ten jest pewny egzystencji,
a kto nigdy nie zabłądził, ten nie poznał życia wcale.
Niezwykłe, że coś, co skrywało się w ludzkiej podświadomości, w jednej chwili, po wielu latach, zostaje przywrócone do pamięci świadomej. Wspomnienie takie, mimo, iż może być wydarzeniem z wieku dziecięcego, powracającym do człowieka starszego, jawi się z zaskakującą klarownością. Właśnie dzisiaj, będąc pierwszy raz od dawna w Krakowie, zostałem wprawiony w osłupienie, gdy, stojąc na peronie piątym krakowskiego Dworca Głównego, zostałem zalany falą wspomnień, które wydawały się być mi dotychczas odległe. Miejsce to, jak każdy dworzec, naznaczone przecież zarówno radosnymi przywitaniami, jak i melancholijnymi pożegnaniami, mnie również się z nimi kojarzyło. Rysowały mi się teraz wszystkie te sytuacje, podczas których stałem tu, zawsze z niecierpliwością w sercu, wyczekując czyjegoś przyjazdu. Każda z tych sytuacji niosła ze sobą ładunek emocjonalny nie dający się zignorować. Postanowiłem usiąść i poddać się porywającemu nurtowi pamięci, choćby na chwilę. Raz były to ekstatyczne uściski nie widzianych od dawna przyjaciół, kiedy indziej przesycone kurtuazją odwiedziny krewnych, czasem odjazdy własne, często początkujące jakąś przygodę, a zdarzały się nawet, niosące ze sobą największe brzemię uczuć, dojmujące pocałunki pełne smutku, zwiastujące tęsknotę mającą nadejść lada chwila.
Siedziałem tak, po części przerażony nieudolnością umysłu, tym, że przez tak długi czas zdawałoby się, że zapomniałem zupełnie o wszystkich tych, tak istotnych w końcu, chwilach, a po części zszokowany i uradowany, że jednak zostają one przechowane w czeluściach tego, co nazywamy podświadomością. Wpadłem w nostalgiczny nastrój, a zważywszy na to, że się nie śpieszyłem, postanowiłem się przejść i odwiedzić najważniejsze dla mnie miejsca w tym mieście.
Idąc od dworca, przeszedłem przez plac Jeziorańskiego w stronę Rynku Głównego i ponownie przyszły do mnie zdarzenia sprzed lat. Tym razem było to jedno z moich pierwszych wspomnień, pochodzące bodaj z wczesnej podstawówki. Chodziłem wtedy na basen w ramach dodatkowych zajęć szkolnych. Odbywały się raz tygodniowo i zawsze byłem odbierany przez któregoś z rodziców i wracałem z nim do domu. Pewnego dnia, w wyniku nieoczekiwanego zbiegu zdarzeń, ani ojciec, ani matka nie mogli mnie odebrać i byłem zmuszony wrócić sam według podanych mi wskazówek. Widocznie nie byłem wystarczająco kompetentny, by postąpić tak, jak mnie poinstruowano i szybko się zgubiłem. Na domiar złego rozładował mi się telefon. Jedyna rzecz, której byłem pewien, to, że miałem jechać tramwajem numer 4. Dzięki uprzejmości zapytanych o drogę sympatycznie wyglądających kobiet (do mężczyzn w ogóle bałem się odzywać, z powodów dzisiaj dla mnie obcych) dotarłem do przystanku Dworzec Główny. Pamiętam dokładnie, jak wypatrywałem tramwaju, i jaką ulgę mi przyniósł widok jego wyłaniającego się spod wiaduktu nad ulicą Lubicz. Przypomniał mi się jeszcze jeden ciekawy szczegół. Zapytawszy którąkolwiek z pań, które pomogły mi się odnaleźć, czy mógłbym zadzwonić do swoich rodziców, korzystając z ich komórki, gdyż moja się rozładowała, za każdym razem otrzymywałem podejrzliwe spojrzenie i informację, że jeśli podam numer, one mogą zadzwonić. Wtedy wzbudzało to we mnie zdziwienie i brak zrozumienia, a dziś mnie to bawi.
Przeszedłem przejściem podziemnym i wyszedłem na Planty. Zmierzałem ku ulicy Floriańskiej. Ten odcinek zieleni otaczającej Stare Miasto wygląda dokładnie tak, jak kiedyś. Każdego dnia, właśnie w tym miejscu, pojawiają się tłumy ankieterów i aktywistów poszukujących podpisów i ulotkarzy niecierpliwie wyczekujących końca swojej zmiany. Zauważyłem również jedno z, tak charakterystycznych dla Krakowa, stoisk z obwarzankami. Niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają.
Dalej, przy wylocie ulicy Floriańskiej, dostrzegłem monument świata zachodniego, McDonald’s. To kuriozalne miejsce przypomniało mi o równie kuriozalnym wydarzeniu. Niegdyś, po nieprzespanej nocy, motywowani głównie głodem, wyruszyliśmy z dwójką bliskich przyjaciół na Rynek koło godziny czwartej nad ranem. Mimo tego, iż był to lipiec, chłód był dotkliwy. Delikatna mgła, opustoszałe ulice i mróz komponowały atmosferę co najmniej osobliwą. Wyruszyliśmy z intencją posilenia się w KFC, gdyż myśleliśmy, że było otwarte dwadzieścia cztery godziny na dobę. Gdy się okazało, że otwierało się jednak dopiero o dziewiątej, zdeprymowani, postanowiliśmy pójść do „makdonalda”. Ten też nas rozczarował, otwierał się o godzinie siódmej. Zdesperowani, nie wiedzieliśmy co zrobić, lecz nie było mowy o powrocie do domu, byliśmy zdeterminowani otrzymać to, po co przyszliśmy. Zatem błądziliśmy przez parę godzin, otoczeni mgłą i samotni w miejscu zwykle tak ruchliwym. Dziesięć minut przed wyczekiwaną porą, nie mieliśmy już siły się poruszać i koczowaliśmy przed wejściem do naszej, wówczas, ziemi obiecanej. Warto zaznaczyć, iż nie byliśmy tam sami. Po, wydawałoby się, latach tułaczki po bezludnym mieście, nastąpił pierwszy nasz, tego dnia, kontakt z innymi ludźmi. Były to dwie nastolatki, wyglądały na nasze rówieśniczki. Zachowanie ich pozwoliło nam sugerować, że znajdowały się pod wpływem bliżej nieokreślonych specyfików. Tak jak i my, z tego powodu czy innego, nie spały tej nocy i chciały zaspokoić potrzeby pustych żołądków. Gdy w końcu wrota do tego, co przez tak ciężkie wyczekiwanie urosło w naszych oczach do Itaki naszej trzygodzinnej odysei, otworzyły się, wkroczyliśmy, czując się wyjątkowo. Byliśmy pierwszymi osobami w McDonald’sie tego dnia (nietrzeźwe dziewczyny puściły nas przodem). Wówczas wydawało mi się, że wydarzenia tego dnia odznaczą się szczególnym piętnem w mojej pamięci. Okazało się, że przez długie lata o nim zupełnie zapomniałem. Swoją drogą, śniadanie, które w końcu tam zjedliśmy, było zgoła niesmaczne, lecz żadne z nas nie ośmieliło się tego powiedzieć. Wysiłek, jaki włożyliśmy w to, by je zdobyć, nie mógł przecież pójść na marne. Stojąc przed tym fast-foodem dzisiaj, sprawdziłem z ciekawości, od której jest otwarty. Dwadzieścia cztery godziny na dobę. Niektóre rzeczy się zmieniają.
Przechodząc Floriańską, zaskoczony byłem skalą zmian. Na darmo szukałem niektórych lokali, uwielbianych przeze mnie w młodości, i nie mogłem się nadziwić ilości nowych, o których nigdy nie słyszałem. Idąc, zamyśliłem się i wpadłem na młodą dziewczynę. Przeprosiłem ją i przyśpieszyłem kroku, zawstydzony. Wychodząc na Rynek, na wprost siebie miałem kościół Mariacki, tak charakterystyczny, jak imponujący. Popatrzyłem na zegarek, i zobaczywszy, że jest trzynasta pięćdziesiąt pięć, uśmiechnąłem się i postanowiłem poczekać te pięć minut. Po chwili dostrzegłem trąbkę wysuwającą się z jednej z okiennic. Doszedł do mych uszu upragniony, niesłyszany od dawna dźwięk hejnału. Wtem pojawił się w mojej głowie obraz miejsca, które wiedziałem, że chcę odwiedzić. Skręciłem w prawo i szybkim krokiem podążałem w kierunku ulicy Szczepańskiej. Mijając Sukiennice, spojrzałem do środka, zobaczyłem dokładnie to, co spodziewałem się zobaczyć. Stoiska z obłędną ilością tandetnych pamiątek, miejsce konieczne dla każdego turystycznego miasta. Chwilę później dotarłem do celu.
Patrzyłem się na fontannę na placu Szczepańskim i nie potrafiłem powstrzymać śmiechu. To w tym miejscu, razem z czwórką kolegów, zostaliśmy uwiecznieni na zdjęciu, które trafiło na pierwszą stronę lokalnej gazety. Było zatytułowane „Wakacyjne szaleństwo”. Był to ciekawy zbieg okoliczności. Znajdowaliśmy się w niezwykle euforycznym stanie wywołanym ukończeniem gimnazjum i początkiem wakacji, na dodatek przeszkadzał nam letni skwar, toteż
Uwagi (0)